Menazerya ludzka - 06

Total number of words is 3911
Total number of unique words is 2114
20.4 of words are in the 2000 most common words
28.7 of words are in the 5000 most common words
33.1 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
Od dwóch tygodni poszukiwał Seweryn mieszkania.
Zrobił pięćset osiemnaście pięter i -- nie mógł zdecydować się na
wybór.
Wszędzie bramy były zanadto widne, za wiele drzwi wychodziło na
klatkę wschodową, lokatorowie zdawali się zanadto ruchliwi.
W dwuznacznej pozycyi, jaką Seweryn sobie w życiu obrał -- były to
rzeczy nadzwyczaj ważne. Do tej chwili lawirował szczęśliwie
w pośród znieważanych mężów, którym ściskał uprzejmie ręce
i oddawał drobne przysługi.
Nie miał ochoty poznać tragicznej strony medalu.
Wesoła wystarczała mu zupełnie.
To też szukał i szukał odpowiedniej bramy, w której cieniu mogłaby
jak w przepaści zginąć biegnąca do niego kochanka.
Paul ze swej strony dokładał starań niemało. Obadwaj wieczorem
schodzili się w sypialni, zniechęceni, pożółkli, ze skórą dziwnie
na twarzy wyciągniętą.
Snać podobne forsowne przechadzki obu tym viveurom nie dodawały
zdrowia.
I gdy Seweryn, kładąc się, owiązywał głowę fularem, twarz nacierał
magnoliną a ręce pastą kardynalską, spoglądał żałośnie na Paula
skraplającego mieszaniną octu tualetowego i wody kolońskiej firanki
otaczające łóżko.
-- Nic nie znalazłem -- mówił jęczącym głosem.
-- I ja także, jaśnie panie. -- odpowiadał lokaj.
-- Rozpacz!
-- Rozpacz, jaśnie panie.
I Seweryn, jęcząc, zakładał na twarz rodzaj maski irszanej,
napojonej coldcreamem, a faworyty podwiązywał długim kawałkiem
fularu, skropionym wodą portugalską.
-- Może... jutro -- bełkotał przez wązki otwór, wykrajany w szmacie
irchowej.
-- Może... jutro, jaśnie panie. -- odpowiadał lokaj.
Tymczasem przechodziło jutro bez żadnego rezultatu i tak samo dni
następne.
Pewnego jesiennego popołudnia, Seweryn, zdenerwowany, wlókł się
wzdłuż kamienic, zatrzymując się przed każdą wywieszoną kartą.
Wstąpił już do dwóch domów, pomimo że ulica nie przypadała mu do
gustu.
Ruchliwa była, co chwila przeleciała przez nią dorożka, to znów
o kilka kroków grała katarynka wyjątki z „Carmen”.
Jakiś mały piesek usiadł na trotuarze i wył, podnosząc do góry
spiczastą mordkę.
Seweryn dnia tego czuł się w dziwnem usposobieniu.
Obudził się z niesmakiem w ustach i w duszy.
Cała skóra go bolała na ciele i czuł nieledwie każdy włosek swych
faworytów, które dziś sterczały suche i bez żadnego połysku.
Usposobienie jego wewnętrzne było szare i znużone. Czuł mimowoli
jakiś przesyt i wspomnienie ciała Klary, które go prześladowało,
było mu wstrętne nad wyraz wszelki.
Spotkał ją w Saskim ogrodzie przechodzącą z córeczką. Nie rozumiał
dla czego coś go popchnęło ku dziecku, które było krwią jego krwi,
jego własnym płodem.
Lecz -- mała -- rozkapryszona, zdenerwowana, odwróciła się, nie
chcąc się przywitać z „panem”. Chciał nalegać, schylił się, aby
ją ująć za rączkę, pragnąc dotknięciem się tego świeżego,
dziecięcego ramienia -- obronić przeciw jakiejś tęsknocie,
która go trawiła.
Lecz niańka ujęła dziecko, wołając:
-- Sewerciu! patrz... Tata idzie!...
Dziecko odwróciło główkę i wyciągnęło ręce w stronę
nadchodzącego mężczyzny.
Seweryn cofnął się i przeszedł szybko, zamieniając lekki
ukłon z przyjacielem.
Zaczął znów szukać mieszkania.
Szedł, prostując się z całej siły woli i przybierając obojętną
minę.
Lecz piosenka „Carmeny” i wycie psa -- wstrząsnęły nim do głębi.
-- Ach, te nerwy! -- pomyślał.
Szybko wszedł do bramy, przy której widniała karta.
Za chwilę dzwonił do drzwi parterowych, przed któremi leżała zużyta
słomianka.
Drzwi otworzył mały chłopiec, najwyżej lat sześciu, dobrze
rozwinięty, szeroki w ramionach, z karkiem doskonale osadzonym.
Otworzywszy drzwi, przechylił główkę, jakby oczekując
wytłomaczenia.
-- O mieszkanie... -- wycedził Seweryn.
Chłopiec, stukając gwałtownie obcasami, zniknął w ciemni
przedpokoju.
Za chwilę słychać było donośny głos dziecięcy:
-- Mamo!... jakiś o mieszkanie!
-- To pokaż! -- odezwał się głos kobiecy z głębi mieszkania
wychodzący.
Seweryn wszedł do przedpokoju i zamknął za sobą drzwi wchodowe.
Zapach gotującej się brukwi i topionego masła uderzył go na
wstępie.
-- Kuchnia musi być blisko -- wyszeptał z niezadowoleniem.
Lecz nie miał już czasu oddawać się dłuższym uwagom nad rozkładem
mieszkania, bo drzwi prowadzące do saloniku otworzyły się
z impetem -- i w jednej smudze światła ukazał się chłopiec
a potrząsając energicznie głową, zawołał:
-- Proszę pana za mną. Mamcia nieubrana a tatki niema. Dzieci mają
lekcyę i nie ma nikogo starszego tylko ja jeden.
Mówiąc to, wydymał w dziwny sposób klatkę piersiową i uderzał się
po niej z zadowoleniem.
-- Salon! o! -- wyrzekł, wyciągając szyję -- niech pan wejdzie,
choć pan zabłoci, nic nie szkodzi, jutro będą froterować!
Seweryn spojrzał dokoła.
Dziwnym mu się wydawał ten „salon”, pełen szydełkowych kap
i serwetek. Wszędzie czepiały się, jak rój nocnych czepków
mieszczanki, opadłych na ciemną wełnę mebli; na jesionowe
stoliczki, na trzcinę etażerek, na pudło nędznego fortepianu. Przed
kanapą, na płaszczyźnie stołu pokrytego siatkową szarą serwetą,
sterczała lampa, której podstawa tonęła w patarafce ze strzyżonej
włóczki i szklanych owoców.
Mała czworograniasta czapeczka okrywała szkiełko.
Chłopiec stał teraz na środku pokoju, rozstawiając nogi. Małe,
szare oczy o stalowych błyskach utkwił w twarzy Seweryna, który
z pustych ścian saloniku wzrok swój mimowoli przeniósł na źrenice
dziecka. I przez krótką chwilę te dwie pary oczu o jednakowym,
ciemnym a przejmującym połysku tonęły w sobie, jakby zlewając swe
stalowe promienie, w jedną chłodną, szarawą smugę.
Wreszcie Seweryn ocknął się pierwszy.
-- Czy jest jeszcze co więcej? -- zapytał.
-- Jest proszę pana, pokój mamy i taty, dziecinny, jadalny,
kuchnia, pasaż i schowanko -- recytował mały.
Przez uchylone drzwi prowadzące do dalszych pokojów, wyjrzała mała
dziewczynka.
Chłopiec przybrał poważną minę.
-- Niech Maryś idzie do kuchni, do Magdaleny -- wyrzekł mrużąc
oczy, a odwróciwszy się w stronę Seweryna, dodał ze śmiechem: --
moja siostrzyczka!
Malutka schowała się czemprędzej, nie omieszkawszy pokazać
nieznajomemu końca różowego języka.
Chłopiec wzruszył ramionami.
-- Pan daruje, ale to jeszcze małe! -- wyrzekł, otwierając drzwi na
rozcierz -- proszę pana, jadalnia!...
Seweryn przestąpił próg i stanął koło ściany, opierając się o nią
plecami.
Przed nim, na sosnowym dość dużym stole, okrytym ceratą, stały
talerze z grubego fajansu o żółtawych, gliniastych cieniach, grube
szklanki zieleniły się w odstępach, serwetki starannie
wyprostowane i pozwijane, wsunięte były w czarne, blaszane kółka.
Pod ścianą kredens, na wpół otwarty, z wysuniętym blatem, ukazywał
ubogie wnętrze zapełnione blaszanemi puszkami cukru, kawy
i herbaty. Wielki bochenek chleba świeżo napoczęty, rozkładał wśród
masy okruchów swe ciemnawe wnętrze, okolone brunatną spieczoną
skórą.
Pod oknem maszyna do szycia, na wpół przykryta sztywną merlą
zszywanej spódnicy, i krzesełko wyplatane odsunięte na środek
pokoju.
Dokoła stołu kilka krzeseł wyplatanych i dwa wysokie foteliki
dziecinni: z zasuwanemi linijkami. Na jednym poduszeczka czerwona
perkalowa i przewieszony przez poręcz śliniaczek szydełkowy,
nawleczony czerwoną tasiemką. Wszystko to jednym rzutem oka objął
Seweryn. Jakieś dziwne przygnębienie ogarniało go wśród tych ścian
pustych, przed tym ubogim stołem, pośród tej duszącej woni
kuchennej i stukotu tasaka o stolnicę, dolatującego z po za drzwi
źle przymkniętych.
Cała nędza rodzinnego życia, smutnego, pełnego poświęceń, prywacyj
i obowiązków -- zdawała się spływać tu z trywialnością trosk
codziennych. Tylko różowa i uśmiechnięta twarzyczka chłopca miała
w sobie świeżość małego egoisty, zabierającego w swe płuca
najzdrowsze cząstki powietrza, a w usta najlepszy kęs mięsa
i największy kawał chleba.
I znów oczy Seweryna spoczywały na drobnej a dobrze rozwiniętej
postaci dziecka, które, pogwizdując lekko, wyszarpywało z bochenka
chleba kawałek ośrodka i, maczając go w solniczce, zajadało ze
smakiem.
Seweryn przypomniał sobie, że, dzieckiem będąc, lubił namiętnie
chleb z solą i zakradał się przed obiadem do sali jadalnej, aby
wyprosić u lokaja kawałek ośrodka.
Wspomnienie to sprawiło mu pewien rodzaj przyjemności.
Mimowoli uśmiechnął się do chłopca uśmiechem koleżeńskim,
przyjemnym, porozumiawczym.
Malec nie został mu dłużnym.
Jakby w zwierciadle odbił się na różanych ustach dziecka uśmiech
mężczyzny.
Te same zadrganie nerwowe kącików, te same zmarszczenie brody.
-- To dobre przed obiadem -- bełkotał chłopiec i uderzył się znów
po klatce piersiowej, smarując przód flanelowej białej bluzki
tłustemi rękami.
Seweryn stał ciągle przy ścianie, obserwując dziecko. Poddał się
bezwiednie pociągowi ku tej małej, kędzierzawej główce, kręcącej
się przed nim w mgławem świetle dnia jesiennego. Chłopiec ten
zaciekawiał go i śledzić wzrokiem za sobą kazał. Szare źrenice
z pod długich rzęs błyskały mu pożądliwie, gdy skubał ośrodek
chleba... tęgi kark odsłaniał się z szeroko rozwartego kołnierza
bluzy, kark o zarysach wspaniałego w przyszłości samca,
podbijającego kobiety siłą sprawianej rozkoszy.
Na karku tym zatrzymał się dłużej wzrok Seweryna, zdawało mu się,
ze gdzieś już widział podobny szmat ciała, tylko większy, grubszy,
porosły krótkiemi włosami, majaczący we mgle zestawionych
umiejętnie luster... i osłonięty draperyą białej flaneli.
-- Teraz pokażę panu dziecinny pokój, później mamci i kuchnię!
Z łoskotem malec szarpnął drzwiami i przed oczyma Seweryna ukazał
się pokój podłużny, zastawiony pod ścianami małemi łóżeczkami,
okrytemi kołderkami z pąsowego, wytartego kaszmiru. Duży stół
zarzucony książkami i zabawkami czernił się na środku.
Koło pieca suszyło się prześcieradełko, na ziemi leżała naga lalka,
z której sypały się trociny.
Jakieś gorąco wilgotne panowało tu, wyziew mokrej bielizny
i rozlanych na podłodze mydlin.
Pod stołem siedziała malutka dziewczynka, wydzierająca kartki
z wielkiej książki.
Pod oknem, na obdartym skórzanym koniu huśtał się czteroletni
chłopczyk, chudy, anemiczny, wybladły.
Chłopiec oprowadzający Seweryna, jak szalony rzucił się ku dziecku
kołyszącemu się na koniu.
-- Złaź! to mój koń! złaź natychmiast!
I silny, z pasyą wyrytą na drobnej twarzyczce, strącał młodszego
brata, który z pokorą dziwną złaził z siodła, zaczepiając się
o powiązane sznurkami strzemiona.
Chłopiec, cały purpurowy, z krwią nabiegłą do oczów, rzucił się
teraz pod stół i wyrwał dziewczynce książkę.
-- Ty, oddaj, to moje!
Książkę rzucił na łóżko, poczem porwawszy za łeb konia, wsunął go
w kąt tuż przy łóżku, które zapewne było jego miejscem spoczynku.
Dzieci -- milczące, przytuliły się do siebie, nędzne, drobne,
małe -- poddając się brutalnej przemocy, jaką wywierał nad niemi ten
chłopak, zdający się rządzić tu bezpodzielnie, brać pod swe
panowanie wszystko, co było jeszcze do wzięcia w tej nędzy
urzędniczej, w tych ubogich sprzętach powleczonych kurzem
trywialności.
Seweryn znów oparł się o ścianę i śledził wzrokiem drobną postać
chłopca, który z wysiłkiem pakował konia na łóżko.
I zdawało mu się, że dziecko to jest mu doskonale znajome, że
widywał je codziennie dawniej i teraz odnalazł nagle wraz ze
wszystkiemi ruchami, tonacyą głosu, karnacyą skóry...
Wreszcie -- rzecz dziwna, Seweryn odczuwał jakby z jego wnętrza coś
się oderwało i poruszało się teraz w małych a silnych członkach tej
istoty, nurtowało tę kędzierzawą głowę, objawiało się w suchych,
urywanych zdaniach, wyrzuconych z tej klatki dziwnie wydętej pod
cienką tkaniną białej flaneli.
Nagle -- drzwi w przeciwległej ścianie otworzyły się na rozcierz
i stanęła w nich kobieta okryta ciemnym, flanelowym szlafrokiem,
wiszącym luźno na wychudłem jej ciele.
Stanąwszy w ramie drzwi, które po za nią rozwarły się szeroko,
ukazując profil łóżek okrytych brązowemi kapami i przedzielonych
małą ciemną szafką, wyciągnęła rękę ku hałasującemu dziecku.
-- Maniek! -- wyrzekła suchym, bezdźwięcznym głosem -- nie hałasuj,
wiesz że mnie głowa bo...
Reszta słów uwięzła jej w gardle.
Dostrzegła Seweryna i obiema rękami schwyciła się za piersi.
Pobladła jak ściana i na chwilę oczy przymknąwszy, oparcia ciałem
szukała.
On -- poznał ją także, poznał odrazu, jakkolwiek straszną zmianą te
lat siedem naznaczyły się na jej twarzy.
Był to szkielet Anny -- tej Anny, która podniosła się wśród blasków
bizantyjskiej lampy, milcząca i blada -- i odeszła z płodem
cudzołożnym w łonie, nie wymówiwszy ani słowa do swego wspólnika.
Teraz stali przed sobą, oboje bledzi -- mając pomiędzy swemi
ciałami całą przeszłość pieszczot, zmysłowych porywów i chwilę
rozstania gorzką i gwałtowną, z początkiem brzemienności kobiety.
Wreszcie -- ona odzyskała przytomność i podniosła głowę.
W wyblakłych jej oczach, otoczonych sinawemi cieniami, zadrgała
cała gama nienawiści głuchej, tajonej wśród nocy bezsennych, na
szafocie małżeńskiego łoża, wśród których do krwi gryząc wargi,
taiła wyznanie prawdy, rwące się na usta w porywie bezdennej
rozpaczy i cielesnego obrzydzenia.
Wszystko to mignęło w jej oczach i padło na twarz Seweryna, jak
uderzenie biczem cienkim a wiązanym w silnie zadzierzgnięte węzły.
-- Czego? -- zapytała.
Mężczyzna milczał, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź.
Ta kobieta wydała mu się w tej chwili straszną, tragiczną, wielką
w swym gniewie.
-- Czego? -- powtórzyła.
Czuł, że odezwać się musi.
-- O... mieszkanie -- wyjąkał, pocierając jedną łydkę o drugą.
Kobieta uśmiechnęła się ironicznie.
-- To mieszkanie nieodpowiednie dla pana, wyjść proszę!...
Wyciągnęła drżącą rękę w kierunku drzwi.
Seweryn stał jednak ciągle, zmieszany, z oczyma spuszczonemi
w ziemię.
-- Wyjść proszę! -- powtórzyła kobieta.
Lecz on, powoli, nieśmiało wzrok swój od ziemi oderwał i na chłopca
stojącego koło łóżeczka przeniósł.
-- To... on? -- zapytał cichym, ledwie dosłyszalnym głosem.
Na twarz kobiety wystąpił rumieniec.
-- Wyjść... proszę! -- powtórzyła przyciszonym głosem.
Seweryn patrzał wprost już w twarz chłopca, który, odstąpiwszy
od łóżka, znalazł się pomiędzy nim i matką, a wsadziwszy ręce
w kieszenie od kurtki, łydki wygiąć pierś naprzód podał
i z uśmiechem na Seweryna spoglądał.
I był to on! on sam w zmniejszonym formacie, on -- egoista,
on -- samolub, on -- brutalny samiec tyranizujący wszystko!
Kukułcze pisklę zagarnęło gniazdo dla siebie, rozpierając się
w niem z zuchwałością bękarta...
W oczach kobiety szkliły się łzy, głowę oparła o ramę drzwi
i ponuro patrzyła przed siebie.
Seweryn machinalnie rękę ku dziecku wyciągnął.
Sięgnął jak po swoją własność, zapominając, że w nikczemnym
egoizmie swoim stracił prawo do istoty spłodzonej przez siebie
i podrzuconej nieznanemu człowiekowi.
Lecz Anna nagle, jak hyena, porwała się ode drzwi i schwyciwszy
dziecko jedną ręką, drugą chudą i drżącą wyciągnęła
z wspaniałym gestem silnej w swem prawie kobiety.
Z po zaciśniętych zębów wybiegło jedno jedyne słowo:
-- Precz!...
I słowo to było tak silne, tak tętniące obietnicą niecofnięcia
się przed niczem, iż Seweryn po raz pierwszy w życiu ustąpił
nędznie przed wzrokiem kobiety, kurcząc się i cofając ku wyjściu,
jak znikczemniałe wypędzone z cudzego legowiska zwierzę...


VII.
=Lewek.=

Małe to było, brzydkie, krępe, na krzywych nogach osadzone, z głową
kudłatą i z bezczelnem spojrzeniem w zielonawych, świdrowatych
oczach, których usiłowaniem najgorętszem było rzucać piekielne
podbójcze błyski.
„Demoniczny jestem”, mawiał, pukając się w wypukłe piersi, okryte
wykrochmaloną koszulą, „demoniczny bestya, jak chyba nikt na
świecie”. I pakował gałkę od laski w szerokie usta, które oblizywał
ciągle, grubym, sinawym językiem. Nogi obute w płytkie lakierowane
pantofle wyciągał przed siebie, ohydny, trywialny, śmieszny pod
jasnym blaskiem porannego słońca filtrującego złotawe światło
przez liście kasztanów nad ławkami się zwieszających.
Spoglądał na przechodzące kobiety z lekceważeniem pozornem
a z utajoną lubieżnością. Kiwaniem nogi, wydęciem ust, zdawał
się mówić jak sułtan rozparty na sofie w haremie.
„No! któraż tam!... Pan czeka!...”
Lecz w myśli powtarzał sobie:
„Ach!... żeby też która!...”
Lecz kobiety mijały go szybko, nie zwracając nań najmniejszej
uwagi. Czasem zasłaniały się parasolkami, aby uniknąć jego
natrętnego i bezczelnego spojrzenia, które on uważał za szczyt
demoniczności. Często -- gdy zniecierpliwiony, rozdrażniony,
wstawał z ławki i z arogancyą zaglądał pod ronda kapeluszy mężatek
pilnujących dzieci, lub następował na pięty dziewcząt
uśmiechających się w promieniach słonecznych -- ta i owa mruknęła
przez zaciśnięte zęby:
-- Błazen!
On wtedy zaciskał zęby z wściekłością, przybierając pozornie
rozpromieniony wyraz twarzy. Siedzący bowiem na ławie przyjaciele
śledzili go z uwielbieniem, patrząc, jak „zachodzi” -- i jak
kobiety rzucają mu w przelocie jakieś słowa, które on,
szczęśliwiec! z uśmiechem niedbałym przyjmuje. Gdy powracał do
ławki, kołysząc się na swych krótkich, kaczych nogach, gołowąsy
młodzieniaszek w świat podbojów wchodzący, zapytywał:
-- I cóż? i cóż? co one powiedziały?...
Ireneusz wydymał dolną wargę:
-- Ha! lecą na mnie!
Po ławce rozchodził się szmer uwielbienia.
Wiadomo bowiem, że Ireneusz należy do tych wybrańców, którzy mają
szczęście do kobiet! Już w czwartej klasie miał taką reputacyę, gdy
za brązowemi spódniczkami pensyonarek gonił, spocony, czerwony,
kroplami potu na krótkiej, niekształtnej szyi okryty.
Pensyonarki pluły, złościły się, obrzucały go rozmaitemi epitetami,
on to wszystko ze stoicyzmem znosił -- wiedząc, że w oczach kolegów
rośnie na zjadacza serc panieńskich, na don Żuana, na kobieciarza!
Podtrzymując reputacyę swoją, pracował i nadal w tym kierunku,
zamieniwszy tylko teren swych manewrów, wiecznie w pogoni za
kobietą, zawsze głodny a udający przesyconego, drżący na szelest
krochmalnej spódnicy pokojówki a ziewający na widok koronek
wyłaniających się z pod sukni szykownej strojnisi.
Szlachectwo zobowiązuje!
Reputacya Irka była ustalona.
Demoniczny i szczęśliwy do kobiet!...
Tylko tyle.
Godność tę trzeba było dźwigać na swej kwadratowej głowie pod grozą
śmieszności i odstąpienia podbójczego berła komu innemu.
Tego Irek byłby nie przeżył.
Chował więc „błazna” -- do kieszeni i mówił zapalając papierosa:
-- Lecą na mnie!
Lecą! och!...
* * * * *
Akuszerka odbierająca Irka zaopiniowała w dwie minuty po urodzeniu
się tego rozkosznego dziwotworu w następujących wyrazach:
-- Chłoptaś szelma śliczny jak lalka, do mamy podobny jak dwie
krople wody. Będzie miał szczęście do kobiet!
Ojciec -- suchy, biedny, zawiędły urzędnik -- stojący pod piecem
z pieluszkami w ręku, uśmiechnął się blado.
-- Jak Boga szczerze kocham -- przyświadczała akuszerka, wodę na
kąpiel szykując -- będą za nim hrabiny latały, już ja się znam na
tem!
Słowa pani Malinkiewicz, powtarzane często w obecności już
podrastającego Irka, głębokie nań wywarły wrażenie.
-- Powiedziała -- o! powiedziała!... musiała coś przecież wiedzieć,
z palca sobie tego nie wyssała.
Uczył się, ale za to był bezustannie w fałdach kobiecych spódnic,
wcześnie roznamiętniony i ofiarowujący się z miną znudzonej
przymusowem dziewictwem kobiety. Odpychano go jednak, tak był
wstrętny, z oczyma zielonawemi, powleczonemi mgłą namiętności,
z ustami wpół otwartemi o zaślimaczonych kącikach. Przez grzeczność,
w obecności rodziców dziewczęta znosiły go pomiędzy sobą, unikając
dotknięcia jego rąk zimnych i wiecznie spoconych. On -- połykał
upokorzenia, znosił przycinki, znajdując dziwną rozkosz w słowach
obcych, widzących go w gronie dziewczyn.
-- Irek ma szczęście do kobiet! patrzcie!... zawsze jest pomiędzy
niemi!...
Gdy podrósł, zaczął się zastanawiać, czem właściwie można
podbijać kobiety.
Czytał wiele, zatrzymując się zawsze nad opisami bohaterów, którzy,
szczególnie obdarzeni od natury, uwodzili po sześć kobiet dziennie,
porzucając je później na pastwę tęsknoty i rozpaczy...
Bohaterowie ci mieli przeważnie -- „czoło wyniosłe, otoczone
kruczemi kędziorami, twarze pociągłe, blade -- nozdrza namiętne,
rozdęte”. Jeden z bohaterów Balzaka, uwodziciel urzędowy, miał
wargę dolną lekko obwisłą „świadczącą o zmysłowości”...
Zaczęły się więc tortury ciała Irkowego.
Włosy smażyły się i piekły na żelazku od rurkowania spódnic,
nieruchome i mięsiste nozdrza rozciągane palcami, nabrały pewnych
ruchów przy wciąganiu powietrza, warga zaś dolna -- ta nieszczęsna
warga, miała rzeczywiście pozory zmysłowości „szalonej”.
-- Irek, co robisz z ustami? -- wołała matka, cicha, potulna
kobiecina, niemogąca pojąć jak zaszczytne stanowisko zająć ma jej
syn w społeczeństwie.
Projekt na „lwa” -- tymczasem wargę ciągnął i nozdrzami ruszał,
tworząc sobie w ten sposób maskę podbójczą, niezwalczoną...
Wzrósłszy w lata i ciało, krępy i nabity, rozsadzający pełnością
kształtów jasne garnitury, aplikował u jednego z adwokatów,
zapełniając ciasną kancelaryę trywialną, ostrą wonią chypru.
Lokował się przy drzwiach salonu, aby za każdem ich otwarciem,
rzucić w głębię przenikliwe spojrzenie, samą adwokatowę mające na
względzie.
Pani ta jednak -- jakkolwiek w niebezpieczną trzydziestkę wkroczyła
i miała lekki puszek na wierzchniej wardze posiadała tylko jedną
namiętność, to jest... rurki czekoladowe napełnione kremem.
Pochłaniała ich ilość obfitą, zmysłowe rozkosze na bok odkładając,
namiętne przeto drżenie nozdrzy Irka zostawiało ją zimną, nawet
nieździwioną w jej łakomem, kremowem rozleniwieniu.
Demoniczny natomiast młodzian, obserwowany, popychany przez
kolegów, widząc, iż nic nie zyska, przybrał... minę zwycięzcy
i często w pustą głębię salonu rzucał porozumiewawcze spojrzenia
i uśmiechy, ku wielkiej radości całej dependenckiej rzeszy.
-- Wzięła się! wzięła! -- szeptali do siebie, głowy z plik papierów
wyściubiając.
Irek brwi marszczył i rękę patetycznie wyciągał.
-- Proszę was -- mówił -- zaprzestańcie tych żartów. Podobnemi
podejrzeniami obrażacie mnie i kobietę, która obdarza mnie sercem
zaufanem!
Milknął na chwilę, poczem dodawał z wysiłkiem:
-- ...I której honor jest mi drogim!
Było w tym głosie to „coś”, które drga zawsze w głosie
mężczyzny, ile razy zapiera się miłostek z jakąś kobietą. Mówi
„nie!” -- a słyszy się najwyraźniej „tak!”
Wreszcie -- następował teraz -- bukiet, wieńczący zwykłe podobnego
rodzaju rozmowy.
-- Daję wam na to... słowo honoru!
Wszystko tam było -- i honor (och ten nieszczęsny!), i ręka na
kamizelce położona, i przymrużanie oczów, słowem -- cała lira.
Mimo to, a właściwie mówiąc, dlatego -- dependenci mówili w kilka
dni później w gronie swych zaufanych przyjaciół:
-- Irek poleciał teraz na grandę, mężatka, szyk kobieta! Nie -- on
ma dziwne szczęście do kobiet!...
A zapytywani przez rodzinę o panią adwokatowę, odpowiadali:
-- Phi!... kobieta nieszczególnego prowadzenia się! Podobno Irek...
i to nie sam!... nie on jeden!
Adwokatowa tymczasem kremem cała ubielona, ani przypuszczała jak
czernieje jej dobre imię, jaka smutna przyszłość gotuje się dla jej
córek -- których matka, niedługo w opinii całego miasta zostanie
„taką, co przez całą kancelaryę męża przeszła!”
Powoli -- Irek rozzuchwalał się coraz więcej.
Tu i owdzie, jakaś pokojówka rozuzdana, sklepikarka lub
dystrybutorka spragniona miłosnych wrażeń -- zsuwała mu się
w objęcia. On -- wygłodzony, miłostki te skwapliwie przyjmował,
dekorując je później w wytworne barwy, w opowiadaniach swych, wśród
kilku przyjaciół. Franusia z drugiego piętra, cuchnąca mydlinami,
była w tych opowieściach -- panną „z bardzo przyzwoitej rodziny” --
odwiedzającą go o szarej godzinie z panną służącą. Biedactwo!
przybywało zawsze spłonione i drżące. Narzuciło mu się prawie samo
a teraz on -- z litości nad biedną, stosunek ten przeciągał, który,
nawiasem mówiąc, nużył go niewypowiedzianie. Czuł bowiem do czego
to zmierza, panna chce koniecznie doprowadzić go do ołtarza -- lecz
on, Ircio -- bynajmniej tego nie pragnie!
Tembardziej -- że... niedawno zaplątał się jeszcze w znajomość
z pewną wdową, majętną, posiadającą handel na jednej z pryncypalnych
ulic, o!... wiecie! -- sklep wspaniały -- jubilerski, pełen
brylantów, turkusów, rubinów...
On -- uległ także temu kaprysowi, pociągnięty wielką pięknością
wdowy, lecz teraz radby się wywinąć uczciwie, jak na przyzwoitego
człowieka przystoi.
Wdową tą tymczasem -- była dystrybutorka, rozlana w czterdziestce,
którą przekroczyła, żółta i nędzna za skromnym kontuarem ubogiego
sklepiku, na jednej z najbardziej oddalonych ulic miasta.
Przyjaciele Irka cisnęli się teraz do niego, pełni tej dziwnej
łatwowierności, jaką mają mężczyźni, wobec miłosnych blag
patentowanego przez nich samych bezczelnika.
-- Irek!... Irek!... powiedz -- jak się nazywa?
Irek łyżeczką kawę mieszał z tajemniczą miną.
-- Nie wymagajcie! honor kobiety!...
Lecz oni nacierali, pełni niezdrowej ciekawości starych plotkarek.
-- Czy znamy ją? powiedz?
Irek ramionami ruszał.
-- Może... -- rzucał z niechcenią.
-- Pani Strzelecka?
-- A... cóż znowu!
-- Pani Jacksohn?
-- Ależ...
Uśmiechał się dwuznacznie, oczami demonicznie błyskając.
-- Ależ tak -- ona -- ona -- nikt inny!...
Lecz on porywał się nagle, godności pełen:
-- Proszę, zaprzestańcie tych domysłów. Gdyby nawet tak było...
honor milczeć mi nakazuje!
I nagle wdowa po jubilerze zostawała kobietą „kompromitującą się
z jakimś dependentem”, istotą zgubioną, nieumiejącą nawet uszanować
pozorów... Ta i owa, w chwili oburzenia, wróciwszy z „pod Raka”,
gdzie grywa rozstrojona orkiestra, a gabinety zbudowane są
z dziurawych desek -- mówiła:
-- Wszystko przecież można... ale zachować trzeba pozory!...
Koło kobiety robiła się pustka, której ona wytłomaczyć sobie nie
umiała i nie mogła -- a lewek Irek powtarzał tymczasem:
-- Gdyby nawet tak było -- honor mi milczeć nakazuje!
Och!... ten honor mężczyzn, lwów broniących czci kobiety, którą
sami zszargali, ten honor dzwoniący, jak fałszywa moneta --
„qu'allait-il faire donc, dans cette galère?”
Powoli, Irek rozzuchwalał się jeszcze więcej.
Trzeba było słyszeć tę potworę mówiącą o kobietach w ogóle,
zwłaszcza gdy wypił filiżankę czarnej kawy z figową cykoryą, pod
werendą dystyngowanej cukierni.
-- Kobiety!... hm -- wiedział on dobrze co znaczy to słowo! Trzysta
czterdzieści siedem razy grał komedyę miłości... tak!... tak!...
trzysta czterdzieści siedem! ani mniej ani więcej! Zna więc do
gruntu te istoty, które bez wielkich wysiłków przykuć do siebie na
zawsze można. Gorący pocałunek, w ucho naprzykład, zupełnie
wystarcza! On to próbował nieraz i żadna mu się nie oparła! a ileż
ich przez ręce mu się przewinęło! Blondynki, brunetki, rude, ba!...
nawet jedna siwa, lecz młoda i piękna! Wybierał zawsze bowiem
piękne i dobrze zbudowane... wszak tyle jest tego na świecie!...
mój Boże -- ręką tylko siegnąć... już jest i to nie byle co, szyk,
elegancya, inteligencya! wszystko!
Cóż? -- kobieta? -- istotnie słaba, bez woli -- lgnąca do trochę
przystojniejszego mężczyzny na oślep. Tak zwanych „uczciwych”
-- phii!... to okazy do wypchania, niema ich poprostu. Irek takich
nie znał, wreszcie... on za nikogo, za żadnąby nie ręczył!...
Podkreślał te słowa, przybijając tem słuchaczy. A wreszcie -- gdyby
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Menazerya ludzka - 07
  • Parts
  • Menazerya ludzka - 01
    Total number of words is 3876
    Total number of unique words is 1949
    21.3 of words are in the 2000 most common words
    29.6 of words are in the 5000 most common words
    35.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 02
    Total number of words is 4028
    Total number of unique words is 1935
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    36.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 03
    Total number of words is 4020
    Total number of unique words is 2142
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.1 of words are in the 5000 most common words
    34.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 04
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2077
    20.2 of words are in the 2000 most common words
    28.2 of words are in the 5000 most common words
    33.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 05
    Total number of words is 3996
    Total number of unique words is 2077
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    28.6 of words are in the 5000 most common words
    33.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 06
    Total number of words is 3911
    Total number of unique words is 2114
    20.4 of words are in the 2000 most common words
    28.7 of words are in the 5000 most common words
    33.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 07
    Total number of words is 3999
    Total number of unique words is 2109
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    29.3 of words are in the 5000 most common words
    34.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 08
    Total number of words is 3994
    Total number of unique words is 2018
    20.0 of words are in the 2000 most common words
    28.3 of words are in the 5000 most common words
    32.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 09
    Total number of words is 4014
    Total number of unique words is 2102
    18.9 of words are in the 2000 most common words
    27.9 of words are in the 5000 most common words
    33.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 10
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2114
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.0 of words are in the 5000 most common words
    34.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 11
    Total number of words is 2905
    Total number of unique words is 1586
    22.9 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.