Menazerya ludzka - 09

Total number of words is 4014
Total number of unique words is 2102
18.9 of words are in the 2000 most common words
27.9 of words are in the 5000 most common words
33.2 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
Wlazł na okno, posunął trupa i zasłonił sobą prawie całą postać
zmarłej.
Żydówka o drzwi oparta nie patrzyła, cała zajęta myślą, czy buciki
samobójczyni będą dobre na nogi jej córki.
Tymczasem nożyczki zgrzytnęły. Z cichym chrzęstem obsunął się
wzdłuż pleców trupa obcięty warkocz. Marciński zwinął go zręcznie
i schował do kieszeni kurtki.
I znów niby chrzęst -- i głowa dziewczyny ukazała się teraz
ostatecznie zeszpecona, z krótką nierówną linią rozsypujących się
na karku włosów.
Lecz Marciński ku drzwiom się zwrócił.
-- Lepiej nie ruszać, policya się wda i będzie kram, że my ją
poruszyli. Jaką naszli, taką zostawmy!
Żydówka skinęła głową.
-- Ma Marciński „słusznie”! Teraz musi iść po strażnika! Aj aj!...
jakie to zmartwienie!...
Kelner z okna zeskoczył i ku drzwiom podążył.
Wyszli oboje na korytarz i Marciński zaczął dobierać klacze.
Żydówka, buciki niewidocznie podniósłszy, za chustkę ukryła.
-- Czego Marciński ją zamyka? -- zapytała kierując się do wyjścia.
-- Prawda! -- odrzekł kelner -- przecież nie ucieknie!
I roześmieli się oboje.


X.
=Papuzia.=

-- Zagwizdaj, Papuziu!...
Minuśka porwała się z jego kolan i nagle w półcieniu, już z okien
płynącem, zabieliła się jak zjawisko w swej masie białych
zwiędniętych koronek i pomiętego batystu.
-- Nie!... nie!... nie chcę!
Ale on, nieubłagany -- wyciągnął rękę i ujął nagie ramię
dziewczyny w swe suche palce nerwowego blondyna.
-- Zagwizdaj, Papuziu!...
-- Ty wiesz, to dla mnie cholera to gwizdanie!
-- Zagwizdaj, Papuziu!...
Ton jego mowy był rozkazujący, powolny, mięki a przecież siekący
jak uderzenie szpicruty.
Dziewczyna próbowała się jeszcze opierać.
-- Nie!... wolę z tobą rozmawiać!
On nieznacznie ramionami ruszył.
-- Zagwizdaj, Papuziu! -- powtórzył po raz czwarty.
Stalowo niebieskiemi oczami spojrzał w drobną twarz Minuśki, która
ledwie przeświecała przez całe kłęby pokręconych czarnych włosów.
Oczy te, jakby wieczną łzawą mgłą pociągnięte, zużyte były
i dziwnie rozwiązłe.
Jakaś nabożna, dystyngowana rozpusta gnieździła się w tych
źrenicach koloru dziewczęcej sukienki.
Były to oczy westalki, powracającej ze schadzki do swej świątyni.
Teraz już Minuśka, pod wpływem tego spojrzenia układała się powoli
na kolanach mężczyzny, pochylając w tył głowę, tak że cała kaskada
czarnych włosów spłynęła ku ziemi i kwiatów dywanu dosięgła.
I tylko biust jej biały, foremny, jakkolwiek trochę w górze
spłaszczony, rozciągał silnie cienki batyst szlafroka, związanego
lekko białą w pasie wstążką.
Reszta ciała zaznaczała się silnie wyraźnemi konturami i dobrze
wygiętą linią od bioder odcinała się jasno od ciemnego obicia
nizkiej tureckiej sofy.
Z bosych stóp dziewczyny spadły małe pantofle z różowego atłasu,
trochę brudne i zgniecione.
Nogi te wyciągnięte z nieruchomością trupią, żółte były, wygięte
silnie jak nogi tancerki, przecięte błękitnemi żyłami i cieniem
czarnych włosów rosnących na zgięciu palców.
W niewyraźnym mroku szarej godziny -- objawiały się jak nogi
kobiety zmęczonej, głupiej, nerwowej, kobiety bez silnego punktu
oparcia a mimo to dobrej, miękiej, uległej -- idącej ślepo za
podmuchem losu.
Cała wreszcie postać Minuśki, wyciągniętej na strzyżonej tkaninie
oryentalnego mebla, miała w sobie to bierne poddanie się
fatalizmowi, to opuszczenie rąk w walce z życiem, to zagaśnięcie
poczucia rozkoszy, temperamentu i kaprysów kobiecych.
W nieruchomości swojej, w tej ulubionej pozie wyciągniętego
w trumnie trupa -- znać było dążenie bezwiedne ciała do spoczynku,
a z pod długich rzęs przymkniętych migały tylko białka oczu. Wszystko
w niej dążyło i rwało się ku ziemi razem z kaskadą czarnych włosów,
razem z fałdami białego trenu, który ją obwijał zimną draperyą
grobowego całunu.
Siedzący w kącie sofy mężczyzna, smukły, correct, silnie
wyczesany -- z brodą okrągłą zmysłowego samca opartą na
sztywnych rogach lśniącego kołnierzyka, w kanciastych liniach
ciała, w kolanach silnie złożonych, przypominał pozę Ozirysa
wciśniętego w szeroki stalowo-granatowy garnitur angielskiego
kroju. Nawet kurtka szczelnie na dwa rzędy zapięta, opinała
silnie pierś zapadłą jak mogiłę wszystkich pragnień i porywów...
Całe ciało, długie, złożone, jakby na zawiasach, przylegało
doskonale do linij i zagięć sofy prostej, twardej, równej -- pomimo
banalnego kształtu naśladującego wschodnie stosy poduszek.
Tylko kolana ostrym kantem wystawały brutalnie, podnosząc silnie
szewiot spodni, które opinały długie, ledwo zaznaczone łydki,
niekształtne, gubiące się bez silniejszego spadku, łydki kamiennego
bożka cisnącego się do twardej swego tronu podstawy. Całe ciało
-- zakończone wydłużonemi a płaskiemi stopami, obutemi zimno
w angielskie matowe obuwie równe było -- ostro skrajane, kańciaste,
podobne do wybornie spreparowane go szkieletu, osadzonego na
doskonałych zawiasach.
Tylko głowa okrągła i twarz pokryta mięsem, kłóciły doskonałą
harmonię dalszego rusztowania.
Był to kadłub angielskiego charta ze łbem obwisłego buldoga.
Dolna warga trochę wilgotna i jakby niepewna, zwieszała się ku
dołowi, odsłaniając dolny rząd zębów żółtych i od tytoniu
sczerniałych. Była to warga „viveura”, który lata całe musiał
powoli nasycać namiętność swych podrażnionych zmysłów, zamykając
oczy i otwierając usta. Maska jego nieruchomej twarzy urobiła się
już w takie rozprzężenie bezwiedne muskułów, że choć młodość
walczyła jeszcze z nałogiem, ściągając skórę ze skroni, to już
cały dół twarzy a nawet skóra pod oczami fałdowała się w bezsilne
bruzdy, zmysłowe, zwierzęco-apatyczne.
Leżąca na jego kolanach kobieta miała w swej twarzy przyschnięty
znów wyraz namiętności, nagle spieczonej i w ogniu strawionej.
I u niej, tak jak i u niego ciało nie harmonizowało z głową. Tors
jej miał pełne i doskonałe rozwinięcie kobiety doszłej do szczytu
siły, biodra rozłożyste i podatne miały w sobie mięsistość
hiszpanek, lecz już od silnych jeszcze ud począwszy, linia nóg
zwężała się nagle, schła, drobniała brutalnie. Kończyny były
słabe, anemiczne, wyschłe, obciągnięte trupią skórą.
Tę samą anomalię przedstawiały i ręce.
Przedramię wspaniałe, doskonale piękne, już od łokcia miało
ważkość dziwną, niepewną, nieusprawiedliwioną a same dłonie
i palce, długie i kościste, z pofałdowaną na zgięciach palców
skórą; zwieszały się ku ziemi jak ręce rozpaczliwie smutnego
szkieletu.
Z karnacyą skóry przeświecającej przez oczka koronek i pajęczą
tkaninę batystu, było to samo. Twarz blada, żółta -- jakby
pocentkowana sinemi podkowami, podkreślającemi przymknięte oczy
i rozciągającemi się aż na silnie wyciągniętą skórę nosa, nie
miała ani śladu purpury warg, które białe, wązkie, postrzępione,
niknęły prawie w bladej masce.
Lecz już szyja, tracąc zżółkłe tony, rozpływała się w różowawo
lśniącej barwie piersi lekkiej, wiosennej, młodej -- mającej
w sobie doskonałą miękość pastelu.
Pod bielą batystu, różowa ta barwa ciemniała coraz dalej,
zagłębiała się, to znów tryumfalnie przechodziła w atłasową
białość na wypukłościach bioder.
To przeświecanie jutrzenkowej barwy przez delikatny deseń koronki,
miało w sobie czar dziwnie ponętny, niepewny, pełen tajemniczej
siły doskonałej piękności kobiecego ciała.
Jakby pod cienką warstwą śniegu, rozsypane liście blado różowej
kamelii, tak migotały szmaty ciała Minuśki w obramowaniu
delikatnego desenia cienkich walansyenek.
Lecz już -- coraz dalej się posuwając -- różowy ton bladł, siniał,
zieleniał, żółkł na kolanach dwoma plamami i do stóp się zsuwając,
w trupią barwę przechodził.
Jedynie jeszcze podeszwy jakąś dziwną anomalią różowiły się lekko,
trochę starte zbyt ciasnem obuwiem, zaznaczając się w przestrzeni
barwniej lekką kroplą krwi, roztartą zdaje się na ich powierzchni.
Cisza była dokoła.
Cisza wielkiego miasta, które huczy w oddali a przecież do mieszkań
ludzkich hukiem tym nie wpada, pozostawiając niemal grobowy spokój
tym -- którzy spokoju tego pragną.
Przez białe zasłony okien słaniała się blado-błękitna, równa
-- nieprzecięta niczem barwa zachodzącego nad dachami domów
wiosennego słońca.
Barwa ta -- wsuwając się do pokoju -- jak elektryczny blask
wykrawała kontury banalnych mebli, porozstawianych po kątach
mieszkania. Oryentalna tkani na mebli mieniła się jaskrawemi
plamami i żółtą pstrocizną frendzli. Duże, weneckie lustro --
pochylone nad sofą -- prezentowało się matowo szarym kwadratem, na
tle trywialnego ciemnego obicia kryjącego ściany. Po kątach, na
etażerkach wykrzywiały się japońskie lalki pod parasolami, które
roztaczały ciemno szafirowe lub czarne koła, prawie pod samemi
rogami trochę przybrudzonego sufitu.
Po środku, jak ptak nagle nieruchomy, krwawiła się czerwonością
szyb i stalowemi pokręconemi liniami obwodów wenecka latarnia,
okapana stearyną, bielącą się na matowej płaszczyźnie podstawy.
W jednym z kątów żółcił się duży makartowski bukiet, smutny,
przypruszony pyłem, z lasem aksamitnych szyszek, sterczących wśród
pęku traw połamanych.
Niefroterowana, trochę brudna podłoga, pokryta zniszczonym dywanem,
wystawała jasnemi plamami koło progów i okien, które krzywo
zagłębiając znaczyły się wystającemi z po za białych zasłon
blaszanemi rynienkami do zbierania rosy.
I w tej banalności zimnej, bazarowej, pretensyonalnej, wciśniętej
nagle w mieszczańską klatkę ciasnych, taniem obiciem oblepionych
ścian starej, żydowskiej kamienicy -- nie było nic z duszy kobiety
zamieszkującej te ściany.
Minuśka była ptakiem wędrownym i o klatkę nie dbała.
Przez uchylone drzwi dostrzedz można było nieposłane łóżko
-- rozkopane, rozrzucone, w nieładzie jeszcze nocnym, ciemniejące
pod stosem zrzuconych sukien i kołder.
Okno, przysłonięte szczelnie szafirową zasłoną, nadawało całemu
pokojowi pozór grobowej kaplicy.
Reszta tonęła w cieniu.
Tymczasem w saloniku błękitne światło okien zaczęło stopniowo
szarzeć i bielić, jakby przez matowe a brudne szkło przepuszczone.
Dwie białe takie smugi -- jak charty potworne przypadły do podłogi,
słały się po dywanie i ginęły w oddali, tuż pod stopami nieruchomie
siedzącego mężczyzny.
Końce palców u ręki Minuśki zwieszającej się z sofy, maczały się
w tej martwej jasności i zżółkłe paznogcie, pocentkowane białemi
plamkami, zdawały się być płatami tajemniczych nenufarów z tafli
stygnącej wody wyzierających.
Dziewczyna przymykała powieki i z przechyloną w tył głową zdawała
się tężyć w jakiemś odtrętwieniu.
Lecz młody mężczyzna szarpnął ją znów za ramię.
-- Zagwizdaj, Papuziu!
Dziewczyna westchnęła i cicho -- powoli, jakby płynąc z oddali,
rozległ się drżący menuet, gwizdany jakby dziobem papugi, niepewnie
w dal rzucającej nuty.
To Minuśka gwizdała, leżąc ciągle przechylona, nieruchoma
w obramowaniu swych czarnych włosów, które się z przepychem po
dywanie walały.
Mężczyzna, zmrużywszy oczy, w gwizd ten się wsłuchiwał z dziwnym
wyrazem koło ust obwisłych. Nareszcie rękę wyciągnął i zimnemi
palcami po oczach Minuśki przesunął.
-- Nie płaczesz? -- zapytał.
Ona gwizdać przestała, brwi marszcząc.
-- Cóż u dyabła, codzień nie mogę!
-- Postaraj się!...
* * * * *
Poznał ją w Łodzi, w sali Selina, gdy złym akcentem francuzkim
śpiewała jakąś piosnkę.
W podrabianej tej francuzce odczuł odrazu łatwą i tanią zabawę
i gdy otulona płaszczykiem zeszła z estrady do pustej i białej od
gazu sali, zbliżył się, wiecznie nienasycony w tej pogoni za
kobietą, jakkolwiek oddawna już niedoświadczał nic w dotknięciu
nagich ramion, lub rozwianych włosów.
Przez nałóg, przez przyzwyczajenie szedł już teraz, zaczepiał,
wyciągał rękę, ciągle spragniony gorętszego wrażenia, czegoś, coby
nim targnęło, coby zamieranie w nim rozkoszy wstrzymało choćby na
krótką chwilę.
Minuśka nie zajęła go więcej od innych.
Była zepsutą, wesołą, pustą i trywialną.
Mówiła „psia krew”, biła się po biodrach, pokazywała żydom na
ulicach język i kłóciła się w restauracyi z kelnerami.
Nie różniła się niczem od innych kobiet i drażniła w nim
zamierającego trupa, lecz drażniła niemile, w bolesny, dokuczliwy
sposób.
Przez kilka dni, które bawił w Łodzi, widywał ją codziennie, coraz
więcej zniechęcony i pół senny.
Dziewczyna, sądząc że śmiechem i żartami zdoła rozchmurzyć to
znużone czoło, roztrząsała przed nim całą torbę swych dowcipów,
pozbieranych w chwilowych miłostkach, które prowadziła w swem
życiu.
Lecz on -- ciągle milczący, zimny, kanciasty, siedział przed nią,
wpatrzony w przestrzeń szklannemi oczyma trupa.
Chwilami ramionami wzruszał i mówił jedno tylko słowo:
-- Cicho!
Dziewczyna milkła, zdjęta nagłą jakąś trwogą przed tą ciszą
nakazaną jej w ciasnej przestrzeni zasłoniętej lożki, po za której
czerwonemi firankami widać było jasną przestrzeń sali i ciemny
otwór sceny.
Raz jeden ośmieliła się powiedzieć:
-- To głupie takie postępowanie!
I uzbrajając się w odwagę, dodała:
-- Funta kłaków niewarte!
On tymczasem patrzał na nią, skąpaną w jasnej powodzi gazu,
płonącego w stłuczonej bani, zawieszonej u sufitu lożki.
Klęczała przed nim na małej sofce obitej ciemną brokatelą,
i podniósłszy obnażone ręce, wiązała swe czarne włosy długą
białą wstążką.
Była dnia tego ubrana już do pantominy, mającej kończyć
przedstawienie, a w której grać miała rolę panny młodej.
Długa, biała muślinowa suknia natykana kwieciem pomarańczowem
dawała jej pozór umarłej dziewicy, którą lada chwila złożą na
śmiertelnej pościeli. Twarz jeszcze nieubielona, żółta była
i martwa w tej białej koronek powodzi.
Opierała się biodrem o stół nakryty białym obrusem, na którym
walały się resztki kanapek i kieliszki koniaku.
Związała włosy i powoli, z pewnym leniwym wdziękiem na poduszki
sofy upadła.
-- Funta kłaków niewarte! -- powtórzyła przez zaciśnięte zęby.
Z po za uchylającej się firanki dolatywał przenikliwy głos
dziewczyny, śpiewającej na scenie drżącym sopranem:
/#
„Demande aux lys, s'ils aiment la rosée”.
#/
On ciągle patrzył na nią, dziwiąc się i zazdroszcząc tej żywotnej
sile, która kazała jej poruszać się, śmiać, denerwować i wyrzucać
z siebie całą kaskadę słów i chęci.
Wiecznie i ciągle od pewnego czasu obserwował tak wszystkich, sam
ciągle bezsilny, pełen przewidzeń, halucynacyj, widząc koniec
wszystkiego, nie mogąc zbudzić się z odrętwienia zmysłów, w jakie
popadał z dniem każdym.
Ogarniał go smutek bezdenny, z którego sobie sprawy zdać nie umiał,
szukając w złem trawieniu przyczyny głównej tej zmiany, podniecając
się fizycznie i moralnie, pragnąc rozpaczliwie wyjścia z tej
nicości, w którą powoli zapadał.
Spełniał automatycznie funkcye swego urzędowania w jednem
z towarzystw kredytowych, lecz nocami, wybladły i z gałką swej laski
przy ustach, zjawiał się jak mara blada i milcząca, z niemą skargą
na swój zgon duchowy, w zadymionych lokalach restauracyjnych,
w ochrypłych salach koncertowych, w zaułkach nocnej rozpusty --
goniąc coś ciągle w milczenia szukając, trawiąc się, stygnąc od
wnętrza.
Bezwiednie lgnął do kobiet, jakby w nich szukając odrodzenia, lecz
-- te, do których miał przystęp łatwy i z góry zapewniony --
wstrząsały nim swym śmiechem, banalną pieszczotą i coraz
ciemniejsze koło tworzyły dokoła jego osoby.
Od czasu do czasu, opowiadały mu historyę swego życia, zaczynającą
się niezmiennie od tych słów:
„Nie miałam jeszcze piętnastu lat i byłam zupełnie głupia, a tu..
Słuchał chwilę, sądząc że coś się tam przewinie, co mu rysę w jego
lodowej powłoce uczyni -- lecz prędko myśl w inną stronę odwracał.
Zawsze to samo!
Jedna historya w milionowem wydaniu!
Minuśka przecież nie opowiedziała mu swej „historyi”.
Była banalną, trywialną jak inne -- mówiła mu „mój kiziu” --
i jadła rybę nożem, ale „historyi” swej nie opowiedziała do tej
chwili.
Nie opowiedziała i nie opowie -- bo, oto on wyjeżdża jutro i ma jej
właśnie to powiedzieć za chwilę, skoro tylko tamta z po za zasłony
śpiewać przestanie.
Doszedł już do tego stopnia osłabienia i rozdrażnienia, że nie lubi
i nie umie mówić, gdy kto śpiewa.
Tymczasem Minuśka nalewa sobie kieliszek koniaku.
-- Wiecznie pan jesteś smutny jak sum -- mówi, pijąc fałszowaną
ohydę powoli, jakby z rozkoszą -- dobrze że masz na smucenie się,
to jeszcze pół szczęścia!
Odstawia kieliszek i znów wciska się w poduszki sofki.
-- Może to i taka moda być na smutno -- ciągnie dalej, rurkując
falbanki sukni na palcach -- znałam jednego pana od wyścigów,
także się tak wiecznie gryzł i dręczył. Podobno coś kiedyś tam
komuś ukradł, to go jadło!..
Roześmiała się głośno i zastanowiła chwilkę.
-- No, to już było przez sumienie. Prawda? Ale pan? Co ci to
brak!... Mój Boże! Żeby to mnie panem być! czybym ja kiedy się
zasępiła, co?
Po za zasłoną śpiewaczka umilkła i z sali dolatywał szmer
pomieszanych głosów, odsuwanie krzeseł i szczęk kufli rozstawionych
na stołach.
-- Masz pan co jeść, gdzie mieszkać, masz pewnie rodzinę, ojca,
matkę a może i żonę -- a takiś pan skwaszony ciągle. Nie powiem,
żeby to ja, co to jak ten psiak bez gniazda po świecie się tyram
i już z rozpaczy do francuzów przystałam i oto się Falfandierowej
wysługuję. Psia krew! dobrze że mnie trochę po francuzku nauczyli,
to i co zarobię na to marne życie... oj! marne!
Znów po kieliszek sięgnęła, z butelki nalała, wypiła.
W pół drogi ręka jej w fałdy sukni opadła.
Była już na wpół pijaną.
-- Psia krew! -- powtórzyła raz jeszcze i głowę w tył przechyliła.
Ktoś drzwi w sali otworzył.
Gaz w kuli zaczął migotać, chyląc się na obie strony.
Rozpaczliwy jakiś smutek wypełnił małą przestrzeń lożki, jakaś
grobowa pustka, pomimo tłumu poruszającego się po za firanką.
Mężczyzna w swej automatycznej sztywności zastygły, siedział
nieporuszony w kącie sofy, zdając się wydzielać z siebie ten chłód
trupi i mrozić nim ożywioną jeszcze niedawno dziewczynę.
Teraz było już ich dwoje smutnych, niemających dachu po nad duszą.
I Minuśka czerniała, żółkła, pozbywając się swej maski sztucznego
uśmiechu, odsłaniając nagle swój szkielet już pruchniejący
nieszczęśliwej, walczącej z życiem istoty.
Leżała nieruchoma, z rękami obwisłemi, z ustami opuszczonemi
w kącikach bolesnym skrzywieniem. Nagle wargi ściągnęła nerwowym
skurczem i lekko, cicho gwizdać zaczęła.
Był to gawot popularny, łatwy do pochwycenia i ciągnący się cicho
jak srebrna nitka pajęcza.
W rozkołysaniu się gazu, gwizd ten leciuchny motał się
z przejrzystością dokładną, wznosił się, opadał i znów
rozpoczynał.
Nagle umilkł, rozpływając się w urywanej nutce. Chwileczkę
trwało milczenie.
Przerwał je ochrypły nieco głos Minuśki:
-- Pan wiesz, ja miałam dziecko!
Mężczyzna nie drgnął nawet, nie odpowiedział ani słowa.
Przygasłe oczy skierował jednak na leżącą kobietę, bo czuł że
ma w niej trochę odbicia swego smutku, swego zniechęcenia.
Widział, że się nie krzywi uśmiechem.
Oddychał.
-- Miałam dziecko! a jakże! jak anioła taką dziewczynkę! Żebyś ją
pan był widział no -- co to opowiadać! Królewna! Włosy czarne, oczy
szafirowe -- buzia maluchna. A mądra, a ucieszna. W dziesięcioro
się krajałam, aby jej nic nie brakło! Pan nie ma dzieci?
Nie było odpowiedzi.
-- Nie ma pan? Dobrze pan robi. Dzieci to wielka radość, ale co też
to za smutek! Serce ledwo nie trzaśnie jak to ginie! Psia krew...
co to za urządzenie na świecie!... Miała na imię Maryśka! Ja ją
nazywałam Marychna. To ładnie, prawda? Mówiła już, chodziła, łydki
miała grube, tak że ją tylko w skarpetki ubierać można było! I co
pan powie! W trzy dni -- ani się obejrzałam, już było po niej!
słyszy pan!... po niej!...
Oboje siedzieli ciągle nieruchomo w obu kątach sofy, ona
przechylona, z twarzą ginącą w tem skróceniu. Tylko podbródek drgał
jej nerwowo, jak u kobiet blizkich płaczu.
-- Nazywała mnie... Papuzią. A to ztąd widzi pan poszło: Posłyszała
kiedyś pod balkonem na ulicy gwiżdżącą papugę. Odejść nie chciała.
Wzięłam ją na ręce i gwizdałam jej w uszko przez całą drogę.
Później... ciągle prosiła -- gwizdaj, Papuziu! ja gwizdałam! Ach
Boże!... ja gwizdałam!
Porwała się nagle, jakby ocucona.
-- Ja pana nudzę, co? Pan i tak smutny!
Lecz on rękę wyciągnął.
Jakiś cień uśmiechu przewinął się nawet koło jego warg pobladłych.
Od tej nagle otwierającej się przed nim rany macierzyństwa,
w rozpustnem otoczeniu zamkniętej lożki tingel-tanglu, płynęło ku
niemu powolne uspokojenie i łagodne uczucie ledwo dostrzegalnego
ciepła.
-- Bo to widzi pan, mężczyźni nie lubią skoro się im o takich
rzeczach mówi. Tylko pan jakiś inny od wszystkich. Może to pana
i bawi.
Westchnęła, znów głowę przechyliła na poręcz sofki i oczy
zmrużyła.
-- Widzi pan, to było dziecko takie... no, pan wie! ot takie, bez
ojca. Więc to się chowało nie u mnie, ale ja zawsze co dnia
przybiegałam, na ręce schwyciłam, wycałowałam gdzie mogłam. Jak już
nic jej przynieść nie miałam, to choć pogwizdać przyszłam, a mała
się już od progu rwała i piszczała: „gwizdaj, Papuziu! gwizdaj!...”
Było to uciechy! Cholera muzykalna była! W dziadka się wdała!...
Urwała, jakby przerażona zdradzeniem cienia tajemnic swego
pochodzenia.
-- No, i kiedy przyszła ta ciężka godzina, że ją śmiertelna choroba
schwyciła -- ja po doktorów z gołą głową latałam po nocy,
w aptekach dzwonki urywałam. Raz mnie stójkowy mało do cyrkułu nie
zwlókł... Co pan chce! Dla dziecka to się w ogień skoczy! Nie
pomogło! Chudła, sztywniała -- i już tylko na rękach nosić ją
trzeba było dniem i nocą. Ja też nosiłam i jeszcze tylko to
gwizdanie mogło ją uspokoić na trochę, na krótko! I ja też
gwizdałam! Łzy mi jak groch leciały!... ale nosiłam i gwizdałam!
Umilkła, i z pod przysłoniętych rzęs zamigotały nagle dwie lśniące
krople łez, poczem z pochylonej w tył głowy spływały po skroniach,
mocząc silnie pęki fryzowanej grzywy.
-- I wiesz pan co? Umarła mi na rękach wtedy, kiedy chodziłam z nią
po pokoju i gwizdałam jej cichutko, cichuteńko -- prawie w samo
uszko. Późno było, świeca się dopalała, w kącie chrapała kobieta,
u której się ona chowała. Ja chodziłam boso, żeby nie wstrząsać
rękami, gwiżdżę -- ona oddycha, raz drugi oczki otworzyła -- sina
obrączka naokoło ust się rysuje. Jezus Marya! myślę sobie,
dziecko!... gwiżdżę wciąż -- ona już nie oddycha, ja głowę
tracę... i ludzie mnie znaleźli z dzieckiem na ręku ciągle po
pokoju chodzącą. Podobno nawet jeszcze gwizdałam!... Co pan
chcesz!... Dostałam bzika. Niemiałam nic mego... ją jedną!...
Oprzytomniałam później i czasem, kiedy sama jestem, mówię sobie:
zagwizdaj, Papuziu!... gwiżdżę!... i płaczę!
Rozpuszczoną masą włosów otarła strumień łez płynący jej z oczów.
-- Przepraszam pana -- wykrztusiła wśród łkań -- ja zaraz przestanę
beczyć, to już... taki cholerny narów... ja zaraz będę...
wesoła!...
Lecz on -- zbliżył się ku niej teraz i wyciągając ręce przyciągnął
ją ku sobie.
W gieście tym nie było śladu współczucia dla jej cierpienia, był
tylko jakiś sybarytyzm dziwny, rozsmakowanie się w gorącości łez
i w spazmatycznym skurczu wstrząsającym piersi kobiety.
Melancholiczne zwierzę zbudziło się w nim i brutalnie, bezczelnie
domagało się praw swoich.
Sentymentalny samiec wyciągnął trupią rękę i na ranie serca
kobiety-matki położył.
Obwisła warga zadrgała mu rozkosznie.
Oczy pokryła biała, wilgotna mgła.
* * * * *
I od tej chwili żyli razem, we dwoje -- schowani w kącie oddalonej
ulicy, w mieszkaniu, które on urządził z banalnym komfortem
biurowego parweniusza. Wszystko naokoło nich było martwe, trupie,
wystygłe.
Dziewczyna z początku rwała się jeszcze do życia, walcząc
z resztkami temperamentu.
Wprędce jednak ciało zniszczone latami przymusowej rozpusty
-- zapragnęło grobowego spoczynku.
Za ciałem poszedł duch.
Minuśka zamierała wśród strzyżonej tkaniny mebli i zakurzonych
parasoli, włócząc po otomanie swe bezsilne członki anemicznej
kobiety.
On -- tryumfował, kąpiąc się teraz w tej cmentarnej atmosferze,
którą włóczył w fałdach swej kurtki, ciągle milczący, ponury,
ziejący niczem nieusprawiedliwioną rozpaczą, zwłaszcza w chwilach
wiosennego rozkwitu.
Czasem tylko dziewczyna wyrzuciła jeszcze z siebie „psia krew”
-- zebrane z ust towarzyszek łatwej zabawy i ciężkiej pracy,
i słowo to jak uderzenie szpicruty przecinało powietrze.
Lecz on, nie ruszając się z miejsca, przez zaciśnięte usta szeptał:
-- Cicho!...
Kobieta milkła i siedzieli tak oboje w milczeniu, w rozpaczliwej
melancholii dwojga zamierających organizmów, skutych ze sobą --
ona, rozpamiętywając swą przeszłość, on -- pławiąc się
w lubieżności smutku i o trumny potrącającego wspomnienia.
I gdy jasno błękitne światło od okien płynące z szarego tonu
zmieniało się w złoto-rudy blask wycinający kontury mebli a coraz
dalej ku głębi pokoju rozpływało się w czarniawo-szafirowym cieniu
-- on pochylał się nad martwiejącą w trupiej pozie dziewczyną.
-- Zagwizdaj, Papuziu!...
Ona gwizdała, z początku niechętnie, potem coraz więcej zatapiając
się w cichej nutce melodyi.
Trup dziecka wyschły, zżółkły, biedny -- zjawiał się przed nią
w przepotędze swego nieprawego pochodzenia, wspaniały bezimiennością
swoją, doskonały w zrodzeniu z miłosnego tchnienia. Trup ten
zimniał, sztywniał -- tuż przy jej piersi -- przy jej łonie, które
go stworzyło i gniótł jej ciało strasznym ciężarem nieżyjącego
potwora.
I wtedy cała fala łez lała się z czarnych oczów kobiety i po
przechylonej w tył głowie ku masie pokręconej grzywy spływała.
Tymczasem mężczyzna trupie swe palce w kaskadzie tych łez maczał
i leniwym głosem sentymentalnie powtarzał:
-- Zagwizdaj, Papuziu!...


XI.
=Bydlę.=

Zaturkotało i na drodze od miasta wiodącej podniósł się tuman
kurzu.
Niewielki koczyk zielony, ciągniony przez czwórkę w poręcz
sprzężonych koni, stuknął silnie o belkę, położoną na poprzek, tuż
przed chatą Hieronima i ku bramie dworskiej podążał.
Na koźle, w szaraczkowy surdut ubrany stangret i lokaj w długim
czarnym anglezie, zetknęli się gwałtownie ramionami, zaklęli i do
równowagi wrócili.
Z koczyka tymczasem, na obie strony, jak drogowskazy, sterczały dwa
olbrzymie cybuchy, ciemne, z fajkami wypchanemi silnie tytoniem.
Pan hrabia i pani hrabina palili w milczeniu, rzucając w jasność
liliową wołyńskiej przestrzeni całe kłęby białego dymu.
Pudełko z tytoniem stało na przedniem siedzeniu.
Pani hrabina miała żółty płaszczyk i twarz lśniącą od nadużycia
gliceryny.
Pan hrabia miał prześliczne turkusowe oczy, wprawione w pożółkłą
maskę zgryzionego wątrobiarza.
Koczyk stanął przed bramą.
Lokaj zlazł powoli i za wrota pociągnął, pasące się obok stado gęsi
uciekło z przerażającym wrzaskiem.
Koczyk próg bramy przestąpił, wstrząsając woźnicą, pudłem, panią
hrabiną, panem hrabią i obydwoma cybuchami.
Gęsi, ciągle drąc się, leciały wśród masy traw, łopocząc
skrzydłami, i hen aż pod tajemnicze gąszcze ożyn się dostawszy,
przypadły do ziemi, zdyszane i srodze zmęczone. Lecz już na ganku
dworu powstał ruch i w kredensie Janek czytający „Resurecturi”
w „Tygodniku ilustrowanym”, otarł nos w znaczący sposób.
-- Czort dyabła niesie! -- wyrzekł półgłosem.
Z nad tapczana surdut zdjął, poślinił welwetowy kołnierz, na którym
łupież silnie przylgnął, surdut nadział i powłócząc nogami na ganek
podążył.
Już pani sędzina pędziła od strony garderoby, pokrzykując cienko:
-- Z Hati! hrabstwo z Hati!
I szybko odwróciła się do Janka, który melancholijnie z pod
spadającej hyry na swą panią spoglądał.
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Menazerya ludzka - 10
  • Parts
  • Menazerya ludzka - 01
    Total number of words is 3876
    Total number of unique words is 1949
    21.3 of words are in the 2000 most common words
    29.6 of words are in the 5000 most common words
    35.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 02
    Total number of words is 4028
    Total number of unique words is 1935
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    36.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 03
    Total number of words is 4020
    Total number of unique words is 2142
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.1 of words are in the 5000 most common words
    34.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 04
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2077
    20.2 of words are in the 2000 most common words
    28.2 of words are in the 5000 most common words
    33.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 05
    Total number of words is 3996
    Total number of unique words is 2077
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    28.6 of words are in the 5000 most common words
    33.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 06
    Total number of words is 3911
    Total number of unique words is 2114
    20.4 of words are in the 2000 most common words
    28.7 of words are in the 5000 most common words
    33.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 07
    Total number of words is 3999
    Total number of unique words is 2109
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    29.3 of words are in the 5000 most common words
    34.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 08
    Total number of words is 3994
    Total number of unique words is 2018
    20.0 of words are in the 2000 most common words
    28.3 of words are in the 5000 most common words
    32.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 09
    Total number of words is 4014
    Total number of unique words is 2102
    18.9 of words are in the 2000 most common words
    27.9 of words are in the 5000 most common words
    33.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 10
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2114
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.0 of words are in the 5000 most common words
    34.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 11
    Total number of words is 2905
    Total number of unique words is 1586
    22.9 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.