Sklepy cynamonowe - 6

Total number of words is 3976
Total number of unique words is 2229
17.1 of words are in the 2000 most common words
25.6 of words are in the 5000 most common words
30.1 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
wiecznie na peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach
rzeczywistości. Nawet na uczciwą obywatelską śœmierć nie zasłużył sobie -
myśœlałem - wszystko u niego musiało być dziwaczne i wątpliwe.
Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartą rozmową. Owego
dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puch
zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie. W
tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca
wzorowy porządek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble
przykryte były pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej
dyscyplinie, jaką Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór
pawich, stojących w wazie na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach.
Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjnośœci,
jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej
swawoli poza oczyma. ŒŚwidrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w
śœcianach, mrugały, tłoczyły się, trzepocąc rzęsami, z palcem przy
ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty. Napełniały pokój
świergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła
wieloramiennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki
od kluczy. Nawet w obecnośœci matki, leżącej z zawiązaną głową na sofie,
nie mogły się powstrzymać, robiły perskie oczko, dawały sobie znaki,
mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym sekretnych znaczeń. Irytowało
mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z
kolanami przyciœśniętymi do sofy matki, badając dwoma palcami, jakby w
zamyśœleniu, delikatną materię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem: -
Chciałem cię już od dawna zapytać: prawda, że to jest on? - I chociaż
nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka odgadła od razu,
zmieszała się bardzo i spuściła oczy. Dałem umyśœlnie upłynąć chwili,
żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowując
wzbierający gniew, spytałem: - Jaki sens mają w takim razie te wszystkie
plotki i kłamstwa, które rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, które w
pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu
porządkować. - Jakie kłamstwa? - spytała mrugając oczyma, które były
puste, nalane ciemnym błękitem, bez białka. - Znam je od Adeli - rzekłem
- ale wiem, że pochodzą od ciebie; chcę wiedzieć prawdę. Usta jej drżały
lekko, źŸrenice, unikając mego wzroku, powędrowały w kąt oka. - Nie
kłamałam - rzekła, a usta - jej napęczniały i stały się małe zarazem.
Uczułem, że mnie kokietuje jak kobieta mężczyznę. - Z tymi karakonami to
prawda - sam przecież pamiętasz... - Zmieszałem się. Pamiętałem w
istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które
napełniało ciemnośœć nocną, pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne
były drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła
karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnąć się ta czarna
błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd
popłochu, pisany błyszczącą, czarną linią na tablicy podłogi. Ach, te
krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku.
Nie przyjmując jadła ani napoju, z wypiekami gorączki na twarzy, z
konwulsją wstrętu wrytą dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne
było, że tego napięcia nienawiśœci żaden organizm długo wytrzymać nie
może. Straszliwa odraza zamieniała jego twarz w stężałą maskę tragiczną,
w której tylko Ÿźrenice, ukryte za dolną powieką, leżały na czatach,
napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwośœci. Z dzikim wrzaskiem
zrywał się nagle z siedzenia, leciał na oœślep w kąt pokoju i już
podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał
rozpaczliwie gmatwaniną swych nóg. Adela przychodziła wówczas blademu ze
zgrozy z pomocą i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby ją
utopić w cebrzyku. Już wówczas jednak nie umiałbym był powiedzieć, czy
obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich
œświadkiem. Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która
zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrętu. Zamiast odgraniczyć się do
straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na łup
szału, wplątywał się w nią coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo
na siebie czekać. Wnet pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które
napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieniło się.
Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i mimice jęły
się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczął nas unikać. Krył się dzień
cały po kątach, w szafach, pod pierzyną... Widziałem go nieraz, jak w
zamyśœleniu oglądał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na
których występować zaczęły czarne plamy, jak łuski karakona. W dzień
opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja
uderzała nań potężnymi arakami. Widziałem go późŸną nocą, w œświetle
œświecy stojącej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony
czarnymi plamami totemu, pokreśœlony liniami żeber, fantastycznym
rysunkiem przeœświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czworakach,
opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych
dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem
dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału
karakoniego. Od tego czasu wyrzekliśœmy się ojca. Podobieństwo do
karakona występowało z dniem każdym wyraźŸniej - mój ojciec zamieniał się
w karakona. Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliśœmy go coraz
rzadziej, całymi tygodniami znikał gdzieśœ na swych karakonich drogach -
przestaliśœmy go odróżniać, zlał się w zupełnośœci z tym czarnym
niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieœ jeszcze w
jakiejœ szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery
karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co
rana znajdowała brzuchem do góry leżące i najeżone nogami i które ze
wstrętem brała na śœmietniczkę i wyrzucała? - A jednak - powiedziałem
zdetonowany - jestem pewny, że ten kondor to on. - Matka spojrzała na
mnie spod rzęs: - Nie dręcz mnie, drogi - mówiłam ci już przecież, że
ojciec podróżuje jako komiwojażer po kraju - przecież wiesz, że czasem w
nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed œświtem jeszcze dalej odjechać.

WICHURA

Tej długiej i pustej zimy obrodziła ciemnoœść w naszym mieśœcie
ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt długo snadŸź nie sprzątano na
strychach i w rupieciarniach, stłaczano garnki na garnkach i flaszki na
flaszkach, pozwalano narastać bez końca pustym bateriom butelek. Tam, w
tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemnośœć
zaczęła się wyradzać i dziko fermentować. Tam zaczęły się te czarne
sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te bełkotliwe
flaszkowania, bulgoty butli i baniek. Aż pewnej nocy wezbrały pod
gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i popłynęły wielkim
stłoczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychnięte ze strychów,
rozprzestrzeniały się jedne z drugich i wystrzelały czarnymi szpalerami,
a przez przestronne ich echa przebiegały kawalkady tramów i belek,
lansady drewnianych kozłów, klękających na jodłowe kolana, ażeby
wypadłszy na wolnośœć, napełnić przestwory nocy galopem krokwi i
zgiełkiem płatwi i bantów. Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki
beczek i konwi, i płynęły przez noce. Czarne ich, połyskliwe, gwarne
zbiegowiska oblegały miasto. Nocami mrowił się ten ciemny zgiełk naczyń
i napierał jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskujących
skopców i bredzących cebrów. Dudniąc dnami, piętrzyły się wiadra, beczki
i konwie, dyndały się gliniane stągwie zdunów, stare kapeluchy i
cylindry dandysów gramoliły się jedna na drugie, rosnąc w niebo
kolumnami, które się rozpadały. I wszystkie kołatały niezgrabnie kołkami
drewnianych języków, mełły nieudolnie w drewnianych gębach bełkot klątw
i obelg, bluźŸniąc błotem na całej przestrzeni nocy. Aż dobluŸźniły się,
doklęły swego. Przywołane rechotem naczyń, rozplotkowanym od brzegu do
brzegu, nadeszły wreszcie karawany, nadciągnęły potężne tabory wichru i
stanęły nad nocą. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zstępować
zaczął w potężnych kręgach ku miastu. I wybuchła ciemnośœć ogromną
wzburzoną wichurą i szalała przez trzy dni i trzy noce... - Nie
pójdziesz dziœś do szkoły - rzekła rano matka - jest straszna wichura na
dworze. - W pokoju unosił się delikatny welon dymu, pachnący żywicą. Piec
wył i gwizdał, jak gdyby uwiązana w nim była cała sfora psów czy
demonów. Wielki bohomaz, wymalowany na jego pękatym brzuchu, wykrzywiał
się kolorowym grymasem i fantastyczniał wzdętymi policzkami. Pobiegłem
boso do okna. Niebo wydmuchane było wzdłuż i wszerz wiatrami.
Srebrzystobiałe i przestronne, porysowane było w linie sił, natężone do
pęknięcia, w srogie bruzdy, jakby zastygłe żyły cyny i ołowiu.
Podzielone na pola energetyczne i drżące od napięć, pełne było utajonej
dynamiki. Rysowały się w nim diagramy wichury, która sama niewidoczna i
nieuchwytna, ładowała krajobraz potęgą. Nie widziało się jej. Poznawało
się ją po domach, po dachach, w które wjeżdżała jej furia. Jeden po
drugim strychy zdawały się rosnąć i wybuchać szaleństwem, gdy wstępowała
w nie jej siła. Ogałacała place, zostawiała za sobą na ulicach białą
pustkę, zamiatała całe połacie rynku do czysta. Ledwie tu i ówdzie giął
się pod nią i trzepotał, uczepiony węgła domu, samotny człowiek. Cały
plac rynkowy zdawał się wybrzuszać i lśœnić pustą łysiną pod jej
potężnymi przelotami. Na niebie wydmuchał wiatr zimne i martwe kolory,
grynszpanowe, żółte i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego
labiryntu. Dachy stały pod tymi niebami czarne i krzywe, pełne
niecierpliwośœci i oczekiwania. Te, w które wstąpił wicher, wstawały w
natchnieniu, przerastały sąsiednie domy i prorokowały pod rozwichrzonym
niebem. Potem opadały i gasły nie mogąc dłużej zatrzymać potężnego tchu,
który leciał dalej i napełniał cały przestwór zgiełkiem i przerażeniem.
I znów inne domy wstawały z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i
zwiastowały. Ogromne buki koło koœścioła stały z wniesionymi rękami, jak
œświadkowie wstrząsających objawień, i krzyczały, krzyczały. Dalej, za
dachami rynku, widziałem dalekie mury ogniowe, nagie œściany szczytowe
przedmieśœcia. Wspinały się jeden nad drugi i rosły, zesztywniałe z
przerażenia i osłupiałe. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwiał je
póŸźnymi kolorami. Nie jedliœśmy tego dnia obiadu, bo ogień w kuchni
wracał kłębami dymu do izby. W pokojach było zimno i pachniało wiatrem.
Około drugiej po południu wybuchł na przedmieśœciu pożar i rozszerzał się
gwałtownie. Matka z Adelą zaczęły pakować pośœciel, futra i kosztownośœci.
Nadeszła noc. Wicher wzmógł się na sile i gwałtownoœści, rozrósł się
niepomiernie i objął cały przestwór. Już teraz nie nawiedzał domów i
dachów, ale wybudował nad miastem wielopiętrowy, wielokrotny przestwór,
czarny labirynt, rosnący w nieskończonych kondygnacjach. Z tego
labiryntu wystrzelał całymi galeriami pokojów, wyprowadzał piorunem
skrzydła i trakty, toczył z hukiem długie amfilady, a potem dawał się
zapadać tym wyimaginowanym piętrom, sklepieniom i kazamatom i wzbijał
się jeszcze wyżej, kształtując sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem.
Pokój drżał z lekka, obrazy na œścianach brzęczały. Szyby lœśniły się
tłustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisiały wzdęte i pełne
tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnieliœśmy sobie, że ojca od rana nie
widziano. Wczesnym rankiem, domyśœlaliœśmy się, musiał udać się do sklepu,
gdzie go zaskoczyła wichura, odcinając mu powrót. - Cały dzień nic nie
jadł - biadała matka. Starszy subiekt Teodor podjął się wyprawić w noc i
wichurę, żeby zanieśœć mu posiłek. Brat mój przyłączył się do wyprawy.
Okutani w wielkie niedŸwiedzie futra, obciążyli kieszenie żelazkami i
moźŸdzierzami, balastem, który miał zapobiec porwaniu ich przez wichurę.
Ostrożnie otworzono drzwi prowadzące w noc. Zaledwie subiekt i brat mój
z wzdętymi płaszczami wkroczyli jedną nogą w ciemnośœć, noc ich połknęła
zaraz na progu domu. Wicher zmył momentalnie śœlad ich wyjœścia. Nie widać
było przez okno nawet latarki, którą ze sobą zabrali. Pochłonąwszy ich,
wicher na chwilę przycichł. Adela z matką próbowały na nowo rozpalić
ogień pod kuchnią. Zapałki gasły, przez drzwiczki dmuchało popiołem i
sadzą. Staliśmy pod drzwiami i nasłuchiwali. W lamentach wichru dawały
się słyszeć wszelkie głosy, perswazje, nawoływania i gawędy. Zdawało się
nam, że słyszymy wołanie o pomoc ojca zabłąkanego w wichurze, to znowu,
że brat z Teodorem gwarzą beztrosko pod drzwiami. Wrażenie było tak
łudzące, że Adela otworzyła drzwi i w samej rzeczy ujrzała Teodora i
brata mego, wynurzających się z trudem z wichury, w której tkwili po
pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskając z wysiłkiem drzwi za sobą.
Przez chwilę musieli wesprzeć się o odrzwia, tak silnie szturmował
wicher do bramy. Wreszcie zasunęli rygiel i wiatr pognał dalej.
Opowiadali bezładnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasiąkłe wiatrem,
pachniały teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w œświetle; ich oczy,
pełne jeszcze nocy, broczyły ciemnośœcią za każdym uderzeniem powiek. Nie
mogli dojœść do sklepu, zgubili drogę i ledwo trafili z powrotem. Nie
poznawali miasta, wszystkie ulice były jak przestawione. Matka
podejrzewała, że kłamali. W istocie cała ta scena sprawiała wrażenie,
jakby przez ten kwadrans stali w ciemnośœci pod oknem, nie oddalając się
wcale. A może naprawdę nie było już miasta i rynku, a wicher i noc
otaczały nasz dom tylko ciemnymi kulisami, pełnymi wycia, śœwistu i
jęków. Może nie było wcale tych ogromnych i żałosnych przestrzeni, które
nam wicher sugerował, może nie było wcale tych opłakanych labiryntów,
tych wielookiennych traktów i korytarzy, na których grał wicher, jak na
długich czarnych fletach. Coraz bardziej umacniało się w nas
przekonanie, że cała ta burza była tylko donkiszoterią nocną, imitującą
na wąskiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmiczną bezdomnoœść i
sieroctwo wichury. Coraz cz궜ciej otwierały się teraz drzwi sieni i
wpuszczały okutanego w opończe i szale goœścia. Zziajany sąsiad lub
znajomy wywijał się powoli z chustek, płaszczy i wyrzucał z siebie
zdyszanym głosem opowiadania, urywane bezładne słowa, które
fantastycznie powiększały, kłamliwie przesadzały bezmiar nocy.
Siedzieliśœmy wszyscy w jasno ośœwietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym
i czarnym, szerokim okapem komina prowadziło parę stopni do drzwi
strychu. Na tych schodkach siedział starszy subiekt Teodor i
nasłuchiwał, jak strych grał od wichru. Słyszał, jak w pauzach wichury
miechy żeber strychowych składały się w fałdy i dach wiotczał i zwisał
jak ogromne płuca, z których uciekł oddech, to znowu nabierał tchu,
nastawiał się palisadami krokwi, rósł jak sklepienia gotyckie,
rozprzestrzeniał się lasem belek, pełnym stokrotnego echa, i huczał jak
pudło ogromnych basów. Ale potem zapominaliśœmy o wichurze, Adela tłukła
cynamon w dŸźwięcznym moŸździerzu. Ciotka Perazja przyszła w odwiedziny.
Drobna, ruchliwa i pełna zabiegliwośœci, z koronką czarnego szala na
głowie, zaczęła krzątać się po kuchni, pomagając Adeli. Adela oskubała
koguta. Ciotka Perazja zapaliła pod okapem komina garœść papierów i
szerokie płaty płomienia wzlatywały z nich w czarną czeluśœć. Adela,
trzymając koguta za szyję, uniosła go nad płomień, ażeby opalić na nim
resztę pierza. Kogut zatrzepotał nagle w ogniu skrzydłami, zapiał i
spłonął. Wtedy ciotka Perazja zaczęła się kłócić, kląć i złorzeczyć.
Trzęsąc się ze złośœci, wygrażała rękami Adeli i matce. Nie rozumiałem, o
co jej chodzi, a ona zacietrzewiała się coraz bardziej w gniewie i stała
się jednym pękiem gestykulacji i złorzeczeń. Zdawało się, że w
paroksyzmie złości rozgestykuluje się na czꜶci, że rozpadnie się,
podzieli, rozbiegnie w sto pająków, rozgałęzi się po podłodze czarnym,
migotliwym pękiem oszalałych karakonach biegów. Zamiast tego zaczęła
raptownie maleć, kurczyć się, wciąż roztrzęsiona i rozsypująca się
przekleństwami. Z nagła podreptała, zgarbiona i mała, w kąt kuchni,
gdzie leżały drwa na opał i, klnąc i kaszląc, zaczęła gorączkowo
przebierać wśœród dźŸwięcznych drewien, aż znalazła dwie cienkie, żółte
drzazgi. Pochwyciła je latającymi ze wzburzenia rękami, przymierzyła do
nóg, po czym wspięła się na nie, jak na szczudła, i zaczęła na tych
żółtych kulach chodzić, stukocąc po deskach, biegać tam i z powrotem
wzdłuż skoœśnej linii podłogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbiegła
na ławkę jodłową, kuœtykając na dudniących deskach, a stamtąd na półkę z
talerzami, dźŸwięczną, drewnianą półkę obiegającą śœciany kuchni, i biegła
po niej, kolankując na szczudłowych kulach, by wreszcie gdzieśœ w kącie,
malejąc coraz bardziej, sczernieć, zwinąć się jak zwiędły, spalony
papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i w nicośœć.
Staliśœmy wszyscy bezradni wobec tej szalejącej furii złoœści, która sama
siebie trawiła i pożerała. Z ubolewaniem patrzyliœśmy na smutny przebieg
tego paroksyzmu i z pewną ulgą wróciliœśmy do naszych zajęć, gdy żałosny
ten proces dobiegł swego naturalnego końca. Adela zadzwoniła znowu
moździerzem, tłukąc cynamon, matka ciągnęła dalej przerwaną rozmowę, a
subiekt Teodor, nasłuchując proroctw strychowych, stroił œśmieszne
grymasy, podnosił wysoko brwi i œśmiał się do siebie.

NOC WIELKIEGO SEZONU

Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat
rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe,
lata wyrodne, którym - jak szósty, mały palec u ręki- -wyrasta kędyœ
trzynasty, fałszywy miesiąc. Mówimy fałszywy, gdyż rzadko dochodzi on do
pełnego rozwoju. Jak dzieci póŸźno spłodzone, pozostaje on w tyle ze
wzrostem, miesiąc garbusek, odrośœl w połowie uwiędła i raczej domyśœlna
niż rzeczywista. Winna jest temu starcza niepowśœciągliwośœć lata, jego
rozpustna i późŸna żywotnoœść. Bywa czasem, że sierpień minie, a stary
gruby pień lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pędzi ze swego
próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, jałowe i idiotyczne, dorzuca na
dokładkę, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne - dni białe,
zdziwione i niepotrzebne. Wyrastają one, nieregularne i nierówne, nie
wykształcone i zrośœnięte z sobą, jak palce potworkowatej ręki,
pączkujące i zwinięte w figę. Inni porównywają te dni do apokryfów,
wsuniętych potajemnie między rozdziały wielkiej księgi roku, do
palimpsestów, skrycie włączonych pomiędzy jej stronice, albo do tych
białych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i
pełne treśœci, broczyć mogą obrazami i gubić kolory na tych pustych
stronicach, coraz bladziej i bladziej, ażeby wypocząć na ich nicoœści,
zanim wciągnięte zostaną w labirynty nowych przygód i rozdziałów. Ach,
ten stary, pożółkły romans roku, ta wielka, rozpadająca się księga
kalendarza! Leży ona sobie zapomniana gdzieœ w archiwach czasu, a treśœć
jej roœśnie dalej między okładkami, pęcznieje bez ustanku od gadulstwa
miesięcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeń, które się
w niej mnożą. Ach, i spisując te nasze opowiadania, szeregując te
historie o moim ojcu na zużytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaję
się tajnej nadziei, że wrosną one kiedyœ niepostrzeżenie między zżółkłe
kartki tej najwspanialszej, rozsypującej się księgi, że wejdą w wielki
szelest jej stronic, który je pochłonie? To, o czym tu mówić będziemy,
działo się tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fałszywym
miesiącu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki
kalendarza. Ranki były podówczas dziwnie cierpkie i orzeźŸwiające. Po
uspokojonym i chłodniejszym tempie czasu, po nowym całkiem zapachu
powietrza, po odmiennej konsystencji śœwiatła poznać było, że weszło się
w inną serię dni, w nową okolicę Bożego Roku. Głos drżał pod tymi nowymi
niebami dźŸwięcznie i śœwieżo jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu,
pełnym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczętych i nie wypróbowanych. Z
dziwnym wzruszeniem próbowało się nowego echa, napoczynało się je z
ciekawośœcią, jak w chłodny i trzeŸźwy poranek babkę do kawy w przeddzień
podróży. Ojciec mój siedział znowu w tylnym kontuarze sklepu, w małej,
sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i
łuszczącej się bez końca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu
arkuszy, z nieskończonego kartkowania papierów wyrastała kratkowana i
pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przekładania plików
odnawiała się w powietrzu z niezliczonych nagłówków firmowych apoteoza w
formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, najeżonego dymiącymi
kominami, otoczonego rzędami medali i ujętego w wywijasy i zakręty
pompatycznych et i Comp. Tam siedział ojciec, jak w ptaszarni, na
wysokim stołku, a gołębniki registratur szeleœściły plikami papierów i
wszystkie gniazda i dziuple pełne były œświergotu cyfr. Głąb wielkiego
sklepu ciemniała i wzbogacała się z dnia na dzień zapasami sukna,
szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych półkach, tych spichrzach i
lamusach chłodnej, pilœśniowej barwnośœci, procentowała stokrotnie ciemna,
odstała korowośœć rzeczy, mnożył się i sycił potężny kapitał jesieni. Tam
rósł i ciemniał ten kapitał i rozsiadał się coraz szerzej na półkach,
jak na galeriach jakiegoœ wielkiego teatru, uzupełniając się jeszcze i
pomnażając każdego rana nowymi ładunkami towaru, który w skrzyniach i
pakach wraz z rannym chłodem wnosili na niedŸwiedzich barach stękający,
brodaci tragarze w oparach œświeżośœci jesiennej i wódki. Subiekci
wyładowywali te nowe zapasy sycących bławatnych kolorów i wypełniali
nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. Był to
rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, ułożony warstwami,
usortowany odcieniami, idący w dół i w górę, jak po dźŸwięcznych
schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczynał się u dołu i
próbował jękliwie i nieśœmiało altowych spełzłości i półtonów,
przechodził potem do spłowiałych popiołów dali, do gobelinowych błękitów
i rosnąc ku górze coraz szerszymi akordami, dochodził do ciemnych
granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumiących, ażeby
potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudośœci i sepie wejœść w
szelestny cień więdnących ogrodów i dojśœć do ciemnego zapachu grzybów,
do tchnienia próchna w głębiach nocy jesiennej i do głuchego
akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szedł wzdłuż tych
arsenałów sukiennej jesieni i uspokajał i uciszał te masy, ich
wzbierającą moc, spokojną potęgę Pory. Chciał jak najdłużej utrzymać w
całoœści te rezerwy zamagazynowanej barwnośœci. Bał się łamać, wymieniać
na gotówkę ten fundusz żelazny jesieni. Ale wiedział, czuł, że przyjdzie
czas i wicher jesienny, pustoszący i ciepły wicher, powieje nad tymi
szafami i wtedy puszczą one i nic nie zdoła powstrzymać ich wylewu, tych
strumieni kolorowośœci, którymi wybuchną na miasto całe. Przychodziła
pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice. O szóstej godzinie po
południu miasto zakwitało gorączką, domy dostawały wypieków, a ludzie
wędrowali ożywieni jakimśœ wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni
jaskrawo, z oczyma błyszczącymi jakąœ odśœwiętną, piękną i złą febrą. Na
bocznych uliczkach, w cichych zaułkach, uchodzących już w wieczorną
dzielnicę, miasto było puste. Tylko dzieci bawiły się na placykach pod
balkonami, bawiły się bez tchu, hałaśœliwie i niedorzecznie. Przykładały
małe pęcherzyki do ust, ażeby wydmuchać je i naindyczyć się nagle
jaskrawo w wielkie, gulgocące, rozpluskane narośœle albo wykogucić się w
głupią kogucią maskę, czerwoną i piejącą, w kolorowe jesienne maszkary
fantastyczne i absurdalne. Zdawało się, że tak nadęte i piejące wzniosą
się w powietrze długimi kolorowymi łańcuchami i jak jesienne klucze
ptaków przeciągać będą nad miastem - fantastyczne flotylle z bibułki i
pogody jesiennej. Albo woziły się wśœród krzyków na małych zgiełkliwych
wózkach, grających kolorowym turkotem kółek, szprych i dyszli. Wózki
zjeżdżały naładowane ich krzykiem i staczały się w dół ulicy aż do nisko
rozlanej, żółtej rzeczki wieczornej, gdzie rozpadały się na gruz
krążków, kołków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawały się
coraz bardziej hałaśœliwe i splątane, wypieki miasta ciemniały i
zakwitały purpurą, nagle śœwiat cały zaczynał więdnąć i czernieć i szybko
wydzielał się zeń majaczliwy zmierzch, którym zarażały się wszystkie
rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzyła się ta zaraza zmierzchu wokoło,
szła od rzeczy do rzeczy, a czego dotknęła, to wnet butwiało, czerniało,
rozpadało się w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym
popłochu i naraz dosięgał ich ten trąd, i wysypywał się ciemną wysypką
na czole, i tracili twarze, które odpadały wielkimi, bezkształtnymi
plamami, i szli dalej, już bez rysów, bez oczu, gubiąc po drodze maskę
po masce, tak że zmierzch roił się od tych larw porzuconych, sypiących
się za ich ucieczką. Potem zaczynało wszystko zarastać czarną,
próchniejącą korą, łuszczącą się wielkimi płatami, chorymi strupami
ciemności. A gdy w dole wszystko rozprzęgło się i szło wniwecz w tej
cichej zamieszce, w panice prędkiego rozkładu, w górze utrzymywał się i
rósł coraz wyżej milczący alarm zorzy, drgający śœwiergotem miliona
cichych dzwonków, wzbierających wzlotem miliona cichych skowronków
lecących razem w jedną wielką, srebrną nieskończonośœć. Potem była już
nagle noc - wielka noc, rosnąca jeszcze podmuchami wiatru, które ją
rozszerzały. W jej wielokrotnym labiryncie wyłupane były gniazda jasne:
sklepy - wielkie, kolorowe latarnie, pełne spiętrzonego towaru i zgiełku
kupujących. Przez jasne szyby tych latarni można było śœledzić zgiełkliwy
i pełen dziwacznego ceremoniału obrzęd zakupów jesiennych. Ta wielka,
fałdzista noc jesienna, rosnąca cieniami, rozszerzona wiatrami, kryła w
swych ciemnych fałdach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym
drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej
pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pudełek po cukrach,
wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pełne mydełek, wesołej
tandety, złoconych błahostek, cynfolii, trąbek, andrutów i kolorowych
miętówek, były stacjami lekkomyśœlnośœci, grzechotkami beztroski,
rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, rozłopotanej wiatrami
nocy. Wielkie i ciemne tłumy płynęły w ciemnośœci, w hałaśœliwym
zmieszaniu, w szurgocie tysięcy nóg, w gwarze tysięcy ust - rojna,
splątana wędrówka, ciągnąca arteriami jesiennego miasta. Tak płynęła ta
rzeka, pełna gwaru, ciemnych spojrzeń, chytrych łypnięć, pokawałkowana
rozmową, posiekana gawędą, wielka miazga plotek, œśmiechów i zgiełku.
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Sklepy cynamonowe - 7
  • Parts
  • Sklepy cynamonowe - 1
    Total number of words is 3874
    Total number of unique words is 2249
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    25.0 of words are in the 5000 most common words
    30.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 2
    Total number of words is 3895
    Total number of unique words is 2228
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    24.8 of words are in the 5000 most common words
    29.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 3
    Total number of words is 3909
    Total number of unique words is 2164
    18.4 of words are in the 2000 most common words
    26.4 of words are in the 5000 most common words
    29.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 4
    Total number of words is 3955
    Total number of unique words is 2239
    16.6 of words are in the 2000 most common words
    24.7 of words are in the 5000 most common words
    29.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 5
    Total number of words is 3855
    Total number of unique words is 2253
    16.4 of words are in the 2000 most common words
    23.7 of words are in the 5000 most common words
    28.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 6
    Total number of words is 3976
    Total number of unique words is 2229
    17.1 of words are in the 2000 most common words
    25.6 of words are in the 5000 most common words
    30.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 7
    Total number of words is 1885
    Total number of unique words is 1145
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    29.2 of words are in the 5000 most common words
    34.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.