Menazerya ludzka - 02

Total number of words is 4028
Total number of unique words is 1935
22.2 of words are in the 2000 most common words
31.6 of words are in the 5000 most common words
36.9 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
drogie a ledwo koniec z końcem ściągnąć można...
Wprawdzie koteczek jest niewybredny, je, co mu podadzą -- nawet ją
samą do oszczędności zachęca.
Ona nieraz dziwi się, jak mało jada w domu ten rosły, wielki
mężczyzna i frasuje się, że widocznie jadło mu nie smakuje.
Mój Boże! robi co można przecież. Ona i sługa jadają
„plecówkę”, dla koteczka bierze się na rosół pierwsza
krzyżowa, masło także kupuje dla niego osobno...
Mimo to, on je tak mało!
Byleby nie zachorował z tego braku apetytu... jutro trzeba upiec
parę kurczątek i zrobić trochę sałaty...
Ostatni rubel wprawdzie wyszedł, ale Józia ma jeszcze dwa
pierścioneczki z pozostałych po rodzicach drobiazgów.
Zastawi je u znajomej fanciarki i dociągnie w ten sposób do końca
miesiąca.
Mój Boże!... ile tam już rzeczy Józi spoczywa u tej fanciarki!...
i srebrne łyżeczki, i bransoletki po matce, i medalion z perełką,
ba, nawet medal od chrztu i srebrna maluchna portmonetka, złoty
zegarek! łańcuszek! wszystko! Wszystko wyniosła tak wieczorami,
gdyż mąż wyszedł z domu „przejść się trochę” -- jak mówił,
a wracał późno w noc, gwiżdżąc i śpiewając jakieś nieznane Józi
piosenki.
Z początku przykro jej było rozstawać się z temi drobiazgami,
później oswoiła się z tą myślą.
-- Wszak to dla... koteczka.
Kochała go bardzo, bardzo, miłością schorowanej i zamkniętej
w domu kobiety. Gdy słyszała jego kroki na schodach, serce jej biło
bardzo silnie -- w nocy, nie kładła się nigdy, dopóki nie wrócił.
Rozbierała się wprawdzie, ale bosa i w koszuli siedziała na oknie,
patrząc w ciemną jamę bramy, czy nie dojrzy wysuwającej się
z ciemności eleganckiej postaci męża. Gdy nie powracał długo,
z najwyższym niepokojem śledziła godziny i przyciskając ręce do
piersi, szeptała:
-- Boże mój! niech on już wróci!...
Zdawaćby się mogło, że to namiętna kochanka oczekuje swego
wybranego na pierwszą schadzkę miłosną -- a jednak!... jakże
dalekie od namiętności było uczucie kładące w spieczone od gorączki
wargi tej kobiety modlitwę szczerą, prawie dziecięcą.
-- Niech... koteczek wróci!...
A przecież ten powrót koteczka nie dawał jej żadnej pieszczoty
miłosnej, żadnej chwili tej rozpaczliwej rozkoszy, która jęk prawie
z piersi kobiety wydziera.
Koteczek wchodził wolno, systematycznie, nakręcał zegarek, zapalał
papierosa, zmieniał obuwie, wystawiając je za drzwi pokoiku,
wyciągał z krawata elegancką szpilkę i chował ją w étui.
Wszystko to robił z właściwą sobie gracyą, nie spojrzawszy nawet na
żonę, która z po za przymkniętych powiek śledziła jego czynności,
cała w ciągłem wyczekiwaniu jakiegoś dobrego słowa, przyjaznego
spojrzenia ze strony męża. Nic -- nic!
Koteczek zasypiał, uśmiechając się do wrażeń w ciągu wieczora
otrzymanych, do jakichś wspomnień... na myśl których -- przeciągał
się rozkosznie.
Ona śledziła go ciągle, śledziła uważnie.
Słabe światełko lampki płonącej przed Matką Boską oświecało
w zupełności różową twarz mężczyzny, lubieżny wyraz ust, tęgą
szyję wychylającą się z pod ukraińskich haftów nocnej koszuli.
Instynkt samicy ostrzegał ją, że nie o niej, nie o jej uległości
i zżółkłej twarzy myśli w tej chwili ten człowiek.
Lecz tak wierzyła mu, tak bardzo ufała w jego „małżeńską
uczciwość”, że myśl zdrady nie postała nigdy w jej głowie.
Myśli pewnie o gratyfikacyi a może... może o niej!
Wszak wczoraj jeszcze, wychodząc, powiedział:
-- Dla kogóż się zapracowuję, jeśli nie dla ciebie? -- Biedny!
drogi koteczek!...
Ach! ona by życie swoje dla niego oddała!
I leżała tak cicho, nieśmiejąc się poruszyć, drętwiejąc w jednej
pozycyi, aby nie zbudzić koteczka, który w tej chwili uśmiechał się
tak, jak tylko nasyceni mężczyźni uśmiechać się umieją.
* * * * *
Kareta ruszyła wreszcie z miejsca.
Lecz pani Lena była dnia tego w złym humorze.
Napróżno siedzący obok niej mężczyzna uśmiechał się i usiłował
umieścić dogodnie jej kapelusz, cały z pąsowego tiulu, istne
pieścidełko wydmuchane z purpurowego obłoczka. Napróżno, zdjąwszy
jej rękawiczki, zwijał je starannie i wsuwał pomiędzy poduszki
powozu, napróżno chwalił jej nowy dolman, na który wyszło z pięćset
łokci koronki, ona siedziała ciągle chmurna, z brwiami
ściągniętemi, z twarzą gniewnie wykrzywioną.
-- Dlaczego tak późno przyjechałeś? -- zapytała wreszcie, zwracając
się twarzą do swego towarzysza.
-- Nie mogłem! wierz mi! -- tłomaczył się mężczyzna.
-- Dlaczego?
-- Bo!... bo!... mieliśmy gości!... -- odparł, udając nonszalancyę
i oglądając sobie paznogcie.
Znać było że blaguje, lecz ona nie poznała się na tem.
-- Kto był? -- nalegała już trochę udobruchana -- kobiety?
-- O, zaledwie kilka! kuzynka Eszerghazy z córką -- wiesz... ta
hrabina!
Ona potwierdziła śpiesznie.
-- Tak! tak! mówiłeś mi już o niej, a z mężczyzn?
-- Zwykli goście czwartkowi.
-- Więc to jour fixe?
-- Tak!... five o clook thea.
Rzucił wyraz angielski, posłyszany kiedyś ze sceny, w teatrze --
który zapamiętał i używał w razie potrzeby, co nigdy nie chybiało
efektu. I teraz dosięgnął celu.
Kobieta siedząca obok niego zdawała się na chwilę przybita
posłyszanem słowem.
Lecz prędko odzyskała równowagę.
-- Nie wiem czy to wygodne -- wyrzekła -- wolę już urządzać
„receptions matinales”...
Spojrzała na niego tryumfująco.
On wzruszył ramionami.
-- Zapewne, lecz już cały dzień jest zderanżowany...
Pochylił się teraz po nad podbitą już kobietą.
-- No, cóż?... darujesz mi to opóźnienie? -- szeptał miękim
głosem -- wierz mi, tylko obowiązki światowe mogły powstrzymać
twego koteczka, wierzysz mi? no... Leno!...
I objął ją ostrożnie, cofając się w tył, gdyż kareta skręcała
w ciaśniejszą ulicę a na chodnikach kręciło się sporo przechodniów.
Lena potrząsnęła wspaniałomyślnie głową. Dobrze! -- przebacza mu,
ale pod warunkiem, że to będzie raz ostatni... zapewne nie wie, że
i ona ma obowiązki światowe, które trzymają ją poniekąd na uwięzi;
jeśli on ma żonę prowadzącą dom otwarty, ona -- nawzajem ma męża,
który od niej pewnych ustępstw światowych wymaga, a przecież...
On przyznaje jej racyę, cały rozpłomieniony tak blizką obecnością
tej kobiety, której pełny gors i błyszczące oczy działają na niego,
jak rozpalający trunek -- ostrożnie, delikatnie, szuka jej ręki
w całych falach koronek i rękę tę znalazłszy całuje długo,
wysysając paluszki o krogulczo zagiętych paznogciach...
Ona poddaje się tej pieszczocie, jak kobieta przyzwyczajona do
podobnego rodzaju objawów powstrzymywanej namiętności -- drugą ręką
zasłania tylko twarz, gdy kareta nadto się zbliży do chodników.
Czyni to z wprawą wielką, w ogóle czuje się zupełnie swobodnie
w tej ciasnej atmosferze powozu, w której cudzołożne szepty, śmiechy,
pocałunki zdają się drzemać wśród zagięć zniszczonego sukna
okrywającego poduszki.
-- Gdzie dziś pojedziemy? -- pyta koteczek.
-- Gdzie chcesz... -- odpowiada Lena -- byle nie do Marcelina...
-- Masz racyę, kuchnia tam wcale nieszczególna...
-- O, tak! bordeaux niepodobne do picia...
I znów zaczyna grać ze sobą komedyę, tych dwoje ludzi, którzy się
poznali pod cieniem drzew Saskiego ogrodu i nic prawie nie
wiedzieli o sobie ani o swej pozycyi socyalnej.
Ona -- miała w sobie przewrotnie popsutą krew semitki, wiecznie
niezadowolonej ze swego otoczenia, obnoszącej w czarnych oczach
i pełnych kształtach trzydziestoletniej kobiety -- chęć nieprawych
rozkoszy i zakazanych wycieczek. Pozowała jednak przed nim na
„damę” -- wykwintną i wytworną -- pragnęła mu imponować koronkami
wziętemi na kredyt i francuzczyzną zapożyczoną z „Rozmówek” pani
Bocquel.
On -- dokładał wszelkich usiłowań, aby ujść w oczach tej wykwintnej
damy za człowieka bogatego, prowadzącego dom na wielką skalę.
Olśniewał ją szpilkami u krawatów, opoponaxem, jasnemi garniturami
i znajomością gabinetów restauracyjnych, po których włóczyli się
często, siedząc do późnej nocy i rozstając się pełni niesmaku
i chęci ponownego zejścia się, aby nawzajem udawać przed sobą
wytworne maniery i... namiętne porywy.
Kareta wjechała teraz w ulicę Mokotowską i powoli skręcała na lewo.
Wozy z beczkami zastąpiły jej drogę, woźnica wstrzymał konie na
chwilę.
Koteczek wychylił głowę.
-- Cóż tam? dlaczego stajesz?
Nagle cofnął się w głąb powozu.
Towarzyszka mimowoli spojrzała w otwarte okienko.
Na chodniku pomiędzy gromadką bosych dzieci czekających na
opróżnienie ulicy, stała ciemno, ubogo ubrana kobieta w zniszczonym
kapelusiku na pochylonej głowie.
W tej chwili kobieta ta z wyrazem zdumienia na pożółkłej twarzy
wpatrywała się w okienko karety, a z nawpół otwartych ust zdawał
się ulatywać jakiś głos stłumiony.
Pani Lena odwróciła się i spytała szybko:
-- Patrz!... ta kobieta dziwnie tu spogląda, czy może znasz ją?
Lecz mężczyzna nie ruszył się nawet, przytulony do kąta karety,
nikczemny, nędzny w tej trwodze, jaka zwykle ogarnia każdego z nich
na widok zdradzanej kobiety.
-- Siedź spokojnie! -- wyrzekł -- to... szwaczka mojej żony!...
Kareta ruszyła wreszcie z miejsca, obryzgując błotem stojącą wciąż
na chodniku kobietę.
Ona patrzyła jeszcze długą chwilę, zdumiona, przerażona --
powtarzając cichutko:
-- Koteczek? koteczek?
* * * * *
Lampka przed Matką Boską dopalała się prawie, a nikt nie myślał
o dolaniu oliwy.
Cicho było bardzo w sypialnym pokoiku. Obadwa łóżka małżeńskie były
próżne, choć już druga wybiła na kuchennym zegarze.
Józia, bosa i w koszuli, siedziała skulona na oknie, czekając na
powrót męża.
Była bardzo wzburzona, niespokojna, smutna. Wszakże to wracając od
fanciarki dostrzegła w karecie obok jakiejś ładnej kobiety
mężczyznę -- tak bardzo podobnego do koteczka!
Lecz cóżby jej koteczek robił w karecie, o tej porze, i to jeszcze
z jakąś damą?... A może to dyrektorowa biura spotkała go i wzięła
na przechadzkę...
Szukała teraz w swej biednej głowie rozmaitych kombinacyj,
potykając się co chwila o jakąś myśl zbyt trudną...
Nie -- stanowczo, zrozumieć tego nie mogła.
By mąż ją zdradzał -- nie przyszło jej nawet przez głowę, jej
koteczek, zkądże znowu?
Zanadto czystą, niewinną była w swym zastoju moralnym;
zdradzać? -- tak!... tak! to istnieje w książkach, na
scenie -- ale w życiu!...
Gdy wróciła od fanciarki, policzyła bieliznę, pocerowała skarpetki,
zrobiła rachunek ze służącą, zadysponowała obiad, a teraz,
posławszy łóżka, usiadła w oknie, czekając na męża.
Noc zapadła, noc ciemna, wietrzna, chłodna. Z zacienionego
dziedzińca, po zamknięciu bramy, wzbił się w górę silny zaduch
wylewanych przez dzień cały nieczystości.
Ona -- otworzyła lufcik i przechyliła swą biedną, znękaną głowę.
Smrodliwe powietrze owiało ją. Ona -- nie czuła tego zaduchu,
przyzwyczajona do tej atmosfery, którą wciągała w siebie nocami
całemi. Przechyliła głowę i patrzyła wciąż w czarną przepaść
podwórka.
Czekała.
Lecz on nie powracał, rozkoszując się w tej chwili wonią
rozkwitłego bzu w podmiejskim ogrodzie i ciepłemi wargami kochanki,
z których zbierał krople wina i słodycz kompotowego syropu.
Siedzącej w lufciku kobiecie wiatr rozwiewał rzadkie włosy i ziębił
plecy. Ona -- skurczyła się jeszcze bardziej, podsuwając pod siebie
chude, zżółkłe nogi.
Jeść się jej chciało, obejrzała się na kredensową szafkę
majaczącą w półcieniu. Była tam wprawdzie pieczeń pozostała
z obiadu, ale koteczek dysponował barszczyk na jutrzejszy obiad,
z pieczeni będą uszka... nie można więc poruszyć, nie można!...
Józia zwinęła się teraz prawie w kłębek i głowę smutnie zwiesiła.
Jakoś jej tak smutno! tak bardzo, bardzo smutno, jak nigdy nie
było!
Dlaczego?
Wszak on wraca tak codziennie, wraca późno a ona czeka nań i zimą
i latem skurczona przy szybie, pełna niewytłomaczonej chęci ujrzenia
go powracającego.
Zegary miejskie biją w pół do trzeciej.
Na twarzy Józi płyną dwie wielkie, gorące łzy -- zamiast serca,
czuje że jej się otwiera rana... rana ta piecze, boli, pali jakby
zarzewie... A wynędzniałe usta szepczą:
-- Boże!... niech koteczek wróci!...
Jej koteczek.


III.
=Kozioł ofiarny.=

Pan Wentzel zmarszczył brwi i położył kanciastą linię obok siebie.
-- Proszę o spokój! -- wyrzekł ochrypłym głosem.
-- Oko brandeburskie! -- odpowiedział natychmiast Julusiek.
-- Z perską źrenicą! -- dorzucił Maryan, pakując ręce w kieszenie
od spodni.
Pan Wentzel podniósł swą spiczastą głowę, pokrytą najeżonym włosem
i spojrzał na porozkładane na krzesłach dzieci.
-- Proszę o spokój! -- powtórzył a wargi wybladłych ust drżały mu
jak w febrze.
-- Patrzcie!... panu „Wentzlemu” spuchła z lewej strony
twarz -- zawołał Julusiek, mrużąc powieki.
-- To od tych papierosów, które pokryjemu pali a nam nawet
zaciągnąć się nie da -- odparł flegmatycznie Maryan, obserwując
z ironią wychudłe policzki nauczyciela.
Panu Wentzlowi krew uderzyła do głowy.
-- Nie palę papierosów -- wyrzekł energicznie -- nie wmawiajcie we
mnie złych czynów, które sami spełniacie.
Julusiek wzruszył ramionami. Maryan wpakował ręce jeszcze głębiej
w kieszenie.
-- Nie palisz pan? -- zapytał, wydymając czerwone i pełne
policzki -- phi!... to taka prawda, jak to, że pan atramentem
dziur w butach sobie nie czernisz... Zaprzecz pan temu!
-- Zaprzecz pan temu! -- zaskrzeczał jak mały psiak Julusiek
i w ekstazie tryumfu usiadł na stole, gdy tymczasem Maryan wciąż
kołysał się na krześle, patrząc z pod oka na nauczyciela.
Pan Wentzel był przybity.
Rzeczywiście, nie dalej jak wczoraj, smarował rano bielące się
wśród czarnej skóry butów skarpetki... smarował atramentem, aby nie
przeświecały zanadto, gdy wejdzie do sali jadalnej lub salonu.
Milcząc, ujął w rękę jedną z ciemno oprawnych książek, których
stosy leżały na stole.
-- Zacznijmy wykłady od „Historyi świętej” -- wyrzekł cichym
głosem.
Lecz Julusiek pragnął nasycić się swym tryumfem i cały wlazł na
stół, strącając zabłoconemi nogami książki i zeszyty na ziemię.
-- Wziąłeś pan patyk... o! taki... umaczałeś pan w atramencie
i smarowałeś pan buty...
Pan Wentzel pobladł jeszcze bardziej.
-- Proszę zleźć ze stołu i usiąść przyzwoicie, inaczej przerwę
lekcyę...
-- Wielka będzie szkoda... -- mruknął Maryan.
Julusiek odsunął się trochę i podwinął nogi pod siebie.
-- Jedź pan -- wyrzekł -- mnie to nie przeszkadza, ja i tak mogę
pańskiego bajdurzenia słuchać.
Pan Wentzel otworzył książkę i powoli zaczął przewracać kartki
ozdobione rycinami.
-- Skończyliśmy na Samsonie i ucięciu włosów -- zaczął połykając
ślinę -- wiecie, że uczyniła to Dalila i...
Na twarzach chłopców pojawił się dziwny wyraz.
-- Musiała to być szykowna kobieta -- mruknął Julusiek, uśmiechając
się rozkosznie. -- Prawda, Maryan?
Lecz Maryan zwrócił się teraz ku panu Wentzlowi i patrząc wprost na
twarz nauczyciela zapytał:
-- Jak pan sądzi? brunetka była? co?...
-- Nie wiem! -- odparł nauczyciel.
-- Daj pokój, Maryanie! -- wrzasnął Julusiek -- albo on się zna na
tem.
-- Hm!... -- odrzekł Maryan -- jest przecież mężczyzną.
-- E! taki tam! -- Boże się zmiłuj!....
Pan Wentzel zerwał się z miejsca.
-- Cicho! -- krzyknął, uderzając książką o stół -- cicho!... bo....
Głos mu uwiązł w gardle.
Maryan i Julusiek, mrużąc oczy, przypatrywali mu się impertynencko.
Tyle ironii mieściło się w wyrazie twarzy tych przedwcześnie
rozwiniętych dzieci że nauczyciel najczęściej czuł swą sztuczną
energię jakby zmrożoną i w głębi serca doznawał dziwnego
ściśnienia, które mu dotkliwy ból sprawiało. Czuł swą bezsilność
i milknął, połykając łzy i upokorzenie.
Tych dwóch malców w kraciastych kurtkach, nie dorastających mu do
pasa, tyranizowało go i kark mu do ziemi chyliło.
Cóż począć miał?
Podszedł do okna i machinalnie otworzył lufcik. Świeże, wiosenne
powietrze wpłynęło nagle do pokoju...
Wentzel cofnął się od okna, jakby nagle upojony.
Przymknął oczy i stał tak blady, nędzny w smudze świetlanej, która
kładła żółte i białe tony na twarz jego znędzniałą.
-- Moźebyś pan kończył lekcyę!... -- odezwał się nagle Maryan,
znudzony milczeniem nauczyciela.
-- To się wie -- dorzucił Julusiek -- pan zbijasz bąki jak jaki
radca. Nic pan w lufciku nie wystoisz! Jeszcze panu oko spuchnie!
Pan Wentzel powoli odwrócił się i zbliżył do stołu. Na twarzy jego
malowała się smutna rezygnacya. Usiadł na krześle i unikając
spojrzenia w twarze chłopców, rozpoczął wykład:
-- Wiecie, że Samson był bardzo silny, wiecie, że gdy oparł się
o kolumny świątyni, ramionami wstrząsnął, kolumny w gruzy się
rozsypały i dach cały runął....
-- Albo to prawda -- przerwał Julusiek, uśmiechając się
sceptycznie.
Maryan poprzestał na ironicznem wzruszeniu ramionami.
Pan Wentzel ciągnął dalej:
-- Dach cały runął, przygniatając zgromadzone tłumy. W ten sposób
więc nieprzyjaciele Samsona...
-- E! to taka prawda jak to, że Ewa jabłko zjadła... -- przerwał
znów Julusiek.
-- Pokonani zostali... -- brzmiał głos nauczyciela.
Teraz Maryan poruszył się na krześle.
-- A Adam ogryzkiem się udławił.... -- wyrzekł śpiewającym głosem.
I gdyby nie Dalila, która...
Lecz już słowa pana Wentzla brzmiały jedynie chyba dla niego
samego. Dzieci podbudzone w swej przekornej wesołości, jak piłkę
odrzucały sobie wzajemnie, legendy podawane im przez nauczycieli za
fakta. Dla nich, dla tych rozbudzonych przedwcześnie umysłów nie
istniał już żaden urok naiwnej wiary -- ze śmiechem i drwinami
szarpali treść Pisma, nie mogąc jeszcze zrozumieć przenośni.
Pod gradem tych słów wyziewanych przez drobne dziecięce usta, które
zda się stworzone były do szeptania modlitwy -- pan Wentzel
siedział przybity, bezsilny -- z głową na piersi zwieszoną.
Codziennie powtarzało się to samo.
Codziennie nauczyciel i jego słowa były przedmiotem szyderstw,
żartów i śmiechu.
Julusiek leżał teraz już na stole, wywijając z radości nogami,
Maryan napawał się spokojnym tryumfem i pełen nieopisanej błogości
wydymał usta do niebywałych rozmiarów.
-- Jak tam było z tym Noem? Opowiedz pan, panie Wentzel!
-- Albo z tym Dawidem!
-- A Zuzanna? co?...
Płomienie przebiegły zmysłową twarz Maryana.
-- Tak! tak!... Zuzanna!... to pyszny kawał!...
I nagle, ni ztąd ni zowąd, rozlega się z piersi dzieci wrzaskliwy
śpiew:
„Hopsztynder!.. Madaliński
Fiuta!... Z kopyta!...
Szara ciuch, ciuch! tańczy sobie
Z Barabaszem mazura!...”
-- Proszę o spokój!... -- jęczy błagalnie pan Wentzel.
„Hej kolęda!... kolęda!...
Podobał się Jewie! jeździ na cholewie
A boso go znać!... znać!... znać!...”
Pan Wentzel głowę ukrył w dłonie.
„A boso go znać!...”
Lecz nagle drzwi się otwierają, i dwie postacie kobiece ukazują się
w progu.
-- Co się to dzieje? -- pyta pani domu, chuda, płaska
blondynka -- nosząca na schylonych ramionach fałdziste
szaty wdowie.
-- C'est atroce! -- odzywa się druga, odpinająca żwawo guziki
zniszczonego płaszczyka.
-- Panie Wentzel, jak pan możesz pozwolić na coś podobnego?!
Pan Wentzel powstał już z krzesła i w milczeniu układa książki
i zeszyty. Czuje, że wszystko, co powie na swoje usprawiedliwienie,
na nic się nie przyda.
W przekonaniu matki -- „dzieci” są trochę rozpuszczone... ale
ostatecznie można na nich lekarstwo znaleźć i do posłuszeństwa
doprowadzić.
Wprawdzie ona sama nigdy dokazać tej sztuki nie mogła, ale...
przecież... pan Wentzel jest mężczyzną! Powinien umieć nakazać
szacunek dla swoich słów i osoby.
Więc -- słodko-kwaśnym głosem mówi to wszystko a słowa jej jak
uderzenia bicza smagają zbolałą głowę nauczyciela.
Tak! tak!... pani ma zapewne racyę -- każdy inny na jego miejscu
poradziłby sobie z pewnością, tylko on! on! nie wie, nie umie
poskromić swych uczniów, nakazać ciszę i potrzebny spokój.
-- Uważasz pan... -- ciągnie dalej pani Szymczyńska a głos jej
płynie łagodnie, jak szmer strumyka -- Julusiek i Maryan są dzieci
wyjątkowe, należy więc z niemi postępować w wyjątkowy sposób.
Tymczasem pan!
Wyjątkowe dzieci z niezrównaną ironią spoglądają na pana Wentzla,
który zmieszany, drżący, spłoniony -- szorując nogami po podłodze,
ustępuje przy stole miejsca guwernantce, która, wytarty płaszczyk
ostrożnie na łóżku Julusia złożywszy, przystępuje do krzesła
z bardzo wojowniczą miną.
Matka tymczasem zachwyconym wzrokiem ogarnia pełne policzki
Maryana i żółtą głowę Juluśka, który zdecydował się wreszcie
zsunąć ze stołu i usiąść na poręczy krzesła.
-- Tak! tak! wyjątkowe dzieci! -- powtarza machinalnie a po
bladych jej ustach przebiega uśmiech zadowolonej macierzyńskiej
próżności.
Pan Wentzel pochyla pokornie głowę i odwróciwszy się, drżącemi
rękami szuka w pudełku zastępującem mu szafę, czystej chustki
i swej wytartej portmonetki. Pudełko to stoi pod jego łóżkiem,
biednem, smutnem posłaniem opuszczonego wyrobnika, narzuconem dla
decorum szafirową kapą, stanowiącą własność pani domu, którą
skromny kocyk biednego chłopca raził i harmonię przyzwoitego
umeblowania dziecinnego pokoju psuł zupełnie.
W pudełku, pan Wentzel -- nie znajduje chustki, ale za to
wydostaje zdechłą mysz, uczepioną przy zameczku portmonetki,
w której kilka miedziaków się kołacze. Jest to sprawka
„wyjątkowych” dzieci, które duszą się ze śmiechu na widok
bladości, pokrywającej nagle twarz pana Wentzla.
Wiedzą o tem, że p. Wentzel boi się konwulsyjnie myszy i udanie się
rozkosznego figla -- uczuciem błogości napełnia ich serduszka.
Lecz siedząca przy stole francuzka marszczy brwi i groźnie
podniósłszy rękę do góry, woła ochrypłym głosem:
-- Attention, sales gamins! ou je vais vous ficher des claques!
Chłopcy milkną i kołyszą się na krzesłach z mniejszym niż zwykle
zapałem. Matka zaś przesyła dyskretny półuśmiech w stronę
francuzki, która prześlicznym żargonem z Montmartre -- rozpoczyna
wykład greckiej mitologii.
I powoli fałdzista suknia matki -- wdowy znika we drzwiach, z po za
których dolatuje wystukiwane na fortepianie jakieś „Réverie”
Aschera.
Pan Wentzel tymczasem szamocze się ze zdechłą myszą, starając się
odczepić ją od portmonetki. Pot pokrywa mu skronie, wyraz wstrętu
maluje się w jego smutnych, wielkich oczach.
Trwa to długą chwilę -- dzieci ciągle z pod oka obserwują
nauczyciela, tryumfując wewnętrznie.
Wreszcie Julusiek dłużej wytrzymać nie jest w stanie.
-- To ci pan Wentzel zdeseniał!... -- woła, podrywając się na
krześle.
-- Jak karaluch w tataraku!... -- dorzuca śpiewająco Maryan.
Lecz francuzka uderzeniem pięści w stół, przerywa wybuchy radości
miłych chłopczyków.
-- Taisez vous tas des salauds! -- I nagle, sięgając do bocznej
kieszeni sukni, wydobywa dość duży rewolwer, którego otwory
pozaklejane są umiejętnie kulkami z chleba.
-- Na! -- mówi, kładąc rewolwer na stole -- j'espère, que vous
allez vous tenir tranquilles... autrement -- je tire!...
I dalej ciągnęła wykład przy wzorowej ciszy ze strony obu chłopców,
po których twarzach przemknął nawet cień szacunku.
Pan Wentzel tymczasem uporał się z myszą i wziąwszy ze stolika
wytarty i zrudziały kapelusz, gotował się do wyjścia. Z rodzajem
zazdrości spojrzał na zniszczoną twarz francuzki i na leżący na
stole rewolwer.
Tak! widocznie inni ludzie posiadali dar wpływania dodatnio na
te... wyjątkowe dzieci -- on, jeden tylko nie, on jeden!...
Stłumiwszy westchnienie, ujął cicho za klamkę i wysunął się
z pokoju.
-- Junon dévorée par la jalousie, épiait Jupiter... -- mówiła
francuzka, wykrzywiając przytem swą twarz nakształt maski
klowna -- et Jupiter aimait Jo... -- ochrypłym głosem.
Zagłębiła się teraz w miłostki Jowisza z całą lubością
bulwarówki; po jej ustach igrał od czasu do czasu uśmiech
a ręka machinalnie poprawiała rzadką na czole grzywkę.
Julusiek, trochę znudzony, gonił czasami migające po suficie
słoneczne plamy i usiłował zwinąć język w łuk, zwany „klops”.
Tylko Maryan, zasłuchany w słowa francuzki, ślizgał się wzrokiem
po jej piersi rysującej się dość wyraźnie pod opiętym stanikiem.
Patrzył, oczy mrużył i usta wydymał...
* * * * *
-- Chwilkę, panie Wentzel, proszę tylko o krótką chwilkę!...
I Ewelinka, powstawszy od fortepianu, potrząsnęła głową ubraną
w całe pęki loków.
-- Gdzie pan uciekasz? Nigdy niemasz czasu... a ja tu sama tak
siedzę!...
Ostatnie słowa podkreśliła znacząco powłóczystem spojrzeniem.
Pod wpływem tego spojrzenia pan Wentzel pobladł jeszcze bardziej,
niż na widok myszy.
O! gdyby wiedział, że Ewelinka obecnie „marzy” w salonie
i fortepian... „gniecie”, jak mówił Julusiek -- byłby z pewnością
umknął przez kuchnię, choć i tam kucharka witała go niedwuznacznem
mruczeniem i dowodzeniem, że „rosół się jej utrzęsie w garnku,
skoro choroba pana Wentzla _bez_ kuchnię niesie”...
Lecz pan Wentzel stokroć wolałby już narazić się na gniew kucharki,
niż poddać się magnetycznym spojrzeniom Ewelinki, dopełniającej
w ten sposób pensyjnej edukacyi i probującej siły swych wdzięków na
nieszczęsnym nauczycielu swych braci.
-- Zagram panu Aschera... -- wyrzekła, sznurując dość duże
usta -- przewracaj mi pan kartki...
Pan Wentzel rozpaczliwie zaczął przestępować z nogi na nogę.
-- Chcę iść... na pocztę -- wyjąkał cichym głosem.
-- Poczta nie ucieknie -- szeptała panna, przechylając się w łuk,
dla uwydatnienia wypukłości bioder -- a wreszcie, ja proszę!...
Ostatniemu słowu towarzyszyło znów wymowne spojrzenie.
W chorej piersi pana Wentzla serce zabiło gwałtownie, krew uderzyła
mu do głowy i czerwonym płomieniem oczy zasłoniła.
Ewelinka uśmiechała się zadowolona. Chciała doświadczyć czy
„powłóczyste” spojrzenie „działa” i przekonała się, że
istotnie jest to dobry lep i niekosztujący zbyt wiele zachodu.
Lecz podbudzona w swych doświadczeniach kokieteryjnych, pragnie
dalej prowadzić rozpoczęte dzieło.
-- Pan mnie unika, panie Wentzel -- zaczyna znowu, grając dość
fałszywie „nokturno” -- pan mnie unika, o! ja to czuję!...
Pan Wentzel nie śmie zaprzeczyć. Stoi jak słup soli, zaciskając
konwulsyjnie pięści. W gardle czuje dławienie, usta mu drżą
nerwowo.
Tymczasem dziewczyna przechyla głowę i mrużąc lekko oczy, wpatruje
się w swą ofiarę.
-- Pan odemnie ucieka, a ja cierpię!...
„Nokturn” rozpływa się w przyciszonym akordzie. Ewelinka
z wdziękiem opiera głowę o pulpit i pozostaje w tej pozie chwil
kilka, żałując, że nie może widzieć samej siebie i ocenić w całej
malowniczości sytuacyę, w której się znajduje.
Pan Wentzel tymczasem mieni się na twarzy wszystkiemi kolorami
tęczy.
Boże mój! ona... przez niego cierpi, a on stoi jak wkuty w dywan,
nie mając siły, aby powiedzieć słowo na swoje usprawiedliwienie!...
Ewelinka obserwuje go z pod oka.
Cieszy się serdecznie rozpaczą wyrytą na chudej twarzy chłopaka.
Cierpi! mężczyzna cierpi z jej powodu!
O radości!
Nie wie jednak jak wybrnąć z tej sytuacyi. Czy, podawszy rękę,
zmusić go do uklęknięcia, czy oddalić się, jak „senne zjawisko”,
pozostawiając po sobie „szmer jedwabnej szaty”...
Wybiera to drugie, odkładając tryumf zupełny na później i zerwawszy
się z wdziękiem z taburetu, przebiega salon z szelestem świeżych
spódniczek a odwróciwszy się na progu rzuca osłupiałemu Wentzlowi
dwa słowa:
-- Do wieczora!...
Lecz scena ta ma świadka w osobie matki-wdowy, która suwa się jak
cień po całem mieszkaniu, udając gorliwe wypełnianie swych
obowiązków.
Przed wrytym w ziemię Wentzlem zjawia się teraz nagle surowa,
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Menazerya ludzka - 03
  • Parts
  • Menazerya ludzka - 01
    Total number of words is 3876
    Total number of unique words is 1949
    21.3 of words are in the 2000 most common words
    29.6 of words are in the 5000 most common words
    35.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 02
    Total number of words is 4028
    Total number of unique words is 1935
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    36.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 03
    Total number of words is 4020
    Total number of unique words is 2142
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.1 of words are in the 5000 most common words
    34.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 04
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2077
    20.2 of words are in the 2000 most common words
    28.2 of words are in the 5000 most common words
    33.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 05
    Total number of words is 3996
    Total number of unique words is 2077
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    28.6 of words are in the 5000 most common words
    33.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 06
    Total number of words is 3911
    Total number of unique words is 2114
    20.4 of words are in the 2000 most common words
    28.7 of words are in the 5000 most common words
    33.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 07
    Total number of words is 3999
    Total number of unique words is 2109
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    29.3 of words are in the 5000 most common words
    34.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 08
    Total number of words is 3994
    Total number of unique words is 2018
    20.0 of words are in the 2000 most common words
    28.3 of words are in the 5000 most common words
    32.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 09
    Total number of words is 4014
    Total number of unique words is 2102
    18.9 of words are in the 2000 most common words
    27.9 of words are in the 5000 most common words
    33.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 10
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2114
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.0 of words are in the 5000 most common words
    34.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 11
    Total number of words is 2905
    Total number of unique words is 1586
    22.9 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.