Menazerya ludzka - 07

Total number of words is 3999
Total number of unique words is 2109
20.6 of words are in the 2000 most common words
29.3 of words are in the 5000 most common words
34.6 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
oni byli na jego miejscu i przeszli to, co on przeszedł -- widzieli
kobiety napozór zacne, święte, nieskalane... szalejące w chwili
ekstazy miłosnej w jego objęciach jak kurtyzany! -- a!... tak! tak,
jak proste kurtyzany!
Od pewnego czasu upodobał sobie wyraz „kurtyzana” -- i szastał nim
na prawo i lewo, wsłuchując się w dźwięk tego teatralnego słowa.
-- Zresztą -- ciągnął dalej, paznogcie sobie oglądając -- życie
trzeba brać jak jest! Kobieta jest przyjemnem narzędziem rozkoszy
i miłą rozrywką. Tylko...
Tu składał ręce jak do modlitwy.
-- Na Boga, panowie, nie żądajcie niemożliwego! nie chciejcie
widzieć w kobiecie istoty na wieki do was przykutej, bo w ten
sposób -- życie będzie dla was męczarnią. W młodości mej...
wiedziałem coś o tem!
Pozował się melancholijnie, głowę na dłoni wspierając.
-- Tak!... tak!... -- kończył cichym, przytłumionym
głosem -- początkowo brałem komedyę miłości na seryo.
To mnie zabijało! Dziś, nie kocham! pozwalam się kochać...
i czuję się o wiele szczęśliwszym.
Uśmiechał się, usta oblizując -- w kącikach mu kawa pomieszana ze
śliną czerniała.
-- Teraz, już trzysta czterdzieste ósme przedstawienie nie kosztuje
mnie nic i bez najmniejszego wzruszenia o schadzce wieczornej
myślę. Ot -- spędzić wieczór z kobietą, jest dla mnie to samo,
co... filiżankę kawy wypić!
Pełen dezinwoltury, wspaniały, nadzwyczajny, sączył resztę fusów
osiadłych na dnie filiżanki. Słuchano go z religijnem skupieniem.
Swadę miał i widoczną gruntowną znajomość przedmiotu.
Czasem miał odpowiedzi, które po prostu historycznemi się stały,
rywalizując ze słowem Cambronne'owi przypisywanem.
Przykład:
Jeden z młodzieży -- wkraczający dopiero w dziedzinę galanteryi,
zauważył nieśmiało, że pomiędzy „szwaczkami” wiele się znajduje
dowodów szczerego przywiązania i miłości.
Dyskutowano trochę, ten i ów opozycyę zakładał, wreszcie zwrócono
się do Irka, który ostentacyjnie jakiś list na różowym papierze
nabazgrany czytał.
-- Jak pan sądzisz?... szwaczki? co?
Irek oczy zmrużył.
-- Szwaczki? -- odpowiedział po chwili z niezrównanem
roztargnieniem -- szwaczki?... je n'en sais rien?... nie znam!...
Od pewnego czasu używał francuzczyzny, ucząc się zdań pojedynczych
i rozmówek pani Bocquel.
-- Nieznasz pan szwaczek? -- pytano ze zdziwieniem. On, demoniczny
wzrok wokoło ciskał:
-- A, od czegóż... damy? -- zapytał.
* * * * *
Razem z latami, wzrosła w tym mężczyźnie dziwna zaciekłość udawania
kochanka każdej choć trochę wybitniejszej lub bardziej znanej
kobiety.
Zwrócił się przedewszystkiem do -- teatru.
Poznał jakąś nędzarkę, chórzystkę -- obarczoną kilkorgiem dzieci,
zaglądał często do jej biednego mieszkania, i teraz, nagle zaczął
pastwić się nad aktorkami.
Od owej chórzystki -- wyciągał niektóre szczegóły co do artystek
stojących na stanowisku i szargał je w błocie rozpusty, obmawiając
w najcyniczniejszy sposób.
Pisywały do niego! o! tak -- nawet bardzo często, cierpiąc po
prostu na manię listów! Lecz on -- jakkolwiek chwilami znajdował
pewne upodobanie w towarzystwie „tych pań” -- umiał postawić się na
odpowiedniej stopie. Mój Boże!... wiadomo bowiem jak przewrotną
jest kobieta -- a cóż dopiero aktorka! Tej ostatniej głównie chodzi
o świecidełka, błyskotki. Rzuca się więc jej ten okup i flirtuje
wesoło w jej buduarze. Co jeszcze mają najlepszego w sobie aktorki
-- to umiejętność urządzania buduarów.
I dyskretnie dawał rozmaite szczegóły.
U tej naprzykład buduar cały różowy ma na szezlongu rzuconą białą
niedźwiedzią skórę, u tamtej buduar w kształcie oryentalnego
namiotu, u innej znowu lustra, lustra i lustra.
Jeszcze inna nie miała buduaru, przyjmowała zwykle w saloniku,
w którym była zaciszna alkowa, wybita liliową draperyą. Aktorka miała
jasne złociste włosy, zwykle rozpuszczone i wielkie koronkowe
rękawy, któremi zamiatała ziemię.
Nawet na nim, na Irku robiło to pewien efekt, dlatego przesiadywał
tam często, powtarzając z „tą panią” -- jej role.
Ależ tak -- tylko role, a wreszcie...
Tu -- był już dyskretnym.
Dobra wiara, którą zaszczycano go od lat kilku, wyrobiła w nim
bezczelność, posuniętą do niemożliwych granic.
Opinia aktorek, szarpana zwykle przez wszystkich, dla tego lwa była
prawdziwym kęskiem królewskim, na który rzucał się s całą
zajadłością.
Aktorki!... fiu!.. wszystko -- kurtyzany!...
Rzecz ceny -- nic więcej!
Ramionami wzruszał, usta wydymał -- pełen szlachetnej pogardy dla
tych istot ujrzanych zaledwie zdaleka, wśród blasku gazu,
w szeleście jedwabnych spódnic i całej fali koronek.
Serce mu biło gwałtownie, gdy ujrzał którą przechodzącą ulicą.
Jeśli nie był sam -- pociągał gwałtownie swego towarzysza
i przechodził na drugą stronę ulicy.
-- Dlaczego to robisz? -- pytał towarzysz -- patrz, idzie Morelka,
przywitasz się z nią... może mnie przedstawisz?
Irek brwi marszczył, głowę odwracając.
-- Dziwny jesteś -- odpowiadał -- nie wiesz, że oddawna nie znam
tej pani?
Lub zapuszczał się dalej w efronteryę, mówiąc junacko:
-- Witać się z nią? cóż znowu, przecież ja nie mogę się tak
kompromitować!
Przechodził szybko, głowę do góry niosąc, z ustami wydętemi
pogardliwie, ironicznie -- pogwizdując jakąś urywaną melodyę.
Aktorka tymczasem szła powoli, nie przypuszczając, że po drugiej
stronie chodnika szedł człowiek -- rzucający na nią błotem, dający
jej miano „kurtyzany” i mówiący z pogardą:
-- Ta pani, to rzecz... ceny.
* * * * *
Niezrównaną miał fantazyę, ten kreowany przez akuszerkę pożeracz
serc kobiecych. Wyjeżdżał raz do Wiednia i zawadził o Wenecyę. Było
to już po śmierci matki i trochę klejnotów przez nią pozostawionych
przeszło w ręce żydów, dla opłacenia kosztownej dla Irka w świat
wycieczki.
Lecz za to z powrotem, ileż legend opromieniło demoniczną postać
lewka!...
Wiedenki -- hm... cóż! Wiedenki -- namiętne, rozmarzone,
wysiadające na ławkach Stadtparku podczas księżycowych nocy.
Sentymentalizm straszny... samobójstwo w perspektywie!
zapewne -- sensacye nowe i dość miłe, lecz dla człowieka,
który trzysta czterdzieści siedem razy grał komedyę miłości
-- zanadto wstrząsające.
Wspanialsze o wiele włoszki, wenecyanki, tajemnicze, pełne ognia
i nieopisanej zmysłowości... A gondole! ach!...
Irek głową w takt wioseł kiwał i oczy przymykał uśmiechnięty, pełen
rozkosznych wspomnień. Czasem... barkarollę Troschla nucił
fałszywie i powtarzał jak papuga:
„T'amo!”
Raz -- w chwili zwierzeń wyznał, iż przechodzącego placem Św.
Marka, dojrzała go pewna księżna karmiąca gołębie i wieczorem --
w gondoli swej uwiozła.
Na Canale grande nauczyła go słowa -- „t'amo!”
W rzeczywistości Irek mieszkał w Wiedniu na Leopoldstadt, został
w Stadtparku zwymyślany przez jakąś mäderl -- wracającą
z „Waschanstallt” -- a w Wenecyi, wynudziwszy się nad cuchnącym
kanałem, napróżno usiłował pozyskać względy dziewczyny
posługującej w hotelu, grubej trywialnej włoszki, czeszącej
się raz na trzy tygodnie...
W kilka miesięcy później, Irek kupił sobie wąskie porte-bonheur
i kazał je zakuć na ręku.
Było to szczytem elegancyi i szyku.
Wysuwał teraz rękę z pod mankietu i błyskał złotem bransoletki,
drażniąc ciekawych niezwykłem tem zjawiskiem.
Gdy go pytano -- wymijał zręcznie odpowiedzi, honorem się znów
zastawiając...
Szczególniej w teatrze imponował bezustannie, bransoletkę na rękę
naciągał i pod oczy nią siedzącym w krzesłach kobietom świecił.
Niektóre mówiły:
-- Patrz! to monstrum ma bransoletkę!
Inne, zaciekawione istotnie, rzucały badawcze spojrzenia.
Irek, uszczęśliwiony, nadymał się jak żaba, porte bonheurem
o szpinki dzwonił i przeginał się z nonszalancyą przez baryerę
krzeseł.
W tym czasie przeczytał „Siostry Rondoli” i „Safo”. Mówił przeto
wiele o francuzkiej literaturze i o głębokości studyów nad kobietą,
dokonanych przez Maupassanta i Daudeta.
Rozmarzywszy się raz fałszowaną chartreuse'ą, ułożył nagle cały
romans o jakiejś tajemniczej, czarnoubranej kobiecie, która od dni
kilku przychodziła do niego o zmroku wieczornym.
Miało to być „coś z arystokracji” -- spowitego w batyst
i blondyny(!) i pragnącego u stóp Irka pozostać do śmierci.
Słuchacze zainteresowali się tą opowieścią i przez kilka tygodni,
tajemnicza dama unosiła się, jak mistyczne zjawisko po nad głowami
mężczyzn. Powoli -- zapomniano o niej. Irek -- przestał mówić,
znużony własnem kłamstwem.
Minęło kilka miesięcy.
Nagle przypomniano sobie tajemniczą damę i rzecz naturalna,
zapytano o nią Lewka. On przez chwilę stał osłupiały, niemogąc
przypomnieć sobie -- o co tu właściwie chodzi.
Wreszcie pamięć mu wróciła.
Do dyabła! cóż teraz zrobić z tą całą historyą! Plątać ją
dalej -- jak? -- konceptu mu zabrakło.
Nagle wspaniała myśl zaświtała mu jak gwiazda zbawienia.
Uśmierci ją!
Tajemnicza dama umrze...
I z ponurą twarzą, grubym głosem, opowiedział pochylony nad swoją
kawą -- że -- czarna dama umarła w Nicei... na suchoty, miesiąc
temu, a ostatnie jej słowo było „Ireneusz”...
Powiedziawszy to -- zamyślił się głęboko, smutny i znękany.
Słuchacze uszanowali jego boleść -- ogólnem milczeniem. Od tej
chwili, aureola cierpienia otoczyła czoło Irka; zaczął chodzić
zgarbiony, jakby smutkiem do ziemi przyciśnięty.
Pluł wzgardą na wszystkie kobiety tęskniąc do tej jednej, szacunku
i miłości godnej -- która „odeszła w dal ciemną -- pod błękitnem
niebem Italii”.
-- Cóż znowu! -- pocieszali go przyjaciele -- trudno ginąć
z tęsknoty dla trupa. Miej siłę! oprzytomniej, Irku!
Lecz Irek pozował teraz coraz więcej, drapując się w szatę
tragiczną. Fikcyjna kochanka zaczęła dlań przybierać kształty. Po
upływie pewnego czasu nabrał przekonania, że -- -- czarna dama,
rzeczywiście istniała.
Teraz w węzeł krawatu wpinał szpilki w formie trupich główek,
ubierał się ciemno, cały żałobny jak karawaniarz.
Chwilami miał chęć sprawienia sobie krepy przy kapeluszu.
Słowem, był to wdowiec, wdowiec opłakujący istotę, która, nie
istniejąc, śmiercią swą pogrążyła go w bezmiarze boleści.
I często z zamglonemi oczyma siadał w gronie swych przyjaciół, aby
wywnętrzyć ból swój drżącym od wzruszenia głosem.
Jeśli go kto w życiu kochał, o! to pewno ta jedna!... Była mu cała
oddana, pomimo odpychającego chłodu, z jakim miłość jej przyjmował!
Uderzał się w czoło z rozpaczą.
-- Byłem względem niej niegodziwy -- wołał -- lecz czyż to była
moja wina! Popsuły mnie te wszystkie inne, popsuły, bo trzysta
czterdzieści siedem razy musiałem grać z niemi komedyę miłości. A
czy która z nich była warta tego?...
-- Przecież adwokatowa... -- przerywano mu półgłosem.
-- Och!... ona!... -- i tu Irek mścił się za lekceważenie okazywane
mu przez amatorkę kremu. Och, ona szczególniej!... głupia, zła,
gadatliwa, narzucająca się, nudna i chuda!... o tak, chuda
w przerażający sposób. Stanikiem dobrze zrobionym okłamywała ludzi...
lecz, on -- Irek, wiedział czego się ma trzymać...
Nie krępował się już teraz w słowach, rozbierając brutalnie
kobiety, o których istnieniu wiedział zaledwie. Podniecony,
wściekły -- mścił się za każdą obelgę, każde odepchnięcie,
wyrzuceniem z siebie całej masy kłamliwych szczegółów piętnujących
kobietę jak rozpalonem żelazem, na dowód przytaczając tajemnice
alkowy, sekreta ciała, ukryte wady lub wdzięki.
I tylko dla nadania sobie pozy i uroku powracał ciągle do zmarłej,
wysławiając ją jako ideał piękności i wdzięku.
-- Włosy miała czarne jak kruk i do pięt sięgające -- mówił,
potrząsając głową -- oczy szafirowe, twarz bladą... nie! -- opisać
jej niepodobna, a wreszcie, chcecie? -- pokażę wam jej fotografię?
Radość w tłumie powstała ogólna.
-- Ale, przysięgnijcie mi na honor, iż nigdy żaden nie da poznać po
sobie, że widział ten portret w rękach moich!
Słuchacze, powstawszy, na honor przysięgli.
* * * * *
Gdy Irek do domu powrócił, uczuł kłopot niemały.
Przyrzekł pokazać fotografię zmarłej -- hm!... dobrze, ale zkąd
fotografię tę dostać?
Niewypada nic innego tylko kupić jakiś „gabinet” -- i przyjaciołom
przed oczyma błysnąć. Nazajutrz, wczesnym rankiem, pobiegł Irek do
ateliers fotograficznych.
Podał się za heliominiaturzystę amatora, chcącego nabyć kilka
fotografij, celem robienia studyów.
Podano mu całe stosy wybiórków, portretów osób, które nie
zastrzegły sobie sprzedaży publicznej.
Irek szukał długo, wreszcie -- wybór jego padł na silną brunetkę,
o wielkich ciemnych oczach, owiniętą masą białej gazy.
Wydała mu się nadziemską w tym jasnym obłoku. A -- zjawisko, widmo
zmarłej a nieznanej kochanki.
-- Kto jest ta dama? -- zapytał.
Fotograf pokręcił głową.
-- Nie pamiętam prawdziwie -- odparł -- fotografia ta zdejmowana
już lat kilka temu. Zdaje mi się jednak, że ktoś z prowincyi.
-- Nietutejsza?
-- O! za to ręczyć mogę!
-- Tem lepiej!
Zapłacił, fotografię zabrał i cały przejęty ważnością chwili,
dzień spędził w gorączce i oczekiwaniu.
Co chwila fotografię wyjmował i przyglądał się rysom brunetki.
Była przystojną, choć cokolwiek mało miała dystynkcyi. Jakiś
uśmieszek w kącikach ust się błąkał, za wiele widać było piersi.
Gaza ratowała jednak wszystko.
Z nadejściem wieczoru, Irek do cukierni pędził -- i pomiędzy
zebranych już mężczyzn wpadł.
Porwali się wszyscy, zaciekawieni jak stare baby, wyciągając ręce.
-- Fotografia? o! pokaż! pokaż!
On -- stał teraz boleśnie wykrzywiony i powoli kopertę odchylał.
Portret wyjąwszy, spojrzał i westchnął.
-- Tak!... to ona!... moja święta -- jakby przemówić miała!
I fotografię najbliżej stojącemu podał a sam, jakby boleścią
przybity, na krzesło się usunął.
Lecz nagle, serdeczny, wesoły śmiech rozległ się w powietrzu.
Jeden z grona mężczyzn, świeżo z Łodzi przybyły, machał w ręku
trzymaną fotografią „świętej -- zmarłej”, zanosząc się ze
śmiechu.
-- Ależ to Wikcia! -- wołał -- Wikcia z Grand hotelu w Łodzi --
ta... co się tu w Warszawie teraz puszcza!
Lewek głowę podniósł i ogłupiałym wzrokiem na śmiejącego się
patrzał.


VIII.
=Małpa.=

Że Olka była małpą w całem słowa tego znaczeniu, o tem wiedziało
nietylko całe Żółkiewskie, ale nawet i het daleko aż po za
rogatkami znano jej rudy, wiecznie rozczochrany warkocz i kaftanik
w kratki, wydarty na łokciach a aksamitem u szyi ubrany.
Szczególniej wieczorami, o zmroku -- pełno jej było po wązkich
uliczkach przedmieścia.
Wiadomo było po co się po cieniu słania, od czasu do czasu tylko
pod latarnię podchodząc; dzieci małe znały ją nawet i palcem
wskazywały, mówiąc z przedwcześnie rozwiniętą złośliwością:
-- Małpa! idzie małpa!...
Ona wygrażała im tłustą czerwoną pięścią i rzucała gradem łupin
od orzechów, których miała zawsze pełne kieszenie.
Urodzona na przedmieściu, wychowana w cieniu kamienic, córka
stróża, gnieżdżącego się w zatęchłej suterynie, podlotkiem zaledwie
uciekła, pozostawiając po za sobą ojca, młodszego brata, wiecznie
zamorusanego Wicka i kij, którym ojciec zwykł był dzieciom na
dobranoc kości łamać. Nie był to jednak zły człowiek, pracowity,
przeważnie trzeźwy i zupełnie uczciwy. Ucieczkę córki odcierpiał
ciężko i do samego zgonu widząc ćmy nocne, czerniące się w głębi
wązkich uliczek, dławił się z wściekłości na samą myśl o losie
Olki.
Ona przeniosła się w inne strony miasta i tam, wiążąc zatłuszczone
wstążki na głowę, z szelestem świeżo wykrochmalonych spódnic,
spadała na ulicę o szarym zmroku, razem z całem stadem szarańczy po
kątach ciemnych czatującej.
Znały ją stawy Pełczyńskie i szumiące dokoła nich brzozy, znał ją
Węgliński lasek, cały w zieleń aksamitu spowity; -- powoli całe
terytoryum miasta na wschód się pchającego Olka zajęła w swe
posiadanie, prezentując wszędzie swą twarz płaską, ospą znaczoną
i z nosem zadartym, z wargami mięsistemi, w obramowaniu ostro
najeżonych włosów o rudawym, niepewnym połysku.
Lecz dziewczyna ta wiecznie tęskniła za swą kolebką, za tem
Żółkiewskiem, które bieleje jasną szeroką strugą głównej ulicy
i rozlewa się potem w drobne, małe, ciemne zaułki, pomiędzy domami
zapchanemi żydostwem, płynące.
Olka miała nostalgię tych wielkich kamienic, rozweselonych
purpurową barwą pierzyn z ganków i z okien zwieszonych, tych
dziedzińców nagle, brutalnie roztwierających się na zielony plac
mustry, lub cały szereg fortyfikacyj w mgłę błękitną spowitych.
Tęskniła za gwizdem pociągów, przelatujących wesoło po nasypie
żółcącym się w oddali, pragnęła odetchnąć wonią kasztanów,
płynącą z bukietu drzew ogrodu Inwalidów, z pośród których
wystrzelał w górę biały, czysty gmach o harmonijnie pięknych
liniach.
Pod drzewami temi Olka przesypiała nieraz całe popołudnia, gdy
zamiast iść do szkoły, wolała podchodzić pod łokcie przechodniom i,
skomląc, wyżebrać parę centów. Najadłszy się owoców lub pierników,
cała zamorusana, rzucała się w trawę, tuż około fontanny, z której
płynął wązki srebrny bicz wody.
Dziewczyna zasypiała, zaciskając mocno powieki, cała czerwona,
zdenerwowana, podniecona bezczynnością i dniem upalnym.
Usta jej szemrały słowa bez związku, ręce otwierały się kurczowo.
A tymczasem kasztany szumiały, ciało jej przeświecające przez
łachmany spódnic wachlując swemi szerokiemi liśćmi, przez które
spływało słoneczne światło, wielkiemi zielonymi plamami się
znacząc.
Olka chwile te pamiętała dokładnie.
Gdy po nocy, spędzonej w knajpie, z głową ciężką i ustami
spieczonemi, wracała do swej nory -- cieplejszy powiew wiatru
budził w niej myśl jedną.
A gdyby tak wrócić na Żółkiewskie!
Ba -- lecz ojciec!
Ojca bała się jak ognia.
Wiedziała, iż szukać jej nie będzie, lecz -- gdyby mu pod oczy
podlazła!...
Snuła się więc znów po „Rurach” -- omijając starannie czerniącą
się sylwetkę policyanta.
Czasem przemknął się koło niej terminator bosy, obdarty, zasmolony.
Podskoczył, gwizdnął i zajrzał w oczy rozczochranej dziewczynie,
mknącej wzdłuż kamienic.
Czasem, gdy już był po śniadaniu, zaskrzeczał przeraźliwym głosem:
„Spadła małpa z pudła
Stłukła sobie łeb”.
Ona szła dalej, z głową opuszczoną na piersi, plując śliny, które
jej napływały wciąż do ust -- prześladowana jedną i tą samą
myślą:
A gdyby wrócić na Żółkiewskie!
..................................................................
I wróciła!
Wróciła po śmierci ojca, ukradkiem, po ciemku dziedziniec i znajome
bramy obchodząc...
Tak! tak! nic się nie zmieniło!
Te same rynny, pod któremi w deszcz roztargany swój łeb moczyła,
włosami poplątanemi kamienie zamiatając.
Tu -- koło tego mostku, cała gromada jej przyjaciół robiła groble
z piasku i kamieni, tamując odpływ kolorowej wody, którą farbiarz
całemi cebrami nieraz wylewał.
Tu -- Wicek, pierwszy raz przez nią namówiony, ukradł makagigę
starej, może stuletniej żydówce, która drzemała nad deską, pełną
łakoci, w cieniu oddrzwi bramy.
A tu -- tatlo nieboszczyk kazał jej polewaczki wody z dziedzińca
sobie znosić i podawać. Nie było to rozkoszne, owe dźwiganie
ciężkich konewek w skwarne popołudnie, tembardziej, iż tatlo ręki
nie żałował, gdy się nie pośpieszyła.
Dźwigała też, dźwigała, przechylona na lewy bok z ręką
wygiętą -- mocząc spódnicę plączącą się jej wzdłuż nóg chudych
i nierozwiniętych; tatlo tymczasem wodą ulicę polewał, rysując esy
floresy na szarych, półokrągłych grzbietach kamieni. Życie było
ciężkie -- prawda!... choć i teraz!... pożal się Boże!... ot!...
Olka stała teraz przed kamienicą, w której wraz z tatlem i Wickiem
tyle lat spędziła i pochyliwszy się do okienka suteryny zaglądać
zaczęła. Inni ludzie tam mieszkali, inna pościel, inne łóżko stało
już w kącie, którego ściany nawpół pleśnią były zasnute.
Świeczka „centówka”, oprawna w blaszany lichtarz, słabo ćmiła się
na stole, do połowy garnkami zastawionym.
Koło komina kręciła się mała dziewczyna, bosa, podkasana, z długim
a cienkim warkoczem spadającym na wypukłe plecy.
W kolebce, koło łóżka -- dzieciak z brudnych łachmanów kostropatą
głowę wytykał i wyciągał rękę, w której tkwiła drewniana łyżka,
obmazana resztką przyschniętych kartofli.
Olka teraz już zupełnie do ziemi przysiadła, a obie ręce o bruk
wsparłszy, ciągle w okno suteryny patrzyła.
Taki tak!... ta dziewczyna rozczochrana włócząca swe bose nogi po
ubitej ziemi izby -- to ona, ona sama, lat temu piętnaście!
A ten chłopak z kołyski łeb wytykający -- toć to czysty Wicek,
który krzykiem swym zdawało się nieraz, iż mury rozsadzi.
Biła go za to po łbie, po pysku -- ile się zmieściło, a czasem znów
porywała go i do piersi cisnąć zaczynała, z rozrzewnieniem nagłem.
Sieroty bo oboje byli... sieroty, bez matki, która zmarła
w szpitalu bez uczciwego nawet pochówku na zaraźliwe choróbsko, co
się w suterynach na Żółkiewskiem rozpanoszyło.
Olka -- w dziecko ruszające się wśród łachmanów wpatrywała się
upornie, jakby przykuta widokiem tej małej głowy, pokrytej
sierścią jasnych włosów. Dzieciak w kołysce się gmerał i łyżką
o brzeg kołyski uderzał.
Olka dzieciństwo swe całe, z nędzą i troską, przed oczami miała
teraz, objęte w ciasną ramę zaledwie przymkniętego okienka.
Z wnętrza suteryn płynął ku niej chłód piwniczny z wyziewami ciała
ludzkiego i gnijących odpadków połączony.
Ona chłonęła w siebie to powietrze, w którem wzrosła, cała prawie
pijana wonią nędzy brutalnie z wnętrza ziemi się wydzierającej.
Razem z tą wonią budziło się w niej wspomnienie tatli, Wicka...
Ulicznica kurczyła się przy ziemi, chcąc zniknąć prawie, wkopać się
pod suterynę i znaleźć się nagle na środku tej izby, z której
uciekała cichaczem, w nocy, na rozpustę pomiędzy „kanonierów” się
przebierając.
W naprężeniu nerwowem, w jakiem była, zaczęła nagle majaczyć;
zdawało się jej teraz, że Wicek chce wyleźć z kołyski a ona
uspakaja go i leżeć mu każe.
-- Leż, hyclu, robaku, sieroto! bo cię uśmiercę!...
Nagle poczuła się kopnięta silną, męzką nogą w gruby but zbrojną.
-- Ha frajla! wie gehts? -- zaśmiał się rozbawiony żołnierz,
błyskający w świetle latarni rzędem złotych guzików -- chodź panna
z nami, wypijemy paar śnaps zum andenken!
Olka ocknęła się z zadumy i porwała się z ziemi.
-- Gut, Herr Leitnant! -- wyrzekła, rzędem białych zębów
błyskając -- ja na to jak na lato!
-- Fesches Mäderl...
Poklepał ją po ramieniu i oboje powlekli się w stronę szynku,
z którego dobywały się ostre, zawrotne tony katarynki.
..................................................................
Spotkała się pierwszy raz z Wickiem, nagle na zakręcie Piaskowej
uliczki.
Poznała go odrazu, choć urósł i zmienił się dla obcych ludzi.
Ona jednak -- siostra, poznała w nim brata, którego biła
i kołysała, targała za włosy, lub tuliła, mrucząc uliczne piosenki.
Szedł ubrany przyzwoicie, w wysokiej czapce z daszkiem, w długim
surducie i w butach dobrze wyszuwaksowanych.
W ręku pod chusteczką, niósł kilka świeżo zerwanych róż, a pod
pachą dużą harmonię; niebieski krawat związany w kokardę podnosił
świeżość jego cery.
Chłopiec to był dobrze odżywiony, silny, jeszcze pracą ani rozpustą
niezniszczony.
Stolarzem bo był -- i to już czeladnikiem, a wiadomo, stolarka to
praca na Bożem powietrzu i najczęściej pod gołem niebem, więc soków
z krwi nie wyciąga i płucom rozróść się pozwala...
Dziś Wicek szedł w zaloty do córki Jana Burby, także stolarza,
który za panną Kazią daje trzysta papierków a po śmierci warsztat
cały na zięcia przeleje.
Wicek ma wszelkie szanse dostania stolarzówny, bo ojciec przyjmuje
i jego, i harmonię łaskawie w niedzielne popołudnie, a Kazia
czerwieni się jak burak i firanki siatkowe u okien „szalonu”
niemiłosiernie skręca.
Wicek idzie więc -- przez Piaskowy zaułek, pogwizdując lekko. Szary
bo już zapada zmrok z pogodnego nieba, nieszpór skończony. Pani
majstrowa kawę z babką na czerwonej serwecie zastawia. Śpieszyć się
trzeba, bo panna Kazia pewnie już przy oknie stoi i przez siatkę
firanki patrzy a czeka...
Z małych okienek zaułka, tu i owdzie błyskają światełka, na progach
domów bawią się dzieci, na środku ulicy mały piesek w piasku się
kręci.
Nagle Wicek czuje się pociągnięty nieśmiało za rękaw.
Ogląda się.
Obok niego, kryjąc twarz dłonią, stoi tęga, wysoka dziewczyna
w kratkowanym kaftaniku i w spódnicy z falbanami.
Wicek odpycha ją łokciem.
-- Poszła, małpo!...
Lecz ona nie ustępuje.
Trzyma go mocno za rękaw surduta.
-- Wicek... taże spojrzyj! to ja!...
Chłopak szeroko oczy otwiera.
-- Olka!
I purpura oblewa twarz młodą, wesołego i zdrowego chłopca.
Słyszał często o siostrze, lecz powoli zaczęła być dlań po prostu
mityczną postacią. Wiedział, że się „puściła” -- ale co robi,
jak wygląda, czy jeszcze istnieje -- nie przeszło mu to nawet po
głowie.
Nagle zjawia się żywa, zdrowa, hańbą okryta, niosąca na swem czole
widmo jawnej rozpusty, tolerowanej swawoli.
Pragnie się od niej odczepić za jakąkolwiek cenę, drżąc, aby go
z dworku Burbów nie zobaczyli z „ładacznicą”, rozmawiającego
pośrodku ulicy.
Wyrywa jej rękaw i uciekać szybko zaczyna, nieoglądając się nawet
po za siebie.
Olka stoi jak przykuta na środku ulicy, nie śmiejąc gonić niknącego
w cieniu brata. U stóp jej, mały piesek szczeka teraz groźnie,
poszczuty przez dzieci które z przekorną ciekawością przypatrują
się ulicznej włóczędze, w zmroku się słaniającej.
..................................................................
Czatowała na niego teraz po nocy, pod parkanami, gdy wracał
z roboty lub od Burbów, z czapką przechyloną na bakier i miną junacką
rozwiniętego prawidłowo mężczyzny.
Nieraz przechodził mimo niej, nie widząc wśród stosu desek
przyczajonej postaci, która śledziła go smutnym, przygasłym
wzrokiem.
Nie spotykając siostry na drodze, uspokoił się powoli.
Wiedział, że jest na przedmieściu i krąży po szynkach, lecz do
niego nie zbliża się już więcej, pewnie dumą zdjęta.
I myśląc o niej, czuł jakąś litość nad jej osamotnieniem, litość,
do której przyznać się sam przed sobą wstydził, cały przejęty
pogardą dla rozpusty ulicznej, dla sprzedaży ciała i targu
o miłosną pieszczotę.
Ona tymczasem, gryzła się i truła tą pogardą brata i jego ucieczką
w chwili gdy w niej serce kołatało jak dzwon i piersi mało nie
rozsadziło...
Wiedziała, że była bardzo nędzną istotą, lecz on, brat jej --
powinien mieć dla niej więcej pobłażania, aniżeli inni.
Nieraz w szynku biła pięściami w stół krzycząc, iż dożyje chwili,
w której ci, co jej znać nie chcą, do nóg upadną!... lub kułakiem
groziła w stronę miasta spowitego w ciszę, jakby zaprzysięgając
zemstę tym, którzy ją pierwsi w kał ten wepchnęli.
Powoli jednak myśli jej zaczęły przybierać jakieś wyraźniejsze
kształty.
Wicek się od niej odwraca, bo jest biedna i obszarpana.
Gdyby miała dobrze nabity worek, kto wie, coby było!...
I od tej chwili zrobiła się chciwą, wyrachowaną, ceniąc każdą
chwilę, słaniając się ze znużenia, lecz licząc oszczędzane
pieniądze.
Wicek tymczasem dzień ślubu przyśpieszył i w kościele Panny
Maryi Śnieżnej, wypomadowany, wyświeżony wieczną „uczciwość
małżeńską” -- spoconej i ściśniętej gorsetem Kazi zaprzysiągł.
W wilię jednak ślubu, gdy po raz ostatni do swego kawalerskiego
mieszkanka wracał, rozmarzony libacyami swych przyjaciół
i towarzyszy, potknął się o jakąś masę do desek przytuloną.
-- Ki dyabeł?
Olka głos brata poznała, lecz, drżąc cała, nie odpowiadała nic.
On pochylił się nad nią, sądząc, że to ktoś zemdlony.
-- Któż to?
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Menazerya ludzka - 08
  • Parts
  • Menazerya ludzka - 01
    Total number of words is 3876
    Total number of unique words is 1949
    21.3 of words are in the 2000 most common words
    29.6 of words are in the 5000 most common words
    35.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 02
    Total number of words is 4028
    Total number of unique words is 1935
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    36.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 03
    Total number of words is 4020
    Total number of unique words is 2142
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.1 of words are in the 5000 most common words
    34.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 04
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2077
    20.2 of words are in the 2000 most common words
    28.2 of words are in the 5000 most common words
    33.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 05
    Total number of words is 3996
    Total number of unique words is 2077
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    28.6 of words are in the 5000 most common words
    33.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 06
    Total number of words is 3911
    Total number of unique words is 2114
    20.4 of words are in the 2000 most common words
    28.7 of words are in the 5000 most common words
    33.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 07
    Total number of words is 3999
    Total number of unique words is 2109
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    29.3 of words are in the 5000 most common words
    34.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 08
    Total number of words is 3994
    Total number of unique words is 2018
    20.0 of words are in the 2000 most common words
    28.3 of words are in the 5000 most common words
    32.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 09
    Total number of words is 4014
    Total number of unique words is 2102
    18.9 of words are in the 2000 most common words
    27.9 of words are in the 5000 most common words
    33.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 10
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2114
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.0 of words are in the 5000 most common words
    34.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 11
    Total number of words is 2905
    Total number of unique words is 1586
    22.9 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.