Menazerya ludzka - 10

Total number of words is 4077
Total number of unique words is 2114
20.5 of words are in the 2000 most common words
29.0 of words are in the 5000 most common words
34.0 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
-- A ty mi się nie upij, bo jak Boga kocham, tak już z tobą koniec
zrobię! Słyszysz?
Janek brwi zmarszczył i za poły surduta obydwoma rękami się
schwycił.
-- Słyszę, jaśnie pani! -- odparł.
Koczyk z głuchym szumem już przed ganek zajechał.
Sędzina wpadła we drzwi prowadzące do głębi dworku, a Janek ze
specyalnym giestem ze stopni ganku schodząc, drzwi wchodowe
hrabstwu ukazywał.
-- Państwo w domu? -- zapytał hrabia.
-- Jaśnie państwo są! -- odpowiedział lokaj.
Cybuchy i tytoń na rękach lokaja wędrowały już w głąb domu.
-- A uważaj, kanalio, abyś cybucha nie przetrącił! -- dodał
w formie uwagi hrabia.
* * * * *
Nie, to było nad jego siły!
Musi pójść do karczmy.
Chodzi, chodzi naokoło stołu, pociąga obrus, karbuje sól
w solniczkach, ustawia garnuszeczki ze śmietanką. Na środku piramida
z poziomek krwawi się plamą purpury wśród zielonych liści. Po obu
stronach na złoconych, porcelanowych koszyczkach rudym tonem znaczą
się świeże obwarzanki, cukier miałki piętrzy się piramidką prawie
skrzącą w promieniach zachodzącego słońca.
Po przez okno na wpół otwarte płynie cała taka struga ognista,
przecięta smukłością topoli, sterczących dokoła dworu.
Jeszcze bydło z pola nie wraca.
Nie słychać kołatek, ani hukania pastuchów po za wodą, hen po za
stawem.
Janek ręce po napoleońsku na piersiach założył i stanął koło okna.
Włożył liliowy atłasowy krawat i włosy jasno blond, w których
srebrne nici się bielą, olejkiem zlał i z czoła odgarnął.
Czeka, aż kucharz kurczęta z przypadłej opodal dwora kuchenki do
kredensu przyniesie.
Wtedy samowar syczący w kredensie do jadalni wniesie, na stolika
obok ustawi -- otworzy drzwi do salonu i zaanonsuje niskim głosem:
-- Podano do stołu!
Tymczasem przecież coś go we wnętrzu ssie jak wąż a ślin w ustach
pełno.
Janek wie dobrze, co to znaczy...
Czczo mu; do karczmy go ciągnie.
A jest ona tam po drugiej stronie stawu, ta karczma cała czarna,
mimo czerwonej jasności słońca.
Janek drogę tę od lat trzydziestu zna.
Zmienił ją tylko od chwili ożenienia. Trzeba bowiem było ze dworu
do karczmy właśnie koło chaty iść, chaty, którą mu jaśnie pani
dała, kiedy Warkę z garderoby wziął i z „werczem” do dworu
przyszedł.
Pani chatę i Warkę dała, ale Warka darła się o wódkę z Jankiem
i zaraz na próg chaty wypadała, za poły surduta chwytała i zawodziła
het jak suka, gdy jej szczenię odbierają.
Wiedziała Warka, że jaśnie pani ma tego pijaństwa Jankowego dosyć
i lada chwila go z kredensu wygna precz.
Tembardziej, że Janek nie pił całe miesiące i tylko gdy gość się
zjawił, wnet do karczmy pędził i za siwuchę chwytał.
A przecież trzydzieści lat już w Horodyszczu przetrwał, służąc
wiernie, nieposzlakowanie uczciwy, pełen arystokratycznych
przesądów, właściwych wołyńskiemu chłopu, cerując dywany
i szlafroki pana sędziego -- obijając sofy w buduarze panny sędzianki
-- obszywając gościnne kołdry na trawie dziedzińca -- kolekcyonując
„Tygodnik ilustrowany”, bijąc Warkę i najstarszą córkę Paraskę,
tyranizując chłopaków kredensowych i leżąc bez pamięci, od czasu do
czasu w krzakach berberysu, które bukietem blaszanych liści
i delikatnych jagód wznosiły się na środku dziedzińca.
Pani sędzina nazywała go wtedy „bydlę”. Była to nazwa mniej
wykwintna niż dosadna.
Pani sędzina jednak była córką ekonoma. Ztąd miała dużo poczuć
arystokratycznych wrodzonych...
Lokaj -- a zwłaszcza pijany lokaj, był dla niej bydlęciem!
Hrabia mówił na swoją służbę: „kanalia”.
Pani sędzina mówiła: „bydlę”.
Pani sędzina nie lubiła chłopów i nie wdawała się z nimi w bliższe
stosunki. Tolerowała tylko chłopki, gdy jej przynosiły kury, albo
jaja, związane w szmaty.
Pan sędzia ciągnął namiętnie starkę rano i wieczorem a czasem
i w nocy.
Pani sędzina znajdowała to naturalnem.
Co innego było z pijaństwem Janka!...
Co wolno panu -- niewolno bydlęciu...
Pani sędzina mówiąc o pijaństwie męża, mówiła „słabość mego
męża”.
Pijaństwo Janka było zbrodnią, nie chorobą.
Lokaj nie mógł być chory!
Organizm jego nie mógł żądać alkoholu.
Janek pijany -- był bydlęciem.
Pan sędzia pijany -- był... słabym!
Przekonanie to wpoiła pani sędzina w Warkę.
Dlatego teraz Janek miał schowane w oczerecie czółno i drąg i po
przez staw się do karczmy Szmula dobijał.
Kiedy bowiem szedł przez wieś -- a Warka broń Boże „cupała”
w ogrodzie, za chruściakiem przy burakach, albo tytoniu, to porywała
się z wrzaskiem aż jej medaliki po piersiach dzwoniły.
-- A doloć moja, dolo zatracona!... Krzyczała przez płot przełażąc,
rozdzierając spódnicę, zapaskę, z „dolami” najeżonemi dokoła
twarzy jak faworyty pana sędziego.
I był to lament tak wielki, że wszystkie baby, jakie były w chacie,
wypadały na drogę z koszulami zawiniętemi po kolana, z zapaskami
ubielonemi mąką, ta od łatania świty, ta od przewijania dziecka.
Wszystkie otaczały Janka i Warkę -- łamały ręce, kiwały głowami
-- a dokoła podskakiwały dzieci w zgrzebnych koszulach, czasem
zupełnie nagie z masą jasnych włosów na szpiczastych głowach,
i kwiczały prosięta zbiegłe ze źle domkniętych chlewików...
Teraz -- Janek potrafił już unikać tej gorącej łaźni. Wprost do
stawu szedł, w czółno wskakiwał i wodę pruł aż szumiało. Potem do
drugiego brzegu, gdy się dobił to już do Szmula było tylko
kilkadziesiąt kroków -- i łatwo było się dobrać. Wracał jednak
wolniej, nawpół przytomny -- potrzebując mało do zupełnego upojenia,
roztrojony zupełnie nerwowo -- mając dziwną naturę wtłoczoną
w smutne ciało dworskiego służalca, z fantazyą przepełnioną wizyami
powieści i artykułów, których nie rozumiał setnej części,
z tęsknotą straszną, wrodzoną wołyniakom, z tą tęsknotą, co serce
z piersi wyrywa za czemś, czego określić na razie niepodobna, co szum
sosen, zapach poziomek, krzyk spłoszonej gęsi, skrzyp wrót nagle
budzi i potem jak druga dusza w ciele pokutuje, rwie, szarpie, nęka
o zachodzie słońca i życia...
Bydlę miało to wszystko w sobie, to wycie rozpaczliwe w pustkę,
która się powiększa z dniem każdym. Jak duch pokutujący, jak trup,
któremu nie dano mogiły i domowinki uskąpiono -- tak błąkał się
Janek od karczmy do dworu z „Tygodnikiem” sterczącym brudną bielą
druku z obciągniętej kieszeni surduta. Włosy mu posiwiały, twarz
o delikatnych rysach nerwowego blondyna nabrzękła, oczy zmalały
i z jasno błękitnych zrobiły się żółte. Plecy wygięły się
w kabłąk, ręce jedne pozostały nerwowe, silne, suche, jakby
cała siła woli lokaja skoncentrowała się w tych rękach, w których
była potęga jego pracy. Gdy z krzaków berberysu podnosił się po
peryodzie pijaństwa -- zaciskał silnie pięści, jakby probując,
czy cała wola pozostała w nim jeszcze, czy nie spływa razem
z umysłem w ten cień niepochwytny, który go otoczył i do karczmy
iść kazał.
I -- z pięściami jeszcze zaciśniętemi szedł prosto do kredensu, do
swego tapczana, na którym wylegiwał się w czasie jego nieobecności
Józiek.
-- Won bydlę! -- mówił, chwytając chłopca za kołnierz, -- „won! pan
wrócił!”
..................................................................
Kucharz nie dawał znaku życia i tylko z kuchenki dobywał się wązki
pasek dymu, który się aż nad drzewa owocowe wznosił.
Janek na lipę przed oknami patrzał, i przypominał sobie, którego to
było roku, gdy piorun w nią uderzył.
Pan sędzia wtedy do Żytomierza na wybory pojechał.
Ale który to był rok, za nic przypomnieć sobie nie może.
Nagle zakołatało na drodze.
Ha! ha! a! a!...
Bydło wraca do obór, pastuchy do chat.
Nie widać ich z okna, tylko duża smuga po za stawem się ściele,
biała, jak wielki kłęb nagle powstającej pary.
I razem z tym jękiem chłopców goniących bydło, jakaś nieokreślona
tęsknota spada na całą wieś.
Słońce nie świeci jaskrawo.
Żółte i jakby gasnące, zapada coraz niżej.
Coś się nad ziemią snuje, coś, jakby widma z grobów wstające,
szepczące tajemnicę mogił, trupich czaszek rozhowory.
Janek określić tego nie umie, rwie się w nim tylko coś i w przepaść
dąży.
Obejrzał się jeszcze raz ku kuchni.
Niewidzi nikogo.
Zanim kurczęta podadzą, on przez staw przepłynie i powróci.
Wypije tylko jeden kieliszek, jeden tylko, aby lepiej służyć do
stołu...
Czuje bowiem, że jest cały z waty i na nogach się nie utrzyma.
Wyskoczył przez okno, wpadł w grządkę nasturcyj, zaklął i jak zając
po przez trawniki pomykać zaczął.
Do stawu dopadł, do oczeretu, w którym drzemało płaskie, z trochą
lśniącej wody na dnie -- czółno.
W czółno wskoczył, za drąg porwał, splunął w garść i od brzegu
się odepchnął.
W tej chwili ciemny pas, jakby od żałobnego całunu na wodę padł.
Janek w pas ten wpłynął i nawet białe smugi, które zwykle czółno
po sobie zostawia, krepy tej rozjaśnić nie mogły.
Od strony wsi kołatały wciąż drewniane dzwonki i wlokło się
jękliwe zawodzenie.
Ha!... a! a!...
Janek w głosy te wsłuchiwał się i czuł, że pod dworskim surdutem,
z którego numer „Tygodnika” wystawał, w piersi rwały mu się całe
przepaście ech na dźwięk tych chłopskich nut.
Ha!... a! a!...
W tej samej chwili, z kuchenki Józik z półmiskiem kurcząt wypadł
i ku dworowi dążył.
Idąc, mimowoli dziecinnym głosikiem powtarzał:
Ha!... a! a!...
Bose zastępy ku sobie się rwały, ręce łączyły w tęsknocie
nieokreślonej, co ku nim z pod ziemi płynęła.
* * * * *
Gdy Janek wreszcie z krzaków berberysu powstał i do kredensu się
powlókł, zastał tam, oprócz Józika, jakiegoś młokosa ubranego
w szary surdut, bez wąsów -- i z miną wyćwiczonego złodzieja,
nastawiającego samowar.
Janek do intruza podszedł i ręce wyciągnął.
-- Czego to pan się do samowara miesza? -- zapytał zaspanym
i powolnym głosem.
Lecz nowy lokaj zmierzył go od stóp do głów.
-- Jaśnie pani kazała nastawić samowar! -- wyrzekł i znów za stary
but z cholewą schwyciwszy, koło samowara się krzątać zaczął.
Janek odsunął się w kąt i na swym tapczanie przysiadł. Powoli
jednak ręce jego namacały inną derkę, nie jego własną. Pochylił
się i w ukośnym promieniu, idącym z okna, które lipy zaciemniały
zupełnie -- dostrzegł całą obcą pościel na swem łóżku. Poduszka
była z irchy, druga gumowa, wypchana powietrzem, widocznie
skradziona, lub otrzymana w prezencie. Tylko nad tapczanem
rozkładał się jeszcze szmat gobelinu, na którym widać było
zczerniałe, jak nogi topielca, nogi jakiegoś mitologicznego
bohatera i plamę kobiecej, purpurowej sukni.
Za obrębem gobelinu zatknięty obrazek wycięty z „Tygodnika”, kilka
palm, fotografia pana sędziego, stara strzelba, profitka z różowych
paciorek, służąca za pantofelek do zegarka -- wszystko jeszcze było
na swojem miejscu, nieruszone i jakby uszanowane.
Janek podniósł się i do okna podszedł.
Tam był zawsze szuwaks i szczotki do butów, ustawione we framudze
razem z kałamarzem i gęsiemi piórami, które Janek dla pana sędziego
temperował.
Pióra znikły, kałamarz także, pomimo tego, że lat dwadzieścia stały
na tem miejscu.
Janka ogarnęło złe przeczucie. Powoli z podełba spojrzał na
młokosa, który samowar już z ziemi podniósł i do pokoju podać się
gotował.
Janek kilka kroków postąpił.
-- Ja zaniosę!
-- Nie trza -- wyrzekł ten drugi, nogą drzwi otwierając.
Janek pozostał na środku kredensu, w którym zaczynał zapadać powoli
zmrok, przez abażur lipowych gałęzi koło okien rozpostartych.
Nagle, w bocznych drzwiach ukazała się pani sędzina.
Miała usta silnie zaciśnięte i oczy zmrużone.
-- Niech Janek zabiera swoje rzeczy i idzie precz, zaraz... od
dzisiaj!... Jaśnie pan za dwa dni wróci, to się z Jankiem obliczy!
Trzeba się mi dzisiaj wynosić, mam już dosyć pijaków w kredensie!
Ręką tłustą i żółtą drzwi ukazywała.
Ręka ta w ciemności kredensu majaczyła przed Jankiem, jak plama
jasna, obwiedziona dokoła błękitną obwódką.
-- Jaśnie pani!... -- wybełkotał wreszcie -- ja... ostatni raz!...
-- Ta, ta, ta!... przerwała sędzina -- już mam dosyć trzydzieści
lat takich skandali!... Janek niech się wynosi, bo wyrzucić każę!
Janek się wyprostował.
-- Jaśnie pani wyrzucać niema potrzeby. Ja sam pójdę, choć
trzydzieści lat wierniem przy służbie warował!
Sędzina parsknęła śmiechem.
-- Bo to psi wasz obowiązek! Za pensyę i ordynaryę jeszcze, każdy
wierny będzie.
Janek drżał cały, włosy mu na czoło spadły. Cofnął się w cień
kredensu i milczał chwilę, wreszcie, jakby chcąc upokorzyć
sędzinę:
-- W konduktory pójdę!... -- wyrzekł zdławionym głosem.
Sędzina ku drzwiom zmierzała.
-- Z Panem Bogiem! Właśnie tam na pijaków czekają! A wynosić mi się
dziś jeszcze!... won!... won!...
Wyszła.
Janek pozostał sam.
Obejrzał się dokoła i nagle uczuł w sercu ból straszny.
Trzydzieści lat przeżył w tych ciemnych ścianach kredensu, w którym
zapach razowego chleba miesza się z wonią stygnących na półmiskach
tłuszczów. W ciemnicy tej przeszedł życie całe, waląc się w nocy na
tapczan, jak kłoda, smutny, wiecznie znękany, zniechęcony do życia,
a mimo to bałwochwalczo do tych miejsc przywiązany.
Chata, w której mieszkała jego żona, nie była mu domem, chodził tam
w gościnę, w chwilach wolnych, nie pamiętając i nie wiedząc nawet,
jakie imiona miały jego dzieci.
Od grzebania się w ziemi i mieszkania w izbie z uklepaną z gliny
podłogą odwykł i tylko w kredensie żyć już mógł, w _tym_ kredensie,
pomiędzy szafą z ubraniami pana sędziego i kantorkiem, w którym
chował roczniki „Tygodnika ilustrowanego”. Dziś mu każą iść
precz, nie pamiętając, że on, Janek, ma religię ścian, wspomnień
i sprzętów, że on się tu przekołatał całe lata, całe noce, całe
jesienne wieczory obrębiając ścierki, wsłuchany w tony fortepianu,
na którym uczyła się panna sędzianka i który dzwonił jak szklanna
kołatka z po za stawu w smudze białej płynąca...
Kazano mu iść „won” a przecież tam, przez ścianę, jest szafa,
w której jest _jego_ porcelana, _jego_ srebro, _jego_ szkło.
Trzydzieści lat myje, ociera, czyści tę całą zastawę... to więc
wszystko mu poprostu w duszę wrosło i on tego z siebie wyrwać nie
może! nie może!...
A piece? Te wielkie piece wszystkie schodzące się w jednej wielkiej
izbie, w którą szedł wczesnym zimowym rankiem, za Józikiem,
niosącym całe naręcze polan grubych, jak ludzkie nogi. On, Janek,
niósł świecę. Stearyna kapała mu po rękach, a on przez trzydzieści
lat nie oprawił nigdy świecy w lichtarz. Miał takich przyzwyczajeń
mnóstwo, teraz wszystkie jak mary otoczyły go i za gardło chwytały.
Nawet ta pani sędzina, która wygnała go tak bezlitośnie, nawet ten
pan sędzia, który nieraz uderzył go w kark i „wysobaczył” po
swojemu, nawet ta panna sędzianka, zatykająca nos, gdy przechodziła
przez kredens, wszyscy oni byli mu teraz drodzy w chwili utraty.
Kochał ich przywiązaniem psa, który niedość, że dobytku pana
strzeże, jeszcze pana tego kocha i po rękach liże.
Powiedział pani -- „pójdę w konduktory”, ale teraz, w tej chwili,
myśleć o tem nie mógł. Dławił się własną żałością.
Nerwy tego chłopa zalkoholizowanego tańczyły piekielną sarabandę
bezsilnej rozpaczy.
Gdyby mógł się rozpłakać, byłoby ma lżej. Lecz nie, łzy go piekły,
były w nim całym, rwały ma serce, paliły powieki, płynąć jednak nie
chciały.
Bydlę... cierpiało.
..................................................................
Po chwili przecież Janek ocknął się, zbliżył się do tapczanu
i szalonym ruchem zdarł ze ściany gobelin. Profitka, fotografie
upadły na ziemię. On schylił się, podniósł je, wetknął za pazuchę,
potem -- podszedł do kantorka, wyjął całą masę gazet i w gobelin
zawinął. Czynił to machinalnie, gryząc wargi. Zwrócił się po
ubranie, które wisiało na gwoździach wbitych w ścianę, lecz machnął
ręką i tylko tłomok z gazetami pod pachę wziął, czapkę na głowę
nasadził.
Wreszcie z kredensu wyszedł.
Przeszedł pod lipami i wydostał się na trawniki. Słońce znów
zachodziło całe krwawe, na wiatr się znacząc. Staw w ciszy
i obramowaniu oczeretu drzemał a nad jego brzegiem, na pagórku,
brzoza, dziwaczna i pokręcona, długie gałęzie w wodzie rozpaczliwie
moczyła.
Janek machinalnie do stawu się skierował i, czółno odszukawszy,
gobelin z książkami na dno czółna cisnął. Poczem sam w łódź wlazł
i drąg schwycił. Zdawało mu się, że idzie gdzieś w daleką drogę
a ten drugi brzeg nigdy nie trąci o drzewo czółna. Drżącemi rękami
drąg pchnął i na staw wypłynął...
Cisza była dokoła prawie kościelna.
Janek szmer wody tylko słyszał, która się skarżyła cicho na ciężar,
jaki jej nieść kazano.
I nagle, z daleka, delikatny, jakby krepą przysłonięty, dał się
słyszeć głos kołatek i przeciągły jęk pastuchów.
Serce Janka, które było w tej chwili jedną raną, targnęło się
jeszcze silniej i codzienna melancholia, tłocząca go ku ziemi,
wżarła się w boleść rozstania z tem, co już za swoje przywykł
uważać, co się z nim zrosło, z czem umrzeć miał...
Przed nim bielił się dwór, nieduży, silny, dobrze rozłożony na tle
masy drzew. Z boku widać było ganeczek i wejście do kredensu. Do
kredensu!...
I nagle porwał Janka szał.
Schwycił gobelin i cisnął go w wodę.
-- Szczeźnij! -- zasyczał przez zęby.
Gobelin zakołysał się na wodzie i pozostał tak rozciągnięty,
prezentując w świetle krwawego słońca wypłowiałą barwę delikatnych
linij.
Janek drągiem gobelin w wodę zanurzać zaczął.
-- Szczeźnij!... -- syczał.
Był cały teraz czerwony, z sinemi pręgami żył po obu stronach
skroni. Z serca krew mu płynęła na mózg zatruty siwachą. Pijany był
w tej chwili, pijany rozpaczą.
Za nim wciąż kołatki grały.
Teraz, pochylił się, porwał cały stos „Tygodnika” i w wodę
wrzucił. Woda prysnęła białą masą, łódka zachybotała, Janek
nogą w ścianę czółna kopnął.
-- Na pohybel ci! -- zaklął.
Nie dokończył, bo czółno się gwałtownie przechyliło a on z dziką
radością, po raz pierwszy w życiu roześmiany serdecznym, gorącym
śmiechem, w wodę skoczył, waląc się głową naprzód, tak jak
zwyczajnie na swój tapczan w kredensie się walił.
..................................................................
Teraz kołatki tryumfalnie wypłynęły nad brzeg stawu i dzwoniły
ciągle mistyczną litanię w obłoku białym, z ziemi się wznoszącym.
Na stawie była cisza zupełna i kołysało się tylko próżne czółno,
które powoli wróciło do swej równowagi...


XII.
=Gołąbki.=

Gwarno było w „gołębniku” podczas tego _fixu_.
Rozgruchotały się „gołąbki”, rozchichotały, aż wstążki fruwały
naokoło ramion i szyi, jak prawdziwe skrzydła gołębie.
I wszystkie, jakby się umówiły -- ubrały się biało, popielato,
perłowo lub blado lila...
Cała gama niepewnych barw, jak plama jasna lekko pocieniowana,
rozkładała się tryumfalnie pod zielonemi liśćmi w kąt zbitych
oleandrów.
Pani domu, księżna... ukraińska -- cztery kąty swego salonu
ozdobiła oleandrami.
Było to niekosztowne i dawało złudzenie szyku.
Książę wzruszył ramionami, pociągnął zakrótką kamizelkę
i poszedł do drzwi „robić honory”, chórem wchodzącym
konceps-praktykantom z Namiestnictwa.
„Księztwo” przybyli niedawno z dalekiej podróży i przywieźli
z sobą spory zapas konfitur i czternaścioro dzieci, z których
dwie dorosłe panny miały zamiar wydać się zamąż.
Arystokracya lwowska, złożona z galicyjskich hrabiów i baronów,
podejrzliwie patrzyła na ten tabor książęcy, rozbijający swe
namioty w szerokich salonach żydowskiej kamienicy; powoli wszakże
przekonano się do sumiastych wąsów księcia, nadzwyczajnych mantyl
księżnej, długich warkoczy księżniczek i ich kurhanowego tytułu.
_Fixy_ bywały liczne, księżna promieniała, księżniczki zdążyły
zakochać się w dwóch „golcach”, o szerokich barach i wspaniałych
frakach. Książę umierał z nudów, stojąc pod żyrandolem, z którego
kapała stearyna. Ciągnął kamizelkę i wzdychał do śniegu, który się
białemi błamami, jak królewska szata wlókł daleko po wiejskich
rozłogach.
Dnia tego, _fix_ miał niezwykłe ożywienie.
Gołębnik aż dygotał od panieńskiego chichotu.
Gołębnikiem nazywał się kąt pod piecem, pomiędzy pianinem,
a czwartem oknem okrytem czerwonemi jak krew adamaszkowemu
firankami.
W kącie tym gromadziły się zwykle panienki i panny.
W żółto-białem blasku lamp i świec, ta powódź jasnych sukien
i biało-różowych plastrów twarzy, znaczyła się z jakąś
impertynecką chęcią rzucania się w oczy każdemu, wchodzącemu
do salonu.
Były to trzy Minuśki, pięć Muszek, dwie Lole, jedna Gilda,
jedna Lili, jedna Nini, dwie czy trzy Niusie.
Całe Sacré Coeur lwowskie nagle wypuszczone z po za krat
klasztoru i wrzucone w gorącą atmosferę niewyraźnego salonu
książęcego.
„Gołąbki”, tak słusznie nazwane od gołębiej niewinności
okrągłych twarzyczek i białych fałd sukien, zdawały się
być wykute z jednej sztuki marmuru, dłutem jednego rzeźbiarza.
Wszystkie miały jedne i te same długie, płaskie z przodu
i silnie w pasie ściśnięte figury.
Wszystkie miały zanik bioder i piersi.
Ręce obciśnięte w długie duńskie rękawiczki, przytrzymane po za
łokciami podwiązkami z wstążek, podnosiły automatycznie do czoła,
nagarniając grzywkę, pociągając rzęsy, aż do brwi uparcie
sięgające.
Każda z nich miała na wpół wycięty stanik i tuż pod szyją dwie
głębokie „_solniczki_”, znaczące się ciemnawemi plamami, na
żółtem tle skóry.
Jedna Nini, córka wdowy po generale, panna bez posagu, ale za to
zuchwale piękna i wspaniale zbudowana, prezentowała ze spokojem
niezmąconym, przepyszny biust pełny, okrągły, z niewielką fałdą
tuż pod pachami, dyskretnie wysuwającą się z obramowania
blado-liliowego tiulu.
-- C'est convenu! n'est ce pas? -- pytały „gołąbki”, jedna drugą.
-- C'est convenu! -- odpowiadała zapytana.
Panienki te mówiły przeważnie po francuzku akcentem przerażającym,
niemniej przeto dziwnie aroganckim. Gdy się rozszczebiotały,
tworzyła się silna wrzawa, a chichot ich miał wszystko, oprócz
inteligencyi. Każda z nich jednak była très bien, i miała się za
partyę. Każda wyobrażała sobie, że czyni _raważe_ pomiędzy czarną
kohortą mężczyzn, którzy w swych frakach, jak stado nagle
spłodzonych karawaniarzy, stali w przeciwnym kącie salonu, lub
włóczyli się po przyległych pokojach, obmawiając panny lub
stambułki księcia pana, za olbrzymie podkowy drewniane, zamiast
szpicrut i rajtpejczów zatknięte.
„Gołąbki” jednak były niespokojne. Spoglądały ciągle ku drzwiom
wchodowym, jakby oczekując na wejście.
-- Może nieprzyjdą?
-- Przyjdą, przyjdą -- uspokajały księżniczki.
Powoli, salon napełniał się i już wysuwały się niewielkie grupy do
przyległego małego pokoju, nazwanego salonikiem księżnej. --
Atmosfera stawała się ciężką i przesyconą całą masą różnorodnych
perfum. Był to jakby bukiet najwonniejszych kwiatów, nagle
rozdeptany i rozgnieciony w gorącej masie powietrza, leniwie
ciążącego ku ziemi. Szczególniej z sukien starych kobiet płynęły
całe smugi delikatnych zapachów, upartych jak wspomnienie, które
zdawały się być wplątane pomiędzy oczka sinawych koronek. -- Z
gołębnika biła delikatna woń muguet'u i świeżego, dziewczęcego
ciała. Była to jeszcze niezdecydowana nuta, coś błądzącego
w przestrzeni nakształt płatków lipowego kwiatu. Płatek lipy na
żelazo pada i powiewny a biały -- rdzy plamę na sztabie wygryza...
Nagle u drzwi wchodowych zrobił się szmerek leciuchny i gospodyni
domu, porwawszy się z fotela, posunęła naprzód. Książę podciągnął
znów kamizelkę i przekręcił na bakier siwe, długie wąsy.
Gołąbki zatrzepotały, zaszczebiotały radośnie: Les voila!... les
voila!...
Odedrzwi bramowanych czerwienią portyer, ku środkowi salonu
w jasność płonącego żyrandola, szła grupa ludzi z trzech istot
złożona.
Przodem sunęła kobieta lat średnich, sur le retour, drobna, chuda,
nadwiędnięta, trzymała się pochyło i ręce miała jakby wsparte na
brykli silnie ściśniętego gorsetu. Za nią wlókł się tren jasno
zielonej sukni, obrysowanej na dole wałkiem ciemno-miedzianego
aksamitu. Olbrzymie stylowe rękawy, bufiaste, aksamitne wznosiły
się po obu stronach głowy, małej, brzydkiej, nieforemnej,
nastroszonej rzadką kępą, silnie przyczernionych włosów. Włosy te
ściągnięte mocno na skroniach, rwały ku tyłowi głowy skórę skroni
i podnosiły w ten sposób łuk brwi i wykrój dołów ocznych na wzór
japońskiej czaszki. Suknia głęboko wycięta, zapadała na piersiach
smutnym całunem nicości. Szyję pokrywała szeroka aksamitka
miedzianego koloru, na której rozkładały się cztery rzędy cudnych
pereł, prawie różowawych w kontraście skóry żółtej, siatką
drobnych zmarszczek pokrytej.
Kobieta szła wolno, jak istota anemiczna, z pochyloną głową
skończonej neurasteniczki. Oczy ciemno-szafirowe, spłowiałe, dobrze
podkreślone tuszem, utkwiła w idącą ku niej księżnę i wyciągnęła
rękę chudą, drewnianą, obciągniętą lapisową rękawiczką.
Po za nią i za obramowaniem trenu, szło dwóch mężczyzn, niemal
równym, sztywnym krokiem, jak dwóch na sznureczkach prowadzonych
automatów. Jeden z nich -- mąż, wysoki, prawie olbrzym, o szerokich
barach i olbrzymich stopach, baron Mak von Maken, dźwigał na sobie
mundur, cały błękitny, sznurami opleciony.
Siwy, hałaśliwy z twarzą purpurową wiecznie grożącą kongestyą,
z szyją wysuwającą się różowym wałkiem dokoła kołnierza munduru,
szedł po za pochyloną i jakby przełamaną postacią żony, chrząkając
i hałasując, jak w koszarach. Książę z uwielbieniem patrzył na tę
postać c. k. Zagłoby, i z wytężeniem ścieżki sznurów na plecach Mak
von Makena śledził. Lecz już druga postać, mężczyzna obok generała
idący, rzucał długi jezuicki cień czarnego fraka, na jasną plamę
mundura. Ten drugi szedł cicho, choć kroki jego stosowały się do
szerokości kroków Mak von Makena. Był to wysoki, bardzo chudy
mężczyzna, na którym frak wisiał jak na wieszadle a kamizelka,
jakkolwiek starannie ściągnięta, ukazywała jeszcze pustkę pod
klatką piersiową. Trzymał się pochyło, jak idąca przed nim kobieta,
wyciągał spiczastą brodę silnie ogoloną i wytartą pudrem. Włosy
siwe, przyklepane, otulały długą głowę angielskiego wyścigowca,
oczy blado-błękitne, zmrużone, tonęły w setkach zmarszczek, któremi
twarz była pokrajana. Małe ciemnawe faworyty tworzyły ramę,
z której wystawał nos silnie garbaty, duży, opuszczony na opadłe
w podkowę wargi.
Towarzystwo zebrane w salonie powitało „tych troje”, wesołym
uśmiechem. Od lat piętnastu zaadoptowano milczącą ugodą ten ménage
Maken-Helding. Z początku, trochę szeptano po kątach, powoli,
utarło się przecież; Makenowa z taką pokorną nieśmiałością
zdawała się prosić o przebaczenie, Helding był tak nieznaczącym
i już wysortowanym z liczby epuzerów, Mac von Maken tak wspaniały
w swej bucie i dobrym humorze dobrze odżywianego generała, że
szepty powoli ustały i z pewnem rozrzewnieniem zaczęto śledzić
przebieg tego romansu. _Cette pauvre barronne_ mogła rzeczywiście
pragnąć więcej subtelności i delikatności w pożyciu, Mak von Maken,
był _un homme charmant_, ale chwilami trywialność jego miała skrzyp
drzwi stajennych a dowcipy -- zapach koszarowej zupy. Makenowa, była
_une mignonne_, delikatna, chuda i pełna niezwykłych aspiracyj, było
to małe bóstwo, które potrzebowało być adorowane cicho i dyskretnie.
Helding z delikatnością starego kawalera, celibatora jadającego
w domu i mającego pokój sypialny blado-błękitny, w którym niebyło
ani jednego rejtpejcza, nadawał się szczególniej do roli takiego
„uwielbiacza”. Że się później podobno z platonizmu wyrodził inny,
mniej platoniczny stosunek, ha! to już rzecz Makenowej i Heldinga.
Enfin, après tout, nie można żądać od ludzi nadzwyczajności
i wymagać, aby byli aniołami. Mak Maken zdawał się niedostrzegać
nic i akceptował Heldinga jako przyjaciela domu. Skoro sam mąż
przyjmował „uwielbiacza” -- i niejako sankcyonował go przed
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Menazerya ludzka - 11
  • Parts
  • Menazerya ludzka - 01
    Total number of words is 3876
    Total number of unique words is 1949
    21.3 of words are in the 2000 most common words
    29.6 of words are in the 5000 most common words
    35.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 02
    Total number of words is 4028
    Total number of unique words is 1935
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    36.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 03
    Total number of words is 4020
    Total number of unique words is 2142
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.1 of words are in the 5000 most common words
    34.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 04
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2077
    20.2 of words are in the 2000 most common words
    28.2 of words are in the 5000 most common words
    33.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 05
    Total number of words is 3996
    Total number of unique words is 2077
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    28.6 of words are in the 5000 most common words
    33.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 06
    Total number of words is 3911
    Total number of unique words is 2114
    20.4 of words are in the 2000 most common words
    28.7 of words are in the 5000 most common words
    33.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 07
    Total number of words is 3999
    Total number of unique words is 2109
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    29.3 of words are in the 5000 most common words
    34.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 08
    Total number of words is 3994
    Total number of unique words is 2018
    20.0 of words are in the 2000 most common words
    28.3 of words are in the 5000 most common words
    32.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 09
    Total number of words is 4014
    Total number of unique words is 2102
    18.9 of words are in the 2000 most common words
    27.9 of words are in the 5000 most common words
    33.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 10
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2114
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.0 of words are in the 5000 most common words
    34.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 11
    Total number of words is 2905
    Total number of unique words is 1586
    22.9 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.