Menazerya ludzka - 03

Total number of words is 4020
Total number of unique words is 2142
20.5 of words are in the 2000 most common words
29.1 of words are in the 5000 most common words
34.7 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
sztywna, pełna godności.
-- Co pan tu robisz, panie Wentzel? -- pyta majestatycznie --
proszę się nie zapominać! nie za-po-mi-nać!....
I odwraca się, jakby z jednej sztuki wykuta, owijając nogi
nieszczęsnego nauczyciela w fałdy swej długiej szaty.
Pan Wentzel skłania się nizko i cofa się tyłem w stronę
przedpokoju. Otwierając drzwi, słyszy brzęk szkła i odwróciwszy
się, dostrzega Justysię, pokojówkę, strącającą szczotką
pogruchotane kinkiety.
-- Wszystko przez pana -- mruczy pokojówka -- szarpnąłeś pan
drzwiami, że się we mnie wszystko zatrzęsło...
Pan Wentzel na palcach sunie przez przedpokój.
-- Czysto jak zmora, albo hałasuje, albo milczkiem lezie...
Pan Wentzel przy drzwiach prowadzących na schody podnosi zasuwkę
i ujmuje klamkę.
Justysia oparta na szczotce, patrzy z pogardą na jego wytarty
surducik i wązkie ramiona.
-- To ci mężczyzna! -- szepcze, pociągając nosem. -- Ni do Boga ni
do ludzi...
Pan Wentzel gorączkowo zaczyna zbiegać po schodach.
Tymczasem w pokoju Ewelinki cicho odbywa się scena. Pani
Szymczyńska uznaje za stosowne przestrzedz córkę przed
niebezpieczeństwem, na jakie się naraża, pozostając sam na sam
z mężczyzną.
Lecz Ewelinka smaruje sobie nos kremem Simona i pogardliwie wzrusza
ramionami.
-- Z jakim mężczyzną mnie widziałaś? -- pyta, odymając usta.
-- Z panem Wentzlem!...
-- A!...
-- No... zaprzeczysz temu, że nie byłaś z nim przed chwilą...
w salonie -- mówi, jąkając się matka, której zimna krew Ewelinki
i jej wzgardliwe miny prawie od chwili urodzenia córki imponują
i pewność siebie odbierają.
Ewelinka teraz pudrem Simona bieli się na potęgę.
-- Byłam... -- odpowiada wreszcie -- byłam, ale taki p. Wentzel
przecież się nie liczy...
-- Przecież jest mężczyzną...
Ewelinka spojrzała na matkę z litością.
-- Mężczyzną?... to nędzna imitacya -- nie żaden mężczyzna!...
I poszła odwijać z cienkich obsłonek mydło Simona, mające własność
„udelikatnienia naskórka”.
* * * * *
„I ftobie jednym czała nasza nadzieja, synu najmilszy, com cię
własnemi piersiami wy karmiła i sboleniem sercowem wyhodowała”...
Pan Wentzel rękę przesunął po oczach, bo jakaś mgła wilgotna
źrenice mu przysłaniać poczęła. Ten kawałek grubego, ordynarnego
papieru, zakreślony krzywem i niewprawnem pismem, szarpie mu duszę
na kawałki.
Odebrał przed chwilą z poczty ten list od matki, ubogiej
sklepikarki w małej podgórskiej mieścinie, gdzie i on spędził swe
dziecinne lata. Gdy listy przychodziły dawniej do domu pani
Szymczyńskiej -- „wyjątkowe” dzieci na dobrze bawiły się
„koszlonami”, z jakich złożony był adres.
Od pewnego więc czasu pan Wentzel odbiera listy matki z biura
pocztowego i siada w małym ogródku, otaczającym gmach pocztowy, dla
odczytania i odcyfrowania hieroglifów, z jakich się zwykle listy te
składają.
I teraz siedzi na wilgotnej ławce, tuż pod krzakiem bzu, który
dopiero pączki wypuszczać zaczyna. Dokoła, kilka chudych drzewek
wznosi swe bezlistne gałęzie, pies jakiś błąka się po trawnikach,
grzebiąc łapami w czarnej ziemi, poprzecinanej wązkiemi paskami
zieloności.
W powietrzu unosi się ciepła wilgoć, która piersi smutkiem tłoczy
i moc wspomnień nasuwa. Pan Wentzel raz jeszcze powoli list
przeczytał, poczem pochyliwszy na piersi głowę myśleć począł.
W nim jednym cała nadzieja!
Cała nadzieja tych dwojga starców zgiętych od pracy, nędzy
i smutku! Jak w tęczę, tak patrzą w niego ci rodzice, którzy,
odmawiając sobie kawałka mięsa, chwili spoczynku -- do szkół go
wysłali i teraz czekają plonów z tej mozolnej, ciężkiej pracy.
On wie, on to czuje, że jemu ustawać w pracy niewolno, że wszystko,
co znosi w domu pani Szymczyńskiej nadal znosić powinien, bo kąt,
w którym stoi łóżko jego, ma dach nad głową, bo łyżka strawy,
która mu nieraz przez ściśnięte gardło przejść nie może -- trzyma
go przy życiu -- jego i tamtych dwoje!...
I widzi ich w czarnej jamie sklepika pomiędzy workami kartofli,
beczką nafty, pękami drzazg, widzi ich schylone postacie, słyszy
kaszel ojca, stękanie matki; woń stęchlizny i wilgoci owiewa do
koła...
Biedni! biedni starzy!...
Lecz on? On sam, czyż nie cierpi, czyż te upokorzenia, te tortury,
które codziennie z Julusiem i Maryanem przebywa, te noce spędzane
bezsennie nad książką, te ranki, wśród których znużone ciało domaga
się chwilki snu, te zaparcia się wszelkich uciech młodości,
uśmiechów, swobodniejszej myśli!... czyż to się zliczyć daje?
Zresztą, dość spojrzeć na niego, gdy tak siedzi nędzny i blady,
w jasnych promieniach wiosennego słońca. Twarz ma żółtawą
z zielonawym, prawie trupim na skroniach odcieniem, piersi wklęsłe,
plecy wypukłe, nogi wychudłe.
Jest brzydki, nędzny, śmieszny -- wie o tem, czuje to i jest bardzo
nieszczęśliwym.
A jeszcze w dodatku serce mu bije gwałtownie i coś się przed nim
majaczy, jakiś uśmiech dziewczyny, jakiś akord „nokturna”
zasłyszanego przed chwilą...
Wszystko to gnębi go i dręczy nad wyraz.
Ciasna klatka piersiowa niemoże pomieścić tylu wrażeń, które razem
z ciepłą wonią wiosenną do jego piersi się cisną.
Coś go dławi w gardle, oddech mu tamuje. O! ta wiosna!... czyż ona
istnieć powinna dla takich, jak pan Wentzel, nędzarzy?!...
Pies, plączący się po trawniku, zbliżył się teraz do ławki i przed
nogami Wentzla przesuwać się począł.
Był tak jak i Wentzel nędzny, wychudły i oddychał ciężko.
Chłopiec nachylił się nad zwierzęciem i brudne jego kudły
delikatnie gładzić począł.
Bezdomne zwierzę oparło łeb o kolana człowieka, wpatrzyło się
w bladą twarz, pochyloną nad niem i nagle, przeciągle zawyło.
Wówczas z ciemnych, smutnych oczów pana Wentzla stoczyły się dwie,
wielkie łzy...
* * * * *
Gdy „wyjątkowe” dzieci weszły do salonu wraz ze swoim nauczycielem,
kilkanaście osób na wzór manekinów zapełniało fotele i kozetki. Był
to jour fixe i pani Szymczyńska uważałaby sobie za straszne
uchybienie, gdyby przynajmniej ze sześć brzydkich, jak noc, panien,
takaż ilość wychudłych mężczyzn i odpowiednia liczba mam, nie
wynudziła się wśród ścian jej salonu.
Pan Wentzel wprowadzał zwykle swych uczniów, drżąc na myśl
wystawienia na światło licznych kandelabrów, wyplamionego tużurka
i gumowych kołnierzyków.
Była to dla niego najcięższa chwila w całym tygodniu.
Zwykle Maryan i Julusiek, ukłoniwszy się gościom, zwracali się
z dowcipnemi uwagami w stronę swego kozła ofiarnego.
Lecz dziś pan Wentzel był stokroć więcej zmieszany niż zwykle.
List matki, poranne przejście z panią domu a wreszcie scena
z Ewelinką -- odbierały mu resztę przytomności.
Ewelinka w gronie panien rozpoczęła właśnie zajmującą rozmowę
o emancypacyi kobiet, pragnąc ją oprzeć na całkiem nowym gruncie, bo
na darwinowskiej przemianie gatunków. Ewelinka lubiła popisywać się
ze swą „głęboką wiedzą”, nie zaniedbując przytem powłóczystych
spojrzeń.
Wypróbowała je rano na panu Wentzlu, była więc pewną swego i gradem
ognistych spojrzeń obsypywała młodziuchnego blondynka, który jak
wiśnia rumienił się i obrywał guziki u rękawiczek. Pan Wentzel,
wciśnięty w kąt, stał, opierając się plecami o ścianę.
Po nad nim, płonęły świece kinkietu i oblewały go złotawym blaskiem
i kroplami stearyny. Maryan zajął jedno z lepszych miejsc, tuż obok
dobrze wydekoltowanej mężatki i włożywszy ręce w kieszenie, patrzył
i usta wydymał.
Julusiek zatrzymał się chwilę przed panem Wentzlem.
-- Cóż pan tak tkwi koło ściany? -- Niemoże pan usiąść?...
Pan Wentzel obejrzał się za fotelem, czując, że parę osób zwraca na
niego uwagę.
W pobliżu właśnie stał wspaniały fotel obrzucony makatą.
Pan Wentzel osunął się na niego machinalnie.
Julusiek wzruszył ramionami.
-- Na fotelu? -- zaskrzeczał, podskakując na jednej nodze -- jak
jaki obywatel?... niemożesz pan na krześle?...
Osoby siedzące bliżej zaczęły się uśmiechać.
Julusiek uczuł, że odnosi sukces i podniósł głowę z prawdziwym
tryumfem.
Pan Wentzel zacisnął usta i nie śmiał oczów oderwać od ziemi.
Wniesiono herbatę.
Julusiek porwał z tacy filiżankę i zbliżył się z nią do
nauczyciela.
-- Napij się pan herbaty! -- mówił, pakując się na kolana
Wentzlowi -- wyglądasz pan jak śmierć angielska... pij pan...
I potrącił filiżankę, wylewając gorący płyn na ręce i tużurek
Wentzla.
-- Potem powiedzą, żeś się pan u nas zagłodził... -- dodał,
wykrzywiając się jak stary pajac.
Pan Wentzel ujął filiżankę i oglądał się za łyżeczką.
-- Czego pan szuka?...
-- Łyżeczki!
-- A to po co?
-- Zamieszać!
-- A niemożesz pan palcem?...
I zlazłszy z kolan nauczyciela, „wyjątkowe” dziecię zmieszało się
z tłumem gości, depcząc po jedwabnych trenach dam i lakierkach
mężczyzn.
Pan Wentzel pozostał w swoim kąciku z filiżanką herbaty w ręku.
Przed nim jakaś tęga brunetka prezentowała swą pełną szyję
w oświetleniu płynącem z góry. Jej obnażone ramiona, fałda ciała na
karku, fałda pełna tajemniczego cienia, mieszała pana Wentzla
i napełniała jakąś bojaźnią. Sam nędzny i chudy lękał się dobrze
rozwiniętego kobiecego ciała.
Zapach, wydzielający się z sukien brunetki, odurzał go do reszty.
Przytem głos Ewelinki, donośny, trochę nosowy, jej śmiech nerwowy,
nadto dobrze „ułożonej” panny, wstrząsał mu serce.
Uczuł się blizkim zemdlenia.
Nagle, z tego pół snu zbudził go skrzeczący głos Juluśka.
-- Czyś się pan kiedy kochał?
To wyjątkowe chłopię w ten sposób interpelowało rumianego
blondynka, siedzącego obok Ewelinki. Mimowoli, rozmowy ucichły.
Julusiek miał własność śmieszenia całego towarzystwa, oczekiwano
więc na coś bardzo dowcipnego.
Malec uczuł się panem sytuacyi.
Potrząsnął żółtą czupryną i rozstawił szeroko nogi.
-- No! powiedz pan, czyś już się kochał?...
-- Nie... -- wybąknął blondynek -- jestem jeszcze zamłody...
Julusiek szeroko otworzył oczy.
-- Phi!... -- skrzeknął -- a pan Wentzel młodszy od pana a już się
kocha...
Wszystkie oczy zwróciły się teraz ku nauczycielowi, który otworzył
usta, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz głosu mu zabrakło.
-- Jabym panu powiedział w kim -- ciągnął dalej Julusiek -- ale
uprzedzam pana, że oni mnie zaraz za drzwi wyrzucą, bo ja prawdę
powiem! O! Jewelinka i pan Wentzel, to się mają ku sobie...
Purpurą oblała się twarz Ewelinki.
-- Panie Wentzel! -- zawołała, drżąc cała ze złości -- proszę Julka
wyprowadzić i zamknąć się z nim w dziecinnym pokoju...
Pan Wentzel podniósł się, czepiając poręczy fotela.
Żyły mu na skroniach nabiegły, wyglądał jak pijany.
Chciał podejść do Juluśka, lecz malec szedł już ku drzwiom, dumny,
zadowolony z uczynionego wrażenia, mrucząc ciągle:
-- A co? Niemówiłem, że gdy powiem prawdę, to mnie za drzwi
wyrzucą?!
* * * * *
W dziecinnym pokoju pali się niewielka lampa, przysłonięta zielonym
abażurem. Julusiek i Maryan zdaje się śpią spokojnie w swych
łóżkach, ponakrywani stosem kołder i kołderek.
Koło stołu siedzi pan Wentzel, kurcząc pod krzesło nogi
w zaplamionych atramentem skarpetkach. Przed nim leżą nożyczki, gruba
igła, motek nici i kilka guzików. Pan Wentzel zabrał się do łatania
swej codziennej kurtki i jakoś mu idzie niesporo. Kłuje się
w palce, ściegi daje monstrualnych rozmiarów. Miał zamiar sprawić
sobie nową kurtkę na wiosnę, ale namyślił się -- zrobi inaczej.
Pieniądze te pośle rodzicom, właśnie matka pisała, że sklepik nic
nie przynosi, ojciec coraz słabszy...
Pan Wentzel matce odpisał, guldeny w list włożył i teraz, szyjąc,
spogląda z rozrzewnieniem na kopertę, która za dni parę
w zczerniałych od pracy rękach matki będzie.
I wśród tej ciszy nocnej, w wyobraźni swej widzi pomarszczoną twarz
ojca, wybladłe lica matki, którzy z radością nad listem się pochylą
i sylabizować literę po literze będą.
Biedni! biedni starzy!...
Pan Wentzel prawie uśmiechać się zaczyna. Na chwilę zapomina o swej
nędzy, ciesząc się, że radość innym sprawia.
Nagle, jakby na komendę, z dziecinnych łóżek podnoszą się dwie
rozczochrane głowy i rozlega się wrzask, od którego pan Wentzel
drżeć i blednąć poczyna.
„Hopsatynder Madaliński
Fiuta! z kopyta.
Szara ciach, ciach!.. tańczy sobie
Z Barabaszem mazura!
Ej kolęda!... kolęda!...”


IV.
=Kundel.=

-- Cóż u dyabła starego? Dlaczegóż nie mam i ja zrobić
karyery? -- zawołała Resia, ciskając obszarpaną książkę na ziemię.
Zerwała się z obdartej sofy a pociągnąwszy falbaną szlafroka kawał
sprężyny i pęk siana, poskoczyła ku oknu.
Ładnie tam było na dworze, choć trochę jeszcze chłodno. Resia
nieuczesaną głowę wytknęła przez okno a wiatr wiosenny rozwiewał
jej kręte, czarne włosy. Ona od czasu do czasu dmucha silnie, chcąc
odpędzić natrętne kosmyki, które kręciły się koło jej wybladłych
warg lub czepiały się długich rzęs i wzrok zasłaniały.
Była to jeszcze młoda dziewczyna, pysznie zbudowana, brudna
i pokryta piegami. Stanowiła najwytworniejszy okaz wesołych cór
miasta -- i odznaczała się szczytną głupotą, dobrem sercem
i zamiłowaniem do pieczonej gęsi.
Lubiła przytem pieniądze (była żydówką), nowe buciki, karmelki
i zwykle w zimie, o szarej godzinie, piekła sobie na trzech
patyczkach jabłka, kiwając się i mrucząc jakąś monotonną piosenkę.
Umiała czytać, lecz za to nie umiała pisać, jadła chleb ze szmalcem
na obiad a potem, nie umywszy rąk, nacierała się „chyprem”.
Paliła papierosy i czesała się raz na tydzień, była antisemitką
w całem słowa znaczeniu a na kwestyę emancypacyi kobiet nie
zapatrywała się wcale.
Dnie całe leżała na swej sofie, paląc papierosy, dopiero
z nadejściem zmroku budziła się ze swej bezczynności.
Wstawała wtedy, mrucząc i plując po kątach i szczoteczką od
zębów czyściła buciki a bieliła twarz kredą w braku pudru.
Potem -- usiadłszy przy oknie, czekała na... Kundla.
* * * * *
Kundel ten był obecnie jej wielką miłością. Był to mały, potwornej
brzydoty chłopak, syn jednego ze znaczniejszych urzędników miasta.
Przysłowiowo brzydki, był dziwnym okazem jakiejś brutalnej
zuchwałości i bezczelnej arogancyi, któremi w domowem zaciszu
uzyskał słodkie miano... Kundla. Wielka jego głowa, pokryta
rozwichrzoną, olbrzymią czupryną, miała kształt prawie
czworograniasty; wyraz małych oczek i ust wydętych, obrosłych
sterczącym, rudawym włosem, znamionował upór, przewrotny spryt
i jakieś niczem nieukrócone zuchwalstwo. Trzymał zwykle ręce
w kieszeniach od spodni i nosił małoruskie koszule, najczęściej
rozpięte na piersiach. Mówił powoli, zacinając się na syczących
spółgłoskach i miał zupełnie odrębny sposób wyrażania się, który
trwogą przejmował słuchaczów.
W domu był postrachem matki i sióstr, dwóch młodych dziewczynek
słodkich i nieśmiałych, tulących się do kątów, gdy Kundel --
podczas nieobecności ojca -- zjawiał się w salonie lub jadalni.
Matka sama podnosiła ku niemu błagalnie oczy, w których nierzadko
przewijała się łza..
Lecz Kundel urągał wszystkiemu. Mówił że jest „wyższy nad świat
cały” i rozwalając się na kanapie przetrawiał, ziewając, resztę
nocnych pochulanek i pochłoniętego piwa. Zrodzony z rodziców
szczytnie „bürgerskich” -- według jego słów własnych, niewiadomo
zkąd rozwinął w sobie naturę nocnego włóczęgi i junakieryę bursza.
Całe dnie włóczył się w przydeptanych pantoflach po czyściuchnych
pokojach, wytrząsając popiół z fajki na dywany lub fotele. Gdy mu
ktokolwiek zrobił jaką uwagę, odpowiadał chrapliwym głosem:
-- Odsuń się, bo cię psom oddam na pożarcie a krwią twoją drzwi
mego przedpokoju pomalować każę!
Miał lat dwadzieścia i skończył dwie klasy. Nie było siły
ludzkiej, któraby go skłoniła do powrotu do szkół. Uczył się
„prywatnie” -- doprowadzając zwykle nauczycieli do rozpaczy, lub do
dzielenia z nim nocnej rozpusty.
Życie nie miało dlań już żadnych tajemnic, zakosztował wszystkiego
i od lat pięciu czepiał się spódnic kobiecych, pełen przewrotnej
żądzy, z której sobie doskonałą zdawał sprawę.
Doszedłszy do lat piętnastu, był przeżytym i znudzonym starcem, gdy
wracał do domu nad ranem, twarz jego miała odcień ziemisty a oczy
czerwone i spuchłe.
Ręce mu drżały, kąciki ust miał wiecznie zaślinione. Gdy siadał do
obiadu, nieumyty, nieuczesany i wyciągał trzęsące się palce po wino
lub cytrynę, cieszył się widocznie z nerwowego drżenia, które mu
ramię targało.
-- Łapcie mi się trzęsą! co? -- pytał, spoglądając tryumfalnie po
obecnych, którzy, wzruszając ramionami, zdawali się zapominać
o jego obecności.
Przyzwyczajono się bowiem w domu do tego Kundla -- na wpół
pijanego, uważającego jadalnię rodziców za przedłużenie lokalu
knajpowego. Jeden tylko ojciec umiał poskromić tę ohydną
zuchwałość. Przy nim Kundel zapinał na piersiach koszulę, schodził
do obiadu o właściwej porze i zamieniał tradycyonalne pantofle na
głębokie kalosze. Gdy spodziewano się gości, Kundel obcinał
paznogcie u lewej ręki i usiłował zaprowadzić porządek we włosach.
Był to rozkaz ojca, rozkaz wypowiedziany dobitnie, urywanym suchym
głosem.
Głos ten oddziaływał na chłopca przynajmniej drobiazgowo
i pozornie.
-- Stary ma fajgle, trzeba go nabrać!
A „nabierania” tego, więcej aniżeli zwykłej zuchwałości bała się
szczególniej matka.
Kundel bowiem, znając słabą stronę ojca, gdy zbyt wiele narobił
długów i za często był proszony do cyrkułu -- stawał się nagle
melancholijny i uczuwał potrzebę poprawy. Pragnął wtedy czystej
bielizny, mydła, książek naukowych i trochę szacunku ludzkiego.
Wchodził do pokoju ojca na palcach, ucierał nos chustką, sługom
pozwalał przejść spokojnie a siostry głaskał po głowach, nazywając
je pieszczotliwie „małpiszonami”.
Dozwalał sprzątać w swoim pokoju i przewracać materace na drugą
stronę, fajkę ostentacyjnie zawieszał na gwoździku i palił damskie
papierosy, mówił cieniuchnym głosem, dobierając słów a oglądając
lampę, deklarował, że „już się wszystko skończyło i on, Dyńdzio,
zabiera się do pracy...”
Ojciec zwykle, z początku, sceptycznym wzrokiem śledził zmianę
w postępowaniu syna. Powoli jednak dawał się łudzić nadziei. Kto
wie -- może wreszcie coś się zbudziło w tej głowie mózgu pozbawionej,
w tem sercu zda się zatopionem w kale rozpustnych uciech.
-- Patrz, duszko -- mówił do żony, która z robótką w ręku
dozorowała zabawy dwóch dziewczynek, -- ot zdaje się, że tam na
górze jakiś porządek panować zaczyna...
Dyńdzio zajmował dwie facyatki położone na drugiem piętrze,
i domowi, chcąc unikać wymówienia imienia najstarszego z rodu,
nazywali locum Kundla „górą”.
Matka jednak wzruszała ramionami.
-- Pewnie coś nabroił lub chce coś uzyskać -- mówiła smutnym
głosem.
-- No!... kto wie! kto wie! -- protestował ojciec, -- może się
wreszcie upamięta i przestanie zatruwać nam życie.
Matce łzy stawały w oczach.
-- Daj Boże! -- odpowiadała wzdychając.
Lecz nie łudziła się wcale.
Wiedziała co znaczy to „upamiętanie”. Wszakże i ona
niejednokrotnie została w ten sposób przez syna zwiedziona.
Nawskróś religijna, mająca w sobie ślepą wiarę i poszanowanie
praktyk religijnych, konfesyonałem, kazaniem chciała wpłynąć na
rozhukanego chłopca. Kundel odrazu zrozumiał, że z tej naiwnej
i pełnej adoracyi duszy -- może wyciągnąć dla siebie korzyści.
I powoli wprowadził system dziwny a przyjęty przez matkę, która
w żarliwości swojej stała się źródłem wyzysku.
Każdą wysłuchaną mszę, każdą spowiedź, otrzymane rozgrzeszenie,
odprawioną pokutę, każdą bytność na kazaniu -- opłacała pewną
umówioną kwotą pieniędzy.
Gdy Kundel zanurzył swój rozczochrany łeb w cienie konfesyonału,
biedna kobieta padała na kolana, modląc się żarliwie o „oświecenie
nieszczęśliwego”.
Lecz ten „nieszczęśliwy”, plotąc księdzu niestworzone brednie,
wyjawiając wątpliwości, od których włosy spowiednikowi stawały po
prostu na głowie, obliczał w myśli, ile to nocy bezsennych za
otrzymane od matki pieniądze w murach knajpy przepędzi.
I długo włóczył się tak po kościołach, będąc postrachem księży,
którzy zobaczywszy przystępującego do kratek Kundla, czuli krew
bijącą im do głowy. Na mszach porannych widzieć go można było
drzemiącego obok rozmodlonej matki z oczyma zaczerwienionemi jak
u królika, z rękami brudnemi i koszulą pomiętą.
Czasem, wpadłszy w dobry humor, „fiksował” jaką „zamodloną”
dewotkę, lub gasił świece defilującemu bractwu.
Wreszcie matka zrozumiała, że każda spowiedź Kundla, każda msza
jest tylko dla chłopca źródłem wyzysku a pieniądze otrzymywane dają
mu możność do pogrążania się w coraz większej rozpuście. Zamknęła
kieszeń i od tej chwili, gdy Kundel zapowiadał poprawę, wiedziała
czego się trzymać w takich razach.
Ojciec łudził się jeszcze. Gdy Dyńdzio z wielką pompą wchodził do
jego kancelaryi i zabierał librę papieru, kilka piór i pakę bibuły,
ojciec pytał go, w jakim celu bierze te foliały.
-- Idę pracować -- będę robić notatki z „Naukowych podstaw
krytyki literackiej” Hennequina, lub ocenię którą z tragedyj
Sofoklesa -- odpowiadał Kundel, stawiając ostrożnie nogi obute w stare
kalosze, które jak dwie plamy rozlewały się na jasnem tle dywanu.
-- Sofoklesa? -- pytał ojciec.
-- Hm!... tak, jeśli będą tego warte. Nie wiem jeszcze. Być może,
iż sam coś napiszę, bo coś mi się w głowie... kiełbasi! Zresztą,
pracować będę do rana. Dobranoc ojcu!
I wychodził powłócząc nogami, a zamknąwszy drzwi za sobą, uśmiechał
się złośliwie:
-- Stary jest wzięty... pojutrze można się lansować -- a beknie
i to dobrze!
* * * * *
Lecz Kundel miał także w głębi duszy swojej kącik poetyczny,
w którym rosła błękitna niezabudka sentymentalizmu. Kundel był
kochliwy i jak wszyscy „przeżyci” -- w miłościach swoich dążył do
ideału. Ideał to był zupełnie odrębny od ideału Danta i Petrarki,
lecz mimo to nie przestał być ideałem, w którym Dyńdzio czerpał
natchnienie i siłę do życia. Dyńdzio cieszył się takim wstrętem
mieszkanek miasteczka, że dość było dla kobiety ujrzeć na ulicy
Kundla, aby mieć humor popsuty na dzień cały.
Kundel nie martwił się tem wcale. Nienawidził kobiet dobrze
ubranych i jako tako wychowanych. W knajpie, po opiciu się
odpowiednią ilością piwa -- brutalnie zdzierał z każdej „damy”
kryjące obsłony i z cynizmem najwyższym obrzucał ją wyrazami
pogardy i szyderstwa. Dla niego istniała tylko „natura” w postaci
rozczochranych dziewczyn, którym jego małoruska haftowana koszula
imponowała a plugawy żargon przypominał ciemne zaułki, wśród jakich
młodość spędziły.
Do takich więc „ideałów” Dyńdzio pisywał ody, maczając palec
w piwie i kreśląc słowa na marmurze stołu. Gdy blady świt kładł im
wszystkim na czoła zielonawe, trupie tony -- Kundel deklamował:
Niekiedy blada Wenus z mdławym blaskiem w oku
Schodzi tu na ziemię w latarnianym zmroku.
Dziewczyny zanosiły się od śmiechu.
Ten Kundel! a niechże go! a to je wyzywał. Lecz on przygasłemi
oczami spoglądał na nie, jakby ze smutkiem i sącząc z kufla
resztki piwa, bełkotał:
I uniesioną suknię wpół rozmyślnie szasta,
Ukazując światu brudnych pończoch parę...
Zwykle Dyńdzio kochał którąkolwiek z tych dziewczyn, kochał po
swojemu, tyranizując i maltretując bez litości. Gdy przyszła kolej
na Resię, Kundel odmienił swój system postępowania. Resia przypadła
mu do gustu i cygańska natura kobiety zlała się wybornie
z brutalnem usposobieniem chłopca. Podbita jego trywialną a chwilami
znów sentymentalną namiętnością, Resia zachwycała się Dyńdziem
i dozwalała mu na wszelkie wybryki.
Były chwile, w których Kundel nazywał Resię „nikczemną żydówką”
-- po to, aby po kwadransie nadawać jej miano Fryny i wycinać
z jej wykoszlawionych bucików greckie sandały. Poczem mówił jej
wiele o potrzebie kształcenia umysłu i obiecywał dać jej nauczyciela
angielskiego, gimnastyki i gry na cytrze. Najczęściej następowała
później mała nauczka moralna, w której „Kundel” wykładał
zdziwionej i drapiącej się w łydkę Resi, że są pewne warunki,
z któremi szanująca swą godność kobieta liczyć się powinna
a właśnie ona zdaje się urągać społeczeństwu i w skutek tego
może doznać w przyszłości zmartwień i upokorzeń. On, Dyńdzio
-- jest wprawdzie wolny od przesądów i bez kwestyi „szanuje”
w niej kobietę, ale właśnie dla tego pragnie, aby cały świat
ją szanował. Gdy Resia opornie przyjmowała podobne słowa
i w trakcie podobnej perory oddawała się sportowi dłubania
szpilką w uchu, Kundel dla poparcia swych argumentów uderzał
ją pięścią w głowę, co wywoływało oczekiwany skutek.
Kundel obdarzał Resię prezentami i od czasu do czasu znosił do
mieszkania swej ulubionej najdziwaczniejsze przedmioty pochwytane
na kredyt po sklepach, w których przez wzgląd na rodziców kupcy nie
śmieli Dyńdziowi czegokolwiek odmówić. W ten sposób Resia posiadała
siedem par szelek, cztery pary kaloszy, trzy spluwaczki, cztery
brzytwy, jedenaście pędzli do rozrabiania mydła i olbrzymi
teleskop. Żywiła się przeważnie sardynkami, rodzynkami, paloną
kawą, pieprzem tureckim i musztardą. Nauczyła się palić papierosy
a nawet żuła tytoń jak stary turkos.
Tego rodzaju wspaniałe „utrzymanie” zaczęło jednak powoli
niewystarczać Resi. Kundel imponował jej ciągle -- zapewne --
a nawet teraz kiedy wymyślał światłocienie i opowiadał, że użyje
ją do „plein-air'u”, od którego świat „zdesenieje”, Resia
zapominała o pieczeniu jabłek i cała zasłuchana kucała u kolan
Dyńdzia wyciągniętego niedbale na koszlawem krzesełku. Ale...
Dyńdzio od pewnego czasu przynosił już same słoiki musztardy,
a w dzień urodzin Resi obdarzył ją męzkiem siodłem, więc dziewczyna
powoli zaczynała się niecierpliwić. W dodatku Dyńdzio, w celu
rozświetlenia umysłu swej Fryne i uczynienia z niej Lais miasta --
przynosił znudzonej dziewczynie tłomaczenia rozmaitych francuzkich
romansów, w których imaginacya autorów wraz z potwornością fabuły
walczyła o lepsze. Resia czytała te opisy wonnych buduarów
wypikowanych atłasem, tonących w półcieniu sypialni, nocnych lamp
kryształowych migocących w przestrzeni.
Dyńdzio dopełniał reszty. Wieczorem puszczał wodze swej
sentymentalności i tak we dwoje wśród brudu, porozlewanej wody,
połamanych grzebieni i dziurawych krzeseł, galopowali myślą w sferę
woni, połysku jedwabiu i bladych barw abażurów.
Wreszcie doszło do takiego naprężenia sytuacyi, iż Resia, zjadłszy
dwa słoiki musztardy i trzy stare bułki, włożywszy spódnicę praną
przed pięcioma miesiącami -- zeskoczyła z sofy i stanąwszy
w lufciku powiedziała z mocą:
-- Muszę zrobić karyerę!...
* * * * *
Kiedy te słowa posłyszał wieczorem, Kundel roztworzył szeroko oczy
i wydął wargi.
-- Tego ci się zachciewa? -- zapytał.
Lecz Resia dnia tego nie była usposobioną do żartów.
Zmarszczyła brwi, zatopiła popękane z odmrożenia ręce
w rozczochrane włosy i nie odpowiedziała ani słowa.
-- Cóżeś się tak nadęła jak pluskwa w maśle? -- pytał Dyńdzio.
Milczenie.
Dyńdzio począł się niecierpliwić.
-- Chcesz zrobić karyerę, a cóż to... mała karyera, jaką masz
teraz?
Resia wykrzywiła usta.
-- O jej!... -- wyrzekła wreszcie, -- co mi z tego. Mieszkam jak
śledziarka... a czem żyję, to już wstyd powiedzieć...
Dyńdzio machnął ręką.
-- To wszystko marność, widzisz serce to grunt...
Resia zamilkła i znów kiwała się długą chwilę, wpatrzona w odrapane
ściany swego pokoju.
-- Chciałabym -- zaczęła znów powoli -- chciałabym mieć dywan na
podłodze i atłasową kołdrę, i samowar na szafie, i komodę,
i firanki, i taką lampę u sufitu z kolorowem szkiełkiem. Aj, aj!
o!... tobym chciała mieć!...
Cmoknęła ustami i znów zakołysała się, obejmując nagiemi ramiony
swe kolana ledwo okryte cienką spódnicą.
Słaby blask płonącej na stoliku świeczki żółtawą linią oznaczał
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Menazerya ludzka - 04
  • Parts
  • Menazerya ludzka - 01
    Total number of words is 3876
    Total number of unique words is 1949
    21.3 of words are in the 2000 most common words
    29.6 of words are in the 5000 most common words
    35.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 02
    Total number of words is 4028
    Total number of unique words is 1935
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    36.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 03
    Total number of words is 4020
    Total number of unique words is 2142
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.1 of words are in the 5000 most common words
    34.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 04
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2077
    20.2 of words are in the 2000 most common words
    28.2 of words are in the 5000 most common words
    33.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 05
    Total number of words is 3996
    Total number of unique words is 2077
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    28.6 of words are in the 5000 most common words
    33.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 06
    Total number of words is 3911
    Total number of unique words is 2114
    20.4 of words are in the 2000 most common words
    28.7 of words are in the 5000 most common words
    33.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 07
    Total number of words is 3999
    Total number of unique words is 2109
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    29.3 of words are in the 5000 most common words
    34.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 08
    Total number of words is 3994
    Total number of unique words is 2018
    20.0 of words are in the 2000 most common words
    28.3 of words are in the 5000 most common words
    32.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 09
    Total number of words is 4014
    Total number of unique words is 2102
    18.9 of words are in the 2000 most common words
    27.9 of words are in the 5000 most common words
    33.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 10
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2114
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.0 of words are in the 5000 most common words
    34.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 11
    Total number of words is 2905
    Total number of unique words is 1586
    22.9 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.