Sklepy cynamonowe - 3

Total number of words is 3909
Total number of unique words is 2164
18.4 of words are in the 2000 most common words
26.4 of words are in the 5000 most common words
29.9 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
formy życia. Skala tych form jest nieskończona, a odcienie i niuanse
niewyczerpane. Demiurgos był w posiadaniu ważnych i ciekawych recept
twórczych. Dzięki nim stworzył on mnogoœść rodzajów, odnawiających się
własną siłą. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostaną
zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdyż jeśœliby nawet te
klasyczne metody kreacji okazały się raz na zawsze niedostępne,
pozostają pewne metody illegalne, cały bezmiar metod heretyckich i
występnych. W miarę jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbliżał
się do terenu swych ciaœśniejszych zainteresowań, głos jego zniżał się do
wnikliwego szeptu, wykład stawał się coraz trudniejszy i zawilszy, a
wyniki, do których dochodził, gubiły się w coraz bardziej wątpliwych i
ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabierała ezoterycznej
solennośœci. Przymykał jedno oko, przykładał dwa palce do czoła, chytrośœć
jego spojrzenia stawała się wprost niesamowita. Wwiercał się tą
chytroœścią w swe interlokutorki, gwałcił cynizmem tego spojrzenia
najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosięgał wymykające się
w najgłębszym zakamarku, przypierał do œściany i łaskotał, drapał
ironicznym palcem, póki nie dołaskotał się błysku zrozumienia i œśmiechu,
œśmiechu przyznania i porozumienia się, którym w końcu musiało się
kapitulować. Dziewczęta siedziały nieruchomo, lampa kopciła, sukno pod
igłą maszyny dawno się zsunęło, a maszyna stukotała pusto, stębnując
czarne, bezgwiezdne sukno, odwijające się z postawu nocy zimowej za
oknem. - Zbyt długo żyliœśmy pod terrorem niedośœcigłej doskonałości
Demiurga - mówił mój ojciec - zbyt długo doskonałośœć jego tworu
paraliżowała naszą własną twórczośœć. Nie chcemy z nim konkurować. Nie
mamy ambicji mu dorównać. Chcemy być twórcami we własnej, niższej
sferze, pragniemy dla siebie twórczości, pragniemy rozkoszy twórczej,
pragniemy - jednym słowem - demiurgii. - Nie wiem, w czyim imieniu
proklamował mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowoœść, jaka korporacja,
sekta czy zakon, nadawała swą solidarnoœścią patos jego słowom. Co do
nas, to byliœmy dalecy od wszelkich zakusów demiurgicznych. Lecz ojciec
mój rozwinął tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej
generacji stworzeń, która stanąć miała w otwartej opozycji do panującej
epoki. - Nie zależy nam - mówił on - na tworach o długim oddechu, na
istotach na daleką metę. Nasze kreatury nie będą bohaterami romansów w
wielu tomach. Ich role będą krótkie, lapidarne, ich charaktery - bez
dalszych planów. Często dla jednego gestu, dla jednego słowa podejmiemy
się trudu powołania ich do życia na tę jedną chwilę. Przyznajemy
otwarcie: nie będziemy kładli nacisku na trwałośœć ani solidnośœć
wykonania, twory nasze będą jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz
zrobione. Jeśœli będą to ludzie, to damy im na przykład tylko jedną
stronę twarzy, jedną rękę, jedną nogę, tę mianowicie, która im będzie w
ich roli potrzebna. Byłoby pedanterią troszczyć się o ich drugą, nie
wchodzącą w grę nogę. Z tyłu mogą być po prostu zaszyte płótnem lub
pobielone. Naszą ambicję pokładać będziemy w tej dumnej dewizie: dla
każdego gestu inny aktor. Do obsługi każdego słowa, każdego czynu
powołamy do życia innego człowieka. Taki jest nasz smak, to będzie œświat
według naszego gustu. Demiurgos kochał się w wytrawnych, doskonałych i
skomplikowanych materiałach, my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu
porywa nas, zachwyca tanioœść, lichota, tandetnoœść materiału. Czy
rozumiecie - pytał mój ojciec - głęboki sens tej słaboœści, tej pasji do
pstrej bibułki, do papier mâché , do lakowej farby, do kłaków i
trociny? To jest - mówił z bolesnym uœmiechem - nasza miłoœść do materii
jako takiej, do jej puszystośœci i porowatośœci, do jej jedynej,
mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni
ją niewidzialną, każe jej zniknąć pod grą życia. My, przeciwnie, kochamy
jej zgrzyt, jej opornośœć, jej pałubiastą niezgrabnoœść. Lubimy pod każdym
gestem, pod każdym ruchem widzieć jej ociężały wysiłek, jej bezwład, jej
słodką niedŸwiedziowatośœć. Dziewczęta siedziały nieruchomo z szklanymi
oczyma. Twarze ich były wyciągnięte i zgłupiałe zasłuchaniem, policzki
podmalowane wypiekami, trudno było w tej chwili ocenić, czy należą do
pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia. - Słowem - konkludował
mój ojciec - chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i
podobieństwo manekinu. Tu musimy dla wiernośœci sprawozdawczej opisać
pewien drobny i błahy incydent, który zaszedł w tym punkcie prelekcji i
do którego nie przywiązujemy żadnej wagi. Incydent ten, całkowicie
niezrozumiały i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeń, da się chyba
wytłumaczyć jako pewnego rodzaju automatyzm szczątkowy, bez antecedensów
i bez ciągłoœści, jako pewnego rodzaju złośœliwoœść obiektu, przeniesiona w
dziedzinę psychiczną. Radzimy czytelnikowi zignorować go z równą
lekkomyśœlnośœcią, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mój
ojciec wymawiał słowo „manekin”, Adela spojrzała na zegarek na
bransoletce, po czym porozumiała się spojrzeniem z Poldą. Teraz wysunęła
się wraz z krzesłem o piędźŸ naprzód, podniosła brzeg sukni, wystawiła
powoli stopę, opiętą w czarny jedwab, i wyprężyła ją jak pyszczek węża.
Tak siedziała przez cały czas tej sceny, całkiem sztywno, z wielkimi,
trzepoczącymi oczyma, pogłębionymi lazurem atropiny, z Poldą i Pauliną
po obu bokach. Wszystkie trzy patrzyły rozszerzonymi oczami na ojca. Mój
ojciec chrząknął, zamilkł, pochylił się i stał się nagle bardzo
czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak
rozwichrzona i pełna wibracji, zamknęła się na spokorniałych rysach. On
- herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia - złożył
się nagle w sobie, zapadł i zwinął. A może wymieniono go na innego. Ten
inny siedział sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna
Polda podeszła i pochyliła się nad nim. Klepiąc go lekko po plecach,
mówiła tonem łagodnej zachęty: - Jakub będzie rozsądny, Jakub posłucha,
Jakub nie będzie uparty. No, proszę... Jakub, Jakub... Wypięty
pantofelek Adeli drżał lekko i błyszczał jak języczek węża. Mój ojciec
podniósł się powoli ze spuszczonymi oczyma, postąpił krok naprzód, jak
automat, i osunął się na kolana. Lampa syczała w ciszy, w gęstwinie
tapet biegły tam i z powrotem wymowne spojrzenia, leciały szepty
jadowitych języków, gzygzaki myśœli...

TRAKTAT O MANEKINACH
Ciąg dalszy

Następnego wieczora ojciec podjął z odnowioną swadą ciemny i zawiły
swój temat. Lineatura jego zmarszczek rozwijała się i zawijała
z wyrafinowaną chytrośœcią. W każdej spirali ukryty był pocisk ironii.
Ale czasami inspiracja rozszerzała kręgi jego
zmarszczek, które rosły jakąœ ogromną wirującą grozą, uchodząc w
milczących wolutach w głąb nocy zimowej. - Figury panopticum, moje panie
- zaczął on - kalwaryjskie parodie manekinów, ale nawet w tej postaci
strzeżcie się lekko je traktować. Materia nie zna żartów. Jest ona
zawsze pełna tragicznej powagi. Kto oœśmiela się myśœleć, że można igrać z
materią, że kształtować ją można dla żartu, że żart nie wrasta w nią,
nie wżera się natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie
ból, cierpienie głuche, nie wyzwolone, zakute w materię cierpienie tej
pałuby, która nie wie, czemu nią jest, czemu musi trwać w tej gwałtem
narzuconej formie, będącej parodią? Czy pojmujecie potęgę wyrazu, formy,
pozoru, tyrańską samowolę, z jaką rzuca się on na bezbronną kłodę i
opanowuje, jak własna, tyrańska, panosząca się dusza? Nadajecie jakiejœ
głowie z kłaków i płótna wyraz gniewu i pozostawiacie ją z tym gniewem,
z tą konwulsją, z tym napięciem raz na zawsze, zamkniętą ze śœlepą
złoœścią, dla której nie ma odpływu. Tłum śœmieje się z tej parodii.
Płaczcie, moje panie, nad losem własnym, widząc nędzę materii więzionej,
gnębionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dokąd prowadzi
ten gest, który jej raz na zawsze nadano. Tłum œśmieje się. Czy
rozumiecie straszny sadyzm, upajające, demiurgiczne okrucieństwo tego
œśmiechu? Bo przecież płakać nam, moje panie, trzeba nad losem własnym na
widok tej nędzy materii, gwałconej materii, na której dopuszczono się
strasznego bezprawia. Stąd płynie, moje panie, straszny smutek
wszystkich błazeńskich golemów, wszystkich pałub, zadumanych tragicznie
nad śœmiesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca
cesarzowej Elżbiety, oto Draga, demoniczna i nieszcz궜liwa królowa
Serbii, oto genialny młodzieniec, nadzieja i duma rodu, którego zgubił
nieszczęsny nałóg onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorów! Czy jest w
tej pałubie naprawdę coœ z królowej Dragi, jej sobowtór, najdalszy bodaj
cień jej istoty? To podobieństwo, ten pozór, ta nazwa uspokaja nas i nie
pozwala nam pytać, kim jest dla siebie samego ten twór nieszcz궜liwy. A
jednak to musi być ktoœ, moje panie, ktoœ anonimowy, ktoœ groźny, ktoœ
nieszcz궜liwy, ktoœ, co nie słyszał nigdy w swym głuchym życiu o
królowej Dradze... Czy słyszeliœście po nocach straszne wycie tych pałub
woskowych, zamkniętych w budach jarmarcznych, żałosny chór tych kadłubów
z drzewa i porcelany, walących piꜶciami w œściany swych więzień? W
twarzy mego ojca, rozwichrzonej grozą spraw, które wywołał z ciemnośœci,
utworzył się wir zmarszczek, lej rosnący w głąb, na którego dnie gorzało
groźŸne oko prorocze. Broda jego zjeżyła się dziwnie, wiechcie i pędzle
włosów, strzelające z brodawek, z pieprzów, z dziurek od nosa,
nastroszyły się na swych korzonkach. Tak stał drętwy, z gorejącymi
oczyma, drżąc od wewnętrznego wzburzenia, jak automat, który zaciął się
i zatrzymał na martwym punkcie. Adela wstała z krzesła i poprosiła nas o
przymknięcie oczu na to, co się za chwilę stanie. Potem podeszła do ojca
i z rękoma na biodrach, przybierając pozór podkreśœlonej stanowczoœci,
zażądała bardzo dobitnie... Panienki siedziały sztywno, ze spuszczonymi
oczyma, w dziwnej drętwośœci.

TRAKTAT O MANEKINACH
Dokończenie

Któregośœ z następnych wieczorów ojciec
mój w te słowa ciągnął dalej swą prelekcję: Nie o tych
nieporozumieniach ucieleśœnionych, nie o tych smutnych parodiach, moje
panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepowśœciągliwoœci - chciałem
mówić zapowiadając mą rzecz o manekinach. Miałem na myœśli coœ innego. Tu
ojciec mój zaczął budować przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej
przez niego „generatio aequivoca”, jakiegośœ pokolenia istot na wpół
tylko organicznych, jakiejœś pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatów
fantastycznej fermentacji materii. Były to twory podobne z pozoru do
istot żywych, do kręgowców, skorupiaków, członkonogów, lecz pozór ten
mylił. Były to w istocie istoty amorfne, bez wewnętrznej struktury,
płody imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pamięcią, powtarza
z przyzwyczajenia raz przyjęte kształty. Skala morfologii, której
podlega materia, jest w ogóle ograniczona i pewien zasób form powtarza
się wciąż na różnych kondygnacjach bytu. Istoty te - ruchliwe, wrażliwe
na bodźŸce, a jednak dalekie od prawdziwego życia - można było otrzymać
zawieszając pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej.
Koloidy te po kilku dniach formowały się, organizowały w pewne
zagęszczenia substancji przypominającej niższe formy fauny. U istot tak
powstałych można było stwierdzić proces oddychania, przemianę materii,
ale analiza chemiczna nie wykazywała w nich nawet œśladu połączeń
białkowych ani w ogóle związków węgla. Wszelako prymitywne te formy były
niczym w porównaniu z bogactwem kształtów i wspaniałoœści pseudofauny i
flory, która pojawia się niekiedy w pewnych œściśœle okreśœlonych
œśrodowiskach. ŚŒrodowiskami tymi są stare mieszkania, przesycone
emanacjami wielu żywotów i zdarzeń - zużyte atmosfery, bogate w
specyficzne ingrediencje marzeń ludzkich - rumowiska, obfitujące w humus
wspomnień, tęsknot, jałowej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja
kiełkowała szybko i powierzchownie, pasożytowała obficie i efemerycznie,
pędziła krótkotrwałe generacje, które rozkwitały raptownie i œświetnie,
ażeby wnet zgasnąć i zwiędnąć. Tapety muszą być w takich mieszkaniach
już bardzo zużyte i znudzone nieustanną wędrówką po wszystkich
kadencjach rytmów; nic dziwnego, że schodzą na manowce dalekich,
ryzykownych rojeń. Rdzeń mebli, ich substancja musi już być rozluźniona,
zdegenerowana i podległa występnym pokusom: wtedy na tej chorej,
zmęczonej i zdziczałej glebie wykwita, jak piękna wysypka, nalot
fantastyczny, kolorowa, bujająca pleœśń. - Wiedzą panie - mówił ojciec
mój - że w starych mieszkaniach bywają pokoje, o których się zapomina.
Nie odwiedzane miesiącami, więdną w opuszczeniu między starymi murami i
zdarza się, że zasklepiają się w sobie, zarastają cegłą i, raz na zawsze
stracone dla naszej pamięci, powoli tracą też swą egzystencję. Drzwi,
prowadzące do nich z jakiegoœ podestu tylnych schodów, mogą być tak
długo przeoczane przez domowników, aż wrastają, wchodzą w ścianę, która
zaciera ich śœlad w fantastycznym rysunku pęknięć i rys. - Wszedłem raz -
mówił ojciec mój - wczesnym rankiem na schyłku zimy, po wielu miesiącach
nieobecności, do takiego na wpół zapomnianego traktu i zdumiony byłem
wyglądem tych pokojów. Z wszystkich szpar w podłodze, z wszystkich
gzymsów i framug wystrzelały cienkie pędy i napełniały szare powietrze
migotliwą koronką filigranowego listowia, ażurową gęstwiną jakiejśœ
cieplarni, pełnej szeptów, lśœnień, kołysań, jakiejśœ fałszywej i błogiej
wiosny. Dookoła łóżka, pod wieloramienną lampą, wzdłuż szaf chwiały się
kępy delikatnych drzew, rozpryskiwały w górze w świetliste korony, w
fontanny koronkowego listowia, bijące aż pod malowane niebo sufitu
rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kiełkowały
w tym listowiu ogromne, białe i różowe kwiaty, pączkowały w oczach,
bujały od œśrodka różowym miąższem i przelewały się przez brzegi, gubiąc
płatki i rozpadając się w prędkim przekwitaniu. - Byłem szcz궜liwy -
mówił mój ojciec - z tego niespodzianego rozkwitu, który napełnił
powietrze migotliwym szelestem, łagodnym szumem, przesypującym się jak
kolorowe confetti przez cienkie rózgi gałązek. Widziałem, jak z drgania
powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela się i materializuje
to pospieszne kwitnienie, przelewanie się i rozpadanie fantastycznych
oleandrów, które napełniły pokój rzadką, leniwą śœnieżycą wielkich,
różowych kiœci kwietnych. - Nim zapadł wieczór - kończył ojciec - nie
było już śœladu tego œświetnego rozkwitu. Cała złudna ta fatamorgana była
tylko mistyfikacją, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa
się pod pozór życia. Ojciec mój był dnia tego dziwnie ożywiony,
spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryskały werwą i humorem.
Potem, nagle poważniejąc, znów rozpatrywał nieskończoną skalę form i
odcieni, jakie przybierała wielokształtna materia. Fascynowały go formy
graniczne, wątpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików,
pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach
rozrastała się z ust uœśpionego na cały stół, napełniała cały pokój, jako
bujająca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha.
- Kto wie - mówił - ile jest cierpiących, okaleczonych, fragmentarycznych
postaci życia, jak sztucznie sklecone, gwoźŸdziami na gwałt zbite życie
szaf i stołów, ukrzyżowanego drzewa, cichych męczenników okrutnej
pomysłowośœci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidzących
się ras drzewa, skucie ich w jedną nieszczęœliwą osobowośœć. Ile starej,
mądrej męki jest w bejcowanych słojach, żyłach i fladrach naszych
starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane,
wypolerowane do niepoznaki rysy, uœmiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca,
gdy to mówił, rozeszła się zamyśœloną lineaturą zmarszczek, stała się
podobna do sęków i słojów starej deski, z której zheblowano wszystkie
wspomnienia. Przez chwilę myśœleliœmy, że ojciec popadnie w stan
drętwoty, który nawiedzał go czasem, ale ocknął się nagle, opamiętał i
tak ciągnął dalej: - Dawne, mistyczne plemiona balsamowały swych
umarłych. W œściany ich mieszkań były wprawione, wmurowane ciała, twarze:
w salonie stał ojciec - wypchany, wygarbowana żona-nieboszczka była
dywanem pod stołem. Znałem pewnego kapitana, który miał w swej kajucie
lampę-meluzynę, zrobioną przez malajskich balsamistów z jego
zamordowanej kochanki. Na głowie miała ogromne rogi jelenie. W ciszy
kajuty głowa ta, rozpięta między gałęziami rogów u stropu, powoli
otwierała rzęsy oczu; na rozchylonych ustach lœniła błonka śœliny,
pękająca od cichego szeptu. Głowonogi, żółwie i ogromne kraby,
zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i pająki, przebierały w tej
ciszy bez końca nogami, szły i szły na miejscu... Twarz mojego ojca
przybrała naraz wyraz troski i smutku, gdy myśœli jego na drogach nie
wiedzieć jakich asocjacji przeszły do nowych przykładów: - Czy mam
przemilczeć - mówił przyciszonym głosem - że brat mój na skutek długiej
i nieuleczalnej choroby zamienił się stopniowo w zwój kiszek gumowych,
że biedna moja kuzynka dniem i nocą nosiła go w poduszkach, nucąc
nieszczęśliwemu stworzeniu nieskończone kołysanki nocy zimowych? Czy
może być cośœ smutniejszego niż człowiek zamieniony w kiszkę hegarową? Co
za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla ich uczuć, co za
rozwianie wszystkich nadziei, wiązanych z obiecującym młodzieńcem! A
jednak wierna miłoœść biednej kuzynki towarzyszyła mu i w tej przemianie.
- Ach! nie mogę już dłużej, nie mogę tego słuchać! - jęknęła Polda
przechylając się na krześœle. - Ucisz go, Adelo... Dziewczęta wstały,
Adela podeszła do ojca i wyciągniętym palcem uczyniła ruch zaznaczający
łaskotanie. Ojciec stropił się, zamilkł i zaczął, pełen przerażenia,
cofać się tyłem przed kiwającym się palcem Adeli. Ta szła za nim ciągle,
grożąc mu jadowicie palcem, i wypierała go krok za krokiem z pokoju.
Paulina ziewnęła przeciągając się. Obie z Poldą, wsparte o siebie
ramionami, spojrzały sobie w oczy z uœśmiechem.

NEMROD

Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym
pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni,
niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nie
uformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta
rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszą, mięciutką sierścią. Od
pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały
entuzjazm chłopięcej duszy. Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten
ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? Że też
stare, zgoła nieinteresujące pomywaczki wpadają niekiedy na tak œświetne
pomysły i przynoszą z przedmieśœcia - o całkiem wczesnej,
transcendentalnej porannej godzinie - takiego oto pieska do naszej
kuchni! Ach! było się jeszcze - niestety - nieobecnym, nieurodzonym z
ciemnego łona snu, a już to szczꜶcie ziœściło się, już czekało na nas,
niedołężnie leżące na chłodnej podłodze kuchni, nie docenione przez
Adelę i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wcześœniej! Talerzyk mleka
na podłodze śœwiadczył o macierzyńskich impulsach Adeli, œświadczył
niestety także i o chwilach przeszłośœci, dla mnie na zawsze straconej, o
rozkoszach przybranego macierzyństwa, w których nie brałem udziału. Ale
przede mną leżała jeszcze cała przyszłoœść. Jakiż bezmiar dośœwiadczeń,
eksperymentów, odkryć otwierał się teraz! Sekret życia, jego
najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, poręczniejszej i
zabawkowej formy odsłaniała się tu nienasyconej ciekawośœci. Było to
nadwyraz interesujące, mieć na własnośœć taką odrobinkę życia, taką
cząsteczkę wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej,
budzącej nieskończoną ciekawośœć i respekt sekretny swą obcoœścią,
niespodzianą transpozycją tego samego wątku życia, który i w nas był, na
formę od naszej odmienną, zwierzęcą. Zwierzęta! cel nienasyconej
ciekawośœci, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stworzone po to, by
człowiekowi pokazać człowieka, rozkładając jego bogactwo i komplikację
na tysiąc kalejdoskopowych możliwośœci, każdą doprowadzoną do jakiegośœ
paradoksalnego krańca, do jakiejœś wybujałośœci pełnej charakteru.
Nieobciążone splotem egzotycznych interesów, mącących stosunki
międzyludzkie, otwierało się serce pełne sympatii dla obcych emanacji
wiecznego życia, pełne miłosnej współpracującej ciekawośœci, która była
zamaskowanym głosem samopoznania. Piesek był aksamitny, ciepły i
pulsujący małym, pospiesznym sercem. Miał dwa miękkie płatki uszu,
niebieskawe, mętne oczka, różowy pyszczek, do którego można było włożyć
palec bez żadnego niebezpieczeństwa, łapki delikatne i niewinne, z
wzruszającą, różową brodaweczką z tyłu, nad stopami przednich nóg.
Właził nimi do miski z mlekiem, żarłoczny i niecierpliwy, chłepcący
napój różowym języczkiem, ażeby po nasyceniu się podnieśœć żałośœnie małą
mordkę z kroplą mleka na brodzie i wycofać się niedołężnie z kąpieli
mlecznej. Chód jego był niezgrabnym toczeniem się, bokiem na ukos w
niezdecydowanym kierunku, po linii trochę pijanej i chwiejnej. Dominantą
jego nastroju była jakaœ nieokreśœlona i zasadnicza żałoœść, sieroctwo i
bezradnośœć - niezdolnośœć do zapełnienia czymśœ pustki życia pomiędzy
sensacjami posiłków. Objawiało się to bezplanowośœcią i niekonsekwencją
ruchów, irracjonalnymi napadami nostalgii z żałosnym skomleniem i
niemożnośœcią znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w głębi snu, w
którym potrzebę oparcia się i przytulenia zaspokajać musiał używając do
tego własnej swej osoby, zwiniętej w kłębek drżący - towarzyszyło mu
poczucie osamotnienia i bezdomnoœści. Ach, życie - młode i wątłe życie,
wypuszczone z zaufanej ciemnośœci, z przytulnego ciepła łona
macierzystego w wielki i obcy, śœwietlany śœwiat, jakże kurczy się ono i
cofa, jak wzdraga się zaakceptować tę imprezę, którą mu proponują -
pełne awersji i zniechęcenia! Lecz zwolna mały Nemrod (otrzymał był to
dumne i wojownicze imię) zaczyna smakować w życiu. Wyłączne opanowanie
obrazem macierzystej prajedni ustępuje urokowi wielośœci. ŒŚwiat zaczyna
nań nastawiać pułapki: nieznany a czarujący smak różnych pokarmów,
czworobok porannego słońca na podłodze, na którym tak dobrze jest
położyć się, ruchy własnych członków, własne łapki, ogonek, figlarnie
wyzywający do zabawy z samym sobą, pieszczoty ręki ludzkiej, pod którymi
zwolna dojrzewa pewna swawolnośœć, wesołośœć rozpierająca ciało i rodząca
potrzebę zgoła nowych, gwałtownych i ryzykownych ruchów - wszystko to
przekupuje, przekonywa i zachęca do przyjęcia, do pogodzenia się z
eksperymentem życia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieć, że to, co
mu się tu podsuwa, mimo pozorów nowośœci jest w gruncie rzeczy czymśœ, co
już było - było wiele razy - nieskończenie wiele razy. Jego ciało
poznaje sytuacje, wrażenia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko
nie dziwi go zbytnio. W obliczu każdej nowej sytuacji daje nura w swoją
pamięć, w głęboką pamięć ciała, i szuka omackiem, gorączkowo - i bywa,
że znajduje w sobie odpowiednią reakcję już gotową: mądrość pokoleń,
złożoną w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakieśœ czyny, decyzje,
o których sam nie wiedział, że już w nim dojrzały, że czekały na to, by
wyskoczyć. Sceneria jego młodego życia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze
œścierkami o skomplikowanej i intrygującej woni, z kłapaniem pantofli
Adeli, z jej hałaśœliwym krzątaniem się - nie straszy go więcej. Przywykł
uważać ją za swoją domenę, zadomowił się w niej i począł rozwijać w
stosunku do niej niejasne poczucie przynależnośœci, ojczyzny. Chyba że
niespodzianie spadał nań kataklizm w postaci szorowania podłogi -
obalenie praw natury, chlusty ciepłego ługu, podmywające wszystkie
meble, i groźŸny szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczeństwo mija,
szczotka uspokojona i nieruchoma leży cicho w kącie, schnąca podłoga
pachnie miło mokrym drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych
normalnych praw i do swobody na terenie własnym, czuje żywą ochotę
chwytać zębami stary koc na podłodze i targać nim z całej siły na prawo
i lewo. Pacyfikacja żywiołów napełnia go niewymowną radośœcią. Wtem staje
jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa się czarna
maszkara, potwór sunący szybko na pręcikach wielu pogmatwanych nóg. Do
głębi wstrząœśnięty Nemrod posuwa wzrokiem za skoœśnym kursem błyszczącego
owada, śœledząc w napięciu ten płaski, bezgłowy i śœlepy kadłub, niesiony
niesamowitą ruchliwoœcią pajęczych nóg. Coœ w nim na ten widok wzbiera,
coœ dojrzewa, pęcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jakiœ gniew
albo strach, lecz raczej przyjemny i połączony z dreszczem siły,
samopoczucia, agresywnoœści. I nagle opada na przednie łapki i wyrzuca z
siebie głos, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, całkiem niepodobny do
zwykłego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze,
cienkim dyszkantem, który się co chwila wykoleja. Ale nadaremnie
apostrofuje owada w tym nowym, z nagłego natchnienia zrodzonym języku. W
kategoriach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i owad odbywa
dalej swą skośœną turę ku kątowi pokoju, wœśród ruchów uśœwięconych
odwiecznym karakonim rytuałem. Wszelako uczucia nienawiśœci nie mają
jeszcze trwałoœści i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona radośœć życia
przeistacza każde uczucie w wesołośœć. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens
tego szczekania zmienił się niepostrzeżenie, stało się ono swoją własną
parodią - pragnąc w gruncie rzeczy wysłowić niewymowną udatnoœść tej
œświetnej imprezy życia, pełnej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i
point.

PAN

W kącie między tylnymi œścianami szop i przybudówek był zaułek
podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek
i tylną śœcianę kurnika - głucha zatoka, poza którą nie było już wyjśœcia.
Był to najdalszy przylądek, Gibraltar tego podwórza, bijący rozpaczliwie
głową w œślepy parkan z poziomych desek, zamykającą i ostateczną œścianę
tego świata. Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej,
œśmierdzącej wody, żyła gnijącego, tłustego błota, nigdy nie wysychająca
- jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadzała w œświat. Ale
rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głową w tę zaporę, aż
rozluŸźniła jedną z poziomych, potężnych desek. My, chłopcy, dokonaliœśmy
reszty i wyważyli, wysunęli ciężką omszałą deskę z osady. Tak zrobiliśœmy
wyłom, otworzyliœśmy okno na słońce. Stanąwszy nogą na desce, rzuconej
jak most przez kałużę, mógł więzień podwórza w poziomej pozycji
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Sklepy cynamonowe - 4
  • Parts
  • Sklepy cynamonowe - 1
    Total number of words is 3874
    Total number of unique words is 2249
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    25.0 of words are in the 5000 most common words
    30.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 2
    Total number of words is 3895
    Total number of unique words is 2228
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    24.8 of words are in the 5000 most common words
    29.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 3
    Total number of words is 3909
    Total number of unique words is 2164
    18.4 of words are in the 2000 most common words
    26.4 of words are in the 5000 most common words
    29.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 4
    Total number of words is 3955
    Total number of unique words is 2239
    16.6 of words are in the 2000 most common words
    24.7 of words are in the 5000 most common words
    29.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 5
    Total number of words is 3855
    Total number of unique words is 2253
    16.4 of words are in the 2000 most common words
    23.7 of words are in the 5000 most common words
    28.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 6
    Total number of words is 3976
    Total number of unique words is 2229
    17.1 of words are in the 2000 most common words
    25.6 of words are in the 5000 most common words
    30.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 7
    Total number of words is 1885
    Total number of unique words is 1145
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    29.2 of words are in the 5000 most common words
    34.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.