Menazerya ludzka - 01

Total number of words is 3876
Total number of unique words is 1949
21.3 of words are in the 2000 most common words
29.6 of words are in the 5000 most common words
35.1 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.

Gabryela Zapolska.
MENAŻERYA
LUDZKA.
_Żabusia_; _Koteczek_; _Kozioł ofiarny_; _Kundel_;
_Oślica_; _Kukułka_; _Lewek_; _Małpa_; _Szakale_;
_Papuzia_; _Bydlę_; _Gołąbki._

WARSZAWA.
Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego”.
1893.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Aвгуста 1892 г.
W Drukarni „Przeglądu Tygodniowego”,
Warszawa, Czysta No 4.



=MENAŻERYA LUDZKA.=


I.
=Żabusia.=

Była jasną blondynką, jasną jak słońce promienne...
Drobna jej, maluchna buzia różowa i biała -- śmiała się jakimś
dziecinnym, naiwnym śmiechem, żłobiącym w pulchnych policzkach dwa
rozkoszne dołki.
Z całej jej postaci zdawała się wydzielać woń, właściwa różowym
hyacyntom, a gdy ubrana w różowe „matinée”, przesuwała się ze
śmiechem z pokoju do pokoju -- jakaś srebrna smuga znaczyła jej
przejście, smuga, którą pozostawia po sobie wschodząca jutrzenka.
Śmiała się ona zawsze, ta rozkoszna, jasnowłosa kobietka -- śmiała
się leżąc jeszcze w kołysce, potem u kratek konfesyonału -- wreszcie
u stopni ołtarza, gdy wlokła za sobą szumiący tren jedwabnej białej
szaty.
Śmiech powitał nawet krzyk jej córki -- bo nawet w cierpieniach
umiała coś zabawnego wynaleźć.
Była bardzo pobożną i codzień prawie biegała do kościoła.
Miała ładną książeczkę, oprawną w kość słoniową i zbrudzoną na
kartkach, które czerniły się modlitwą „Za męża i rodzinę”.
To była jej świąteczna książka -- na codzień miała wielkiego
„Dunina”, którego czytała, strzelając oczkami na lewo i prawo,
lub przechylając główkę na atłasową kołdrę swego eleganckiego
łóżka.
Lubiła łakocie i miała pod poduszką kilka daktyli, które jadła,
przebudziwszy się w nocy, chichocząc się jak szalona.
Przepadała za wanilią i miała jej zawsze pełne kieszenie, lubiła
grać w loteryjkę -- przytem szachrowała dość zręcznie.
Córkę swoją -- małą, pucołowatą dziewczynkę, przezwała
„Nabuchodonozorem” a męża „Rakiem”. Siebie samą, jakkolwiek
miała na chrzcie św. imię Zofii, nazywała „Żabusią”. Często
siadywała na dywanie i bawiła się z córką, przyczem następowała
zwykle kłótnia o zabawki, które matka z córką wydzierały sobie
wzajemnie...
Mąż, dobry, poczciwy filister, urzędnik w jakiemś towarzystwie
asekuracyjnem, podkręcał wąsa i uśmiechał się z zadowoleniem.
-- Dziecinna! ach! jaka dziecinna ta moja Żabusia!
Ona, z krzykiem zrywała się z ziemi, siadała na kolanach męża
i rozpoczynała śpiewać...
Jechał pan
Za nim chłop
A za nimi żydóweczki
Pogubiły patyneczki...
Śpiewając, wyciągała z mężowskich kieszeni pieniądze i z powagą
dawała mu dziesięć groszy.
-- Masz, Raku, na czarną kawę!...
Resztę pieniędzy chowała do tualetki.
I Rak poddawał się tej tyranii, jakkolwiek dziesięć groszy dziennie,
nawet dla urzędnika w towarzystwie ubezpieczeń, chyba za mało!...
Jakże się jednak sprzeciwić tej rozkosznej istocie, która z całą
naiwnością patrzy mu w oczy i biały, pachnący karczek do pocałunków
nadstawia? Brał Rak ową wytartą dziesiątkę i całował Żabusię,
znajdując w tem wiele rozkoszy.
Była więc bożyszczem całego domu.
Kochał ją mąż, pomimo że tyranizowała go nieznacznie.
Kochało dziecko, pomimo że wydzierała mu zabawki i wyrywała włosy,
czesząc dwuletnią dziewczynkę à la Mikado.
Kochały sługi, pomimo że grymasiła bezustannie i czasem całe ranki
siedziała w kuchni.
Nad wszystko jednak ubóstwiali ją rodzice.
Tych dwoje starych ludzi w Żabusi swej widziało uosobienie cnót
i doskonałości wszelakich.
Żabusia -- jedyne, wypieszczone dziecko, za wzór była wszystkim
kobietom stawiana....
I gdy co wieczór zgromadzano się dokoła stołu, oświeconego wiszącą
lampą, Żabusia, wycinająca lalki z tektury lub lepiąca abażury,
była punktem koncentrującym wszystkie spojrzenia.
Ku niej zwracano się, uśmiechano, przesyłano pieszczotliwe słowa.
Ona, różowa, biała, wesoła -- poddawała się tym pieszczotom, tej
wielkiej miłości, jaka ją otaczała, kąpiąc się niejako w cieple
przywiązania i rozsiewając dokoła promienie szczęścia rodzinnego.
Każdemu odwzajemniała się dobrem słowem, uśmiechem -- a drażniąc
Nabuchodonozora, głaskała dziecko po głowie; potrąciwszy sługę,
uśmiechała się do niej, nazywając „poczciwą idyotką”....
Nie -- stanowczo, nikt nie mógł się na Żabusię gniewać, lecz
przeciwnie, każdy musiał ją uwielbiać jak wcielenie dobroci, wdzięku
i prostoty....
Była ona uosobieniem kobiecości.
Miała tyle tkliwości w spojrzeniu, w głosie, w ruchach łaszącej się
kotki, że rozkosz było patrzeć, gdy na paluszkach skradała się, aby
uszczypać drzemiącego męża, lub nasypać pieprzu w otwartą buzię
córki...
Śmiała się potem rozkosznie i wdzięcznie przeginając, zasypywała
pieszczotami przerażonego męża, lub skrzywioną dziecinę... mówiła
przytem cieniuchnym głosikiem:
-- Nie gniewać się na Żabusię!...
Więc mąż uśmiechał się do tego biało-różowego zjawiska,
dziękując Bogu, że dziecinne usposobienie żony pozwoli mu
nie lękać się o naruszenie z jej strony wierności małżeńskiej...
I rzeczywiście -- kręcąca się po domu z wesołą piosenką na ustach,
ubijająca piankę w kuchni, przyszywająca guziki do mężowskiego
palta lub nicująca krawaty, była uosobieniem kochającej żony
i „milutkiej” kobiety.
Miewała jednak chwile, w których przychodziły jej na myśl
poważniejsze refleksye.
Naprzykład po przeczytaniu „Pani Bovary” -- zamknąwszy książkę,
usiadła u nóg męża.
W ręku trzymała kawałek newchatelu, lecz nie gryzła go, ale
pogrążyła się w zadumie.
Mąż, czytając „Kuryera”, nie przerywał ciszy.
-- Wiesz, Raku -- wyrzekła nareszcie -- ta kobieta to zdradzała
męża... niegodziwa, prawda?
-- Hm -- odparł zagadnięty -- jeżeli mąż był niedołęga...
Lecz nie mógł dokończyć.
Żabusia porwała się nagle jak szalona.
-- To nie upoważnia! -- wołała -- i ty, Raku, jesteś niedołęgą
a przecież cię nie zdradzam!...
-- O -- protestował mąż.
-- Niema... o! -- upiec na rożnie taką kobietę... nic ją nie
usprawiedliwia!... to potworne!... w dodatku pani Bovary miała
dziecko, o takiego Nabuchodonozora!...
I tu Żabusia, porzuciwszy ser, chwyciła w objęcia córkę, która
głośnym krzykiem zaprotestowała przeciw temu gwałtowi.
Rodzice tymczasem spoglądali po sobie.
O! tak! -- oni wychowali Żabusię w świętych, tradycyjnych przepisach
cnoty i surowości. Ona wie, czem się brzydzić na świecie, co jest
nikczemnością, fałszem i podłością...
To anioł!
Anioł domowego ogniska, który śmiechem swym troskę z czoła męża
spędza, jest chlubą i podporą rodziców, troskliwą i czułą matką!...
To anioł ta Żabusia, kręcąca się w tej chwili po pokoju z szelestem
jedwabnego szlafroczka...
Uosobienie wdzięku, miłości, niewinności, cnoty!...
Nagle Żabusia zatrzymuje się w tańcu.
Spogląda na zegar i, kołysząc się zwolna, podchodzi ku mężowi.
-- Żabusię głowa boli! -- mówi, sadzając córkę na kolanach
męża. -- Żabusia pójdzie na spacer...
-- Będę ci towarzyszył... -- woła mąż.
-- Niechcę! -- protestuje z miluchnym dąsem -- pójdę sama! Rak tu
zostanie i będzie Nabuchodonozorowi cacka ustawiał!...
-- Ależ!...
-- No! sprzeciwiasz się?
-- Nie... tylko kawa!...
-- Pójdziesz jak wrócę... wtenczas dam ci dziesiątkę, inaczej, z czem
Rak do cukierni pójdzie?...
Mąż jeszcze próbuje opozycyi.
-- Żabusia tak chce! -- woła młoda kobieta, uśmiechając się zalotnie.
-- Żabusia bardzo prosi, główka ją tak boli!...
Rodzice uważają za stosowne interweniować.
-- Ależ idź, drogie dziecię!... przejdź się! -- mówi ojciec.
-- Pobladłaś, cierpisz widocznie -- dodaje matka.
I za chwilę przez pokój, w którym jest zgromadzona cała rodzina,
przesuwa się Żabusia w nowym, sukiennym kostiumiku, okładanym
szenszylami.
Wygląda jak młodziuchne dziewczątko w tym obcisłym żakieciku, a nowe
buciki skrzypią za każdym krokiem.
Całuje ręce rodziców, mężowi nadstawia usta do pocałunku, córkę
głaszcze po głowie i żegnana, obdarzona pieszczotami, staje jeszcze na
progu, przesyłając pocałunki końcami palców, ubranych w duńską
rękawiczkę.
-- Pa!... pa!... -- woła -- pa, Raku! pa, Nabuchodonozorze!... pa,
mamusi i ojczusiowi... a niech Rózia za pół godziny samowar nastawi
i po sucharki pójdzie!... pa!...
I cicho znika we drzwiach, pozostawiając po sobie gamę srebrzystego
śmiechu i wspomnienie uosobienia niewinnego wdzięku kobiecego.
* * * * *
Przeciągły pocałunek przerwał ciszę.
Wśród bladego światła przyciemnionej lampy, zamajaczyła nagle drobna
postać kobieca, powstająca z otomany.
Kaskada jasnych włosów rozsypana na zarumienione ramiona, drżała
złotawym blaskiem; oczy, błyszczące fosforycznym ogniem, migotały
u tej kobiety jak dwa błędne ogniki, usta namiętnie rozchylone,
zgniecione w świeżym pocałunku miłosnym, zachowały jeszcze wilgoć
zmysłowej ekstazy.
Wszystko w tej postaci tchnęło zmysłowością, szałem bachantki,
poddającej swą pierś pod uściski satyra.
Stanęła, wyciągając ręce wysoko nad głową, przechylając się
w tył, wciągając jakby w siebie cząstkę miłosnego dreszczu.
Stojący przed nią mężczyzna zapalał właśnie papierosa.
-- Mogłabyś zostać chwilę.
-- O! nie, nie -- odparła kobieta -- muszę wracać, aby podejrzeń
nie ściągać...
I zaczęła szybko nakładać żakiecik i resztę ubrania. On jej pomagał,
szukając po całej pracowni porozrzucanych drobiazgów, które przed
chwilą zrywali oboje drżącemi od namiętności rękami.
Kapelusz zapadł gdzieś po za wielkie sztalugi, trzeba było go
szukać... odsuwać draperye.
Oczy ich spotkały się, ręce splotły w uścisku. Cała bezgraniczna,
zmysłowa potęga zadrgała w tem jednem spojrzeniu. Gorąco aż biło od
tych dwojga młodych ludzi, ukrytych w cieniu odosobnionej pracowni
malarskiej na ustronnej ulicy.
-- Kiedy cię zobaczę?... -- zapytał mężczyzna, cały drżący pod
wpływem dotknięcia jej rąk rozpalonych.
Ona wzruszyła ramionami.
-- Niewiem kiedy się wyrwę, niełatwo mi to przychodzi...
On wstrzymywał ją jeszcze, obejmując miłosną pieszczotą.
-- O! ale... niedługo!
Kobieta spojrzała mu znów w oczy.
Zielone błyski strzeliły z pod jasnych rzęs.
-- Szaleńcze! -- wyszeptała zdławionym od wzruszenia głosem -- czyż
ja mogę istnieć, nie widząc cię dni kilka?...
A do progu już zwrócona, dodała pieszczotliwie:
-- Kochaj twoją... Żabusię!...
Portyera zapadła, kobieta znikła, pozostawiając po sobie całą smugę
płomiennej namiętności, drgającej w powietrzu.
Mężczyzna postał chwilkę, uśmiechając się jakoś ironicznie.
Poczem otrząsnął się, położył na otomanie i gwiżdżąc walca,
zapalał zgasłego papierosa.
* * * * *
Nabuchodonozor tęsknił bardzo do mamy. Tęsknił i Rak, tęsknili
i rodzice, siedząc dokoła stołu, na którym nakrywano do herbaty.
Na białym obrusie rozstawiono filiżanki a stary ojciec upominał
pokojówkę:
-- A uważaj, aby samowar gotował się dobrze, bo pani pewno
zmarznięta powróci...
A matka układała sucharki, chowając lepiej lukrowane na spód, aby
tylko dla Żabusi się zostały.
-- Zimno jest, gdzie też ona tak długo bawić może? -- wyrzekł
wreszcie mąż.
-- Wstąpiła pewnie do kościoła -- w adwent lubi przecież tam
chodzić wieczorem -- odrzekła matka.
-- Jeszcze się zaziębi.
-- Bóg ją od złego uchroni!...
Nastało milczenie.
Tylko Nabuchodonozor podciągał noskiem, bo cierpiał katar okropny.
Nagle drzwi się otwarły z trzaskiem.
We drzwiach stanęła... Żabusia.
Cała była jeszcze różowa, w oczach grały dogasające namiętne
blaski.
Wszyscy rzucili się do niej z krzykiem:
-- Żabusia!...
Ona witała kolejno każdego, rozsypując całusy jak grad cukierków.
Opowiadała przytem wiele o zimnie i o modlących się ludziach po
kościołach.
-- Organy pięknie grają, świec masy płoną a Żabusia siedziała
w kąciku a potem na spacer pięknie poszła...
Zrzuciła żakiecik i przygładziła rozrzucone włosy.
-- Herbatki! prędzej -- wołał ojciec.
-- Ja naleję!... -- dodawała matka -- biedactwo przeziębło, gotowa
zachorować...
Ale Żabusia siedziała już na kolanach męża i śpiewała:
Jechał pan
Za nim chłop...
Nabuchodonozor uszczęśliwiony, opierał swą główkę o suknię,
patrząc w oczy matki, w której gasły kolejno zmysłowe ogniki.
-- Masz dziesięć groszy -- wołała Żabusia, dając mężowi
monetę -- idź, zabaw się ty teraz... biedny... Raku!


II.
=Koteczek.=

-- Co chcesz do herbatki, koteczku?
-- Cokolwiek!...
-- Ale przecież!...
-- Coś taniego!...
-- Może szynki?...
-- Hm!... zaraz trzeba brać pół funta.
-- Poco?... dla mnie nie trzeba, ja mam jeszcze pieczeń z obiadu!
-- Tak?... ale zawsze to już duży wydatek, nie! -- nie potrzeba.
Zjem bułeczkę z masłem, mnie to wystarczy zupełnie. Zresztą,
oszczędzać musimy, daleko jeszcze do końca miesiąca...
Młoda kobieta spojrzała z uwielbieniem na męża.
Jej koteczek byłby w stanie się zagłodzić z oszczędności, gdyby ona
na to pozwoliła. Prawda, że pensyjka bardzo szczupła, gratyfikacyj
niema podobno żadnych a procent z jej posagu zaledwie piąty...
Przynajmniej tak koteczek powiada.
A co kotuchno powie -- to święte. Żona ślepo ufać mężowi powinna.
Tak ją od dziecka uczono.
Tymczasem koteczek przeczytał „Kuryera” i, ziewając, powstał
z krzesła.
Był to wielki, rosły mężczyzna, szeroki w plecach, szeroki
w karku, szeroki w czole. Zdrowie, siła biły aż odurzającym zapachem
z tych wspaniale rozwiniętych członków dobrze odżywianego
człowieka, twarz mieniła się niemal różową cerą. Jasne, delikatne
włosy uczesane dość starannie, zakrywały niewielką łysinkę, usta
foremnie wykrojone miały w sobie zmysłową wilgoć, jakby od świeżych
jeszcze pocałunków, łub połykanych ostryg, oczy senne, o namiętnem
przywarciu powiek, patrzyły z pod jasnych rzęs na wpół łagodnie, na
wpół złośliwie.
Ręka biała, zgrabna, o długich, kształtnych palcach, gładziła
starannie uczesaną brodę, od której zdaleka rozchodziła się woń
ateńskiej wody.
Ubranie letnie, jasne, zdrowa cera, wreszcie cała postać
wyprostowana, niezgarbiona, nieskurczona bynajmniej, nie miały cech
charakteryzujących zwykłego biuralistę, spleśniałego w cuchnącej
atmosferze wilgotnego biura.
Koteczek był wprawdzie urzędnikiem, ale jednym z tych pomocników
buchaltera, którzy po biurach kolejowych śpią na ceratowych
kanapkach, lub zadają tłuste szarady do rozwiązywania swym kolegom,
za co pobierają pensye a nawet i gratyfikacye.
Dziś -- koteczek wrócił wcześniej trochę z biura, zjadł skromny
obiadek, który sam zadysponował, ze smakiem, przespał się dwie
godzinki wśród kościelnej ciszy na swej ulubionej sofie, a teraz,
ubrawszy się, czytał „Kuryera” i czekał na herbatkę, którą mu
żońcia poda.
Później pójdzie przejść się trochę.
Ona -- zostanie w domu -- jutro pranie, bieliznę policzyć trzeba
-- wreszcie koteczek zwykle sam wychodzi.
Żoncia zostaje, już się do tego przyzwyczaiła. Teraz do herbaty
przygotowuje, chodząc jak cień w swych biednych przydeptanych
pantofelkach, taka chuda, mizerna, znędzniała przed czasem. Ma
zaledwie dwadzieścia pięć lat a trudno byłoby oznaczyć jej wiek,
patrząc na zapadłe piersi, na żółte plamy do koła oczów, na nos
wązki, wydłużony, na całą postać schyloną tem bolesnem pochyleniem,
właściwem chronicznie cierpiącym kobietom, które zasypiają obłożone
mokremi płatami, a melisę pochłaniają garncami prawie.
I teraz, gdy zdejmuje z półek kredensowych filiżanki i wyciera je
czyściuchną serwetką, krzywi się boleśnie, tłumiąc jęk, który jej
się na usta wydobywa.
Lekarz mówił, że cierpienie jej pochodzi głównie z braku sił
i zalecił buliony, stare wino, surowe mięso... ba! nawet wyjazd do
Krynicy... ale lekarzowi łatwo mówić. Zkądże ona wziąśćby mogła na
takie zbytkowne rzeczy, ona, której koteczek z najwyższą trudnością
zaledwie jest w stanie tę skromną kwotę co pierwszego, na
utrzymanie domu wręczyć?...
A potem, gdy zabraknie... a! niech Bóg zachowa! koteczek nie doda
ani grosza, choćby głodem zamrzeć przyszło. Pójdzie na spacer bez
obiadu, bez herbaty a nie doda nic, nawet z przyszłego miesiąca nie
zaawansuje paru rubli...
Zapewne nie może.
Ona mu tego za złe niema. O! gdzieżby znowu. Gdyby miał, toby
dał... Koteczek ma przecież anielskie serce... Niedawno kupił jej
skórzaną broszeczkę za dwa złote; kiedyś znów pozwolił jej...
natrzeć włosy wodą ateńską.
O! gdyby on miał, dodałby jej nieraz do miesięcznej pensyi... raz
nawet dał jej na to -- słowo honoru, choć ona bynajmniej nie żądała
takiego dowodu, ona wierzy mu we wszystkiem.
Tylko -- jakże to można pozwolić, aby koteczek -- jadł do herbaty
samą bułeczkę?!...
Trzeba posłać po szynkę koniecznie, choćby się miał rozgniewać,
zresztą, ona wie, że koteczek pokrzepić się musi, wszak większe pół
dnia w biurze pracuje!
A, wiadomo, biuro strasznie zdrowie niszczy. Podobno nawet suchoty
sprowadza...
-- Nie!... Bóg by nie był tak nielitościwy i nie zabrałby jej
koteczka -- nie nawiedziłby go tak strasznem cierpieniem.
Tak! tak! trzeba, żeby się mężuś lepiej odżywiał, trzeba, po szynkę
posłać koniecznie.
Biegnie do komody, odsuwa szufladę, wyjmuje ostatniego rubla
i chwilkę stoi zafrasowana. Cóż będzie z jutrzejszym obiadem?
E! -- poradzi sobie, już wie w jaki sposób. I uśmiechnięta,
pokasłując trochę, wychodzi do kuchni. Tymczasem, stojący przy
oknie mężczyzna odwrócił się i skrzypiąc butami przeszedł przez
pokój. Dobył z kieszonki od kamizelki kluczyk, otworzył małą szafkę
i z pomiędzy porządnie poukładanego ubrania, wydostał niewielki
pugilares. W pugilaresiku tym szeleściły banknoty. Otworzył go
i śpiesznie przerachował. Było tam około pięćdziesięciu rubli.
Pugilares schował do kieszeni, wyjął cieniuchną chusteczkę,
z baletniczkami po rogach zamiast monogramu, zmienił szpilkę
u krawata, poczem zamknąwszy szafkę podszedł do tualetki.
Systematycznie zaczął czesać rzadkie włosy; przyciskając je lekko
do różowej skóry, poczem wyjąwszy z szufladki puszkę z pudrem,
pudrował się lekko, starannie ścierając veloutinę z brwi, rzęsów
i wąsów. Puder osiadał na lekkim meszku pokrywającym policzki
koteczka, tworząc w ten sposób na twarzy mężczyzny, jakby krepową
zasłonę. Poczem, lekkim a wprawnym ruchem, koteczek przyczernił
sobie brwi i rzęsy za pomocą ołówka i odsunąwszy się od lustra,
począł rozmaite podbójcze miny próbować.
Od kilku chwil otworzyły się cicho drzwi od kuchni i do pokoju
wsunęła się żoncia.
W ręce trzymała szynkę zawiniętą w papier, i w niemem uwielbieniu
spojrzawszy na męża, stanęła, przyciskając szynkę do piersi.
Wydawał się jej w tej chwili tak piękny, tak elegancki, tyle od
niej wyższy i dystynkcyą i rozumem i pięknością -- że wciąż stała
zapatrzona w swoje bóstwo, fryzujące sobie teraz wąsy maluchnem
rozgrzanem żelazkiem.
On, spojrzawszy przypadkowo na nią, dojrzał to uwielbienie malujące
się w jej spłowiałych oczach.
-- Hm, patrz! jakiego masz męża -- wyrzekł z zadowoleniem..
Ona nie odpowiedziała nic.
Uśmiechała się tylko, prostując się także, jakby z dumy... urosnąć
chciała.
-- Możesz mnie pocałować -- dodał z pobłażliwością -- ale tu
w szyję... o!...
Wyciągnął swą tłustą szyję dobrze zbudowanego blondyna i przymknął
oczy z dobrotliwym uśmiechem.
Ona -- zbliżyła się szybko, zmieszana, niezgrabna,
nieprzyzwyczajona do częstych tego rodzaju pieszczot. Gdy znalazła
się tuż przy nim, taka nędzna, mała, chuda, zmieszała się jeszcze
więcej. W lustrze widziała odbicie postaci swej i stojącego wciąż
z zamrużonemi oczami męża.
Zawstydziła się samej siebie, swego wyniszczenia, swego skromnego
szlafroka i stała niezdecydowana, cisnąc wciąż papier z szynką do
zapadłej piersi.
Lecz on zniecierpliwił się wreszcie.
-- No, korzystaj, kiedy pozwalam...
Podniosła się więc na palce i cała spłoniona, pocałowała go w klapę
od jasnego żakietu, a silna woń white rose, wydzielająca się
z ubrania męża, odurzyła ją do reszty.
Jak pijana zwróciła się do stołu, na którym zaczęła ustawiać
talerzyk i rozkładać na nim szynkę.
Ręce jej drżały, widelca utrzymać nie mogła.
Była w tej chwili bardzo szczęśliwa.
Łzy jej oczy osłaniały mgłą wilgotną, serce biło w piersi bardzo
żywo.
Tymczasem koteczek nałożył w eleganckie etui całą masę papierosów
i z małej doniczki niezapominajek, stojącej przed obrazkiem Matki
Boskiej, uszczknął gałązkę.
Gałązkę tę zatknął sobie w butonierkę i zasiadł do herbaty.
Żona podała mu filiżankę i nasmarowaną bułeczkę. Poczem, jeszcze
cała zmieszana, z uśmiechem na pobladłych wargach, podsunęła mu
talerzyk z szynką.
On -- ze zdziwieniem poruszył umalowanymi brwiami.
-- Szynka? -- zapytał.
-- Tak, kotku -- proszę cię, jedz! -- odpowiedziała nieśmiało.
-- Zbytki! zbytki!... -- dodał, biorąc na talerz największy różowy
płatek -- ale pamiętaj! gdy zabraknie -- nie dodam ani grosza!...
ani grosza!...
Lecz ona zaprotestowała.
-- Nie bój się, wystarczy!... jedz tylko!... proszę cię!
Krzątała się koło niego, podsuwając mu cukier, masło, śmietankę.
On -- nawet nie zważał na tę usłużność, snać przyzwyczajony do tej
troskliwości i niewolniczej czci, jaką go zwykle otaczała.
Jadł powoli -- nie śpiesząc się, odsuwając zdaleka talerz --
z gracyą i manierami aktorki, o której gazety piszą ciągle, że jest
„dystyngowana”. Wreszcie zapytał, nie podnosząc głowy:
-- A ty?
-- O! ja mam co innego -- odpowiedziała kobieta.
Nastała znów chwila milczenia.
Jakże chętnie pragnęła żoncia -- zacząć jakąś dłuższą z swym
koteczkiem rozmowę.
Lecz o czem? -- o czem ona mówić mogła, pogrążona cała w drobnych
kłopotach swego nędznego gospodarstwa, pomiędzy imbrykiem melisy
a wiązką rzodkiewki. Instynktem zgadywała, że podobne przedmioty nie
są odpowiednie dla jej eleganckiego koteczka, który w tej chwili
tak delikatnie, tak ślicznie mieszał łyżeczką herbatę...
I w głowie tej kobiety powstała myśl bardzo zuchwała.
Gdyby tak koteczek zechciał dziś cały wieczór poświęcić dla niej,
dla niej wyłącznie -- pozostać w domu!
Gorąco jej bije do głowy na samą tę myśl... Jakże to byłby miły dla
niej wieczór! jakże jej szczęście byłoby zupełne!...
Ma wprawdzie liczyć brudną bieliznę -- ale może to odłożyć do
jutra...
Siedzi więc pochylona nad swoją filiżanką i w biednej głowie szuka
zawzięcie sposobu, aby stać się miłą, rozmowną.
Wzrok jej pada na leżący na ziemi Kuryerek.
-- Co tam w Kuryerku -- zapytuje niepewnym głosem.
-- Przeczytasz sama -- odpowiada mąż.
I znów nastaje milczenie.
Kobieta prawie rozpaczliwie wodzi wzrokiem dokoła.
Tak mają mało spójni moralnej, że wszystkie jej wysiłki pozostają
bez skutku. Wreszcie on wstaje, ociera starannie wąsy i raz jeszcze
podchodzi do lustra.
Ona wie dobrze, co to znaczy.
Za chwilę koteczek wyjdzie a ona, ona, zostanie sama! na cały
wieczór, na długi, smutny wieczór!
Zapewne -- jest do tego przyzwyczajona. Ale dziś szczególnie jej
smutno. Wszak to dziś rocznica ich ślubu...
On o tem zapomniał zupełnie...
Lecz ona niezapomniała i chce mu to powiedzieć, wszak dzień taki to
prawie uroczyste święto... Lecz on wziął już kapelusz i elegancką
laseczkę, teraz naciąga rękawiczki, pogwizdując lekko. Żona zbliża
się ku niemu, przełykając z trudnością ślinę.
-- Wychodzisz -- pyta, patrząc mu błagalnie w oczy, jak pies świeżo
obity.
-- Naturalnie!...
Ona przestępuje z nogi na nogę, ręce jej machinalnie wyciągają
bryty szlafroka.
-- Zostań w domu! -- prosi cichutko.
On odwraca ze zdziwieniem głowę:
-- Poco?
Tem jednem pytaniem przybija ją do miejsca.
Tak! -- prawda! -- poco?
Taki strojny, mądry, piękny mężczyzna, ma siedzieć w tych trzech
klatkach, których okna wychodzą na odludną ulicę...
Ona -- ach! ona to co innego!
Pragnie go jednak zatrzymać choćby chwilkę jeszcze.
-- A... co chcesz jutro na obiad? -- pyta śpiesznie, wciskając
głowę pomiędzy ramiona.
-- A!... co chcesz, byle tanie -- odpowiada koteczek, otwierając
drzwi do przedpokoju -- najlepiej barszczyk, bo może późno wrócę...
Ona już nic nie odpowiada, tylko stoi na środku pokoju, smutna,
zgnębiona -- ujawniając w ostatnich blaskach zachodzącego słońca
swą nędzę opuszczonej i oszukiwanej kobiety.
Nagle -- porywa się i biegnie do okna.
On -- będzie przechodził przez dziedziniec, zobaczy go jeszcze,
może się uśmiechnie do niej, głowę odwróci...
-- Nie!
Przeszedł przez dziedziniec, pewnym i śmiałym krokiem, wywijając
laseczką i pogwizdując lekko.
Dwie dziewczyny stojące koło pompy, obejrzały się za nim ze
znaczącym uśmiechem. Zniknął w ciemnej bramie, nie myśląc wcale
o tem, że na drugiem piętrze z po za białych, pocerowanych firanek
śledzą go oczy pełne łez i miłości, biedne oczy schorowanej kobiety
a zżółkłe i spieczone usta, szepczą z dumą i niewysłowionem
uczuciem:
-- Koteczek! koteczek!
* * * * *
Siedziała tak w oknie z pół godziny. Była to jedyna chwila dnia,
w której oddawała się próżnowaniu.
Wciągała zgniłe powietrze podwórka pełnemi piersiami i wpatrywała
się w szmat nieba, który zarysowywał się ostro pomiędzy szczytami
dachów.
W trakcie robiła myślą rachunek wydatków dnia całego i układała
budżet na dzień następny.
A wszystkie jej myśli kręciły się tylko około jednego punktu.
Punktem tym był naturalnie... koteczek.
Od pierwszej chwili poznania, rosły ten blondyn zaimponował jej
i oczarował jej dziewiczą istotę.
Gdy się oświadczył o nią a właściwie o jej skromny posażek, nie
mogła szczęściu swemu dać wiary.
Gdy odchodziła od ołtarza, już patrzyła na niego tym pokornym,
błagającym wzrokiem jak pies, którego po raz pierwszy na łańcuchu
prowadzą.
Oddała mu się z pokorą i wdzięcznością, kryjąc rumieniec w dłoniach
i szepcząc. „Kto się w opiekę”.
On -- wspaniale, jak dobry książę z bajki, przyjął klejnot jej
dziewictwa i pięć tysięcy rubli, które jako sierota złożone miała
w kasie oszczędności.
Od tej chwili Józia o pieniądzach tych nie wiedziała nic.
Należały do niego, rozporządzał niemi według upodobania.
Ona, welon oblubienicy zamieniła na fartuch ceratowy i rozpoczęła
swą domową krzątaninę. Powoli on oddalał się coraz więcej z domu --
wracał późno w noc, często podpity, włócząc na drugi dzień po
kątach mieszkania ten „Katzenjammer”, w zamiejskich knajpach
nabyty. Ona -- kochała go ciągle, tem psiem przywiązaniem kobiety,
dla której pierwszy mężczyzna chwytający ją w objęcia jest zarazem
jedynym przedmiotem uwielbienia.
Koteczek nie miał błędów, koteczek był najlepszym, najmilszym,
najpiękniejszym... Dzień, w którym koteczek kładł nowy garnitur,
był dniem prawdziwego święta.
Wzruszona, zarumieniona, drżąca, okrążała go w kółko, patrząc na
niego z podziwem. Jakże piękny! jak zgrabny był jej koteczek! Ona
sama, mój Boże!... ona nie potrzebowała się stroić. Ot byle co na
siebie włożyć. Zresztą, nigdzie przecież nie wychodziła
z koteczkiem nigdy -- gdzież znowu!... Zawsze jej coś do stroju
brakowało. To kapelusza, to bucika, to znów rękawiczki. I tak dzień
za dniem schodził. Zresztą, nie miała czasu, ani zdrowia. Ciągle
stękała, chorując już od lat czterech, zaraz po urodzeniu nieżywej
dziewczynki. Doktór mówił, że to anemia, ale ona nawet w części nie
powiedziała doktorowi, co i gdzie ją boli. Poco? -- lekarstwa
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Menazerya ludzka - 02
  • Parts
  • Menazerya ludzka - 01
    Total number of words is 3876
    Total number of unique words is 1949
    21.3 of words are in the 2000 most common words
    29.6 of words are in the 5000 most common words
    35.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 02
    Total number of words is 4028
    Total number of unique words is 1935
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    36.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 03
    Total number of words is 4020
    Total number of unique words is 2142
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.1 of words are in the 5000 most common words
    34.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 04
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2077
    20.2 of words are in the 2000 most common words
    28.2 of words are in the 5000 most common words
    33.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 05
    Total number of words is 3996
    Total number of unique words is 2077
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    28.6 of words are in the 5000 most common words
    33.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 06
    Total number of words is 3911
    Total number of unique words is 2114
    20.4 of words are in the 2000 most common words
    28.7 of words are in the 5000 most common words
    33.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 07
    Total number of words is 3999
    Total number of unique words is 2109
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    29.3 of words are in the 5000 most common words
    34.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 08
    Total number of words is 3994
    Total number of unique words is 2018
    20.0 of words are in the 2000 most common words
    28.3 of words are in the 5000 most common words
    32.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 09
    Total number of words is 4014
    Total number of unique words is 2102
    18.9 of words are in the 2000 most common words
    27.9 of words are in the 5000 most common words
    33.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 10
    Total number of words is 4077
    Total number of unique words is 2114
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.0 of words are in the 5000 most common words
    34.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Menazerya ludzka - 11
    Total number of words is 2905
    Total number of unique words is 1586
    22.9 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.