Sklepy cynamonowe - 5

Total number of words is 3855
Total number of unique words is 2253
16.4 of words are in the 2000 most common words
23.7 of words are in the 5000 most common words
28.1 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
arkady korytarza widziałem na drugim końcu wielkiego salonu duże,
oszklone drzwi, prowadzące na taras. Było tak cicho wokoło, że nabrałem
odwagi. Nie wydawało mi się to połączone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejśœć
z paru stopni, prowadzących do poziomu sali, w kilku susach przebiegnąć
wielki, kosztowny dywan i znaleŸźć się na tarasie, z którego bez trudu
dostać się mogłem na dobrze mi znaną ulicę. Uczyniłem tak. Zeszedłszy na
parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelające tam z wazonów aż do
arabesek sufitu, spostrzegłem, że znajduję się już właśœciwie na gruncie
neutralnym, gdyż salon nie miał wcale przedniej śœciany. Był on rodzajem
wielkiej loggii, łączącej się przy pomocy paru stopni z placem miejskim.
Była to niejako odnoga tego placu i niektóre meble stały już na bruku.
Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłem się znów na ulicy.
Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły
się na drugą stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które
rozœświetlał swą niewidzialną obecnoœścią, zdawał się mieć przed sobą
jeszcze nieskończoną drogę i, zatopiony w swych zawiłych procederach
niebieskich, nie myśœlał o śœwicie. Na ulicy czerniało kilka dorożek,
rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemiące kraby czy karakony.
WoźŸnica nachylił się z wysokiego kozła. Miał twarz drobną, czerwoną i
dobroduszną. - Pojedziemy, paniczu? - zapytał. Powóz zadygotał we
wszystkich stawach i przegubach swego wieloczłonkowego ciała i ruszył na
lekkich obręczach. Ale kto w taką noc powierza się kaprysom
nieobliczalnego dorożkarza? Wśœród klekotu szprych, wśœród dudnienia pudła
i budy nie mogłem porozumieć się z nim co do celu drogi. Kiwał na
wszystko niedbale i pobłażliwie głową i podśœpiewywał sobie, jadąc drogą
okrężną przez miasto. Przed jakimœś szynkiem stała grupa dorożkarzy,
kiwając nań przyjaźŸnie rękami. Odpowiedział im coœś radośœnie, po czym nie
zatrzymując pojazdu, rzucił mi lejce na kolana, spuśœcił się z kozła i
przyłączył do gromady kolegów. Koń, stary mądry koń dorożkarski,
oglądnął się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim
kłusem. Właœciwie koń ten budził zaufanie - wydawał się mądrzejszy od
woźŸnicy. Ale powozić nie umiałem - trzeba się było zdać na jego wolę.
Wjechaliœśmy na podmiejską ulicę ujętą z obu stron w ogrody. Ogrody te
przechodziły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne, a te
w lasy. Nie zapomnę nigdy tej jazdy œświetlistej w najjaśœniejszą noc
zimową. Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmierną, na
której spiętrzyły się fantastyczne lądy, oceany i morza, porysowane
liniami wirów i prądów gwiezdnych, œświetlistymi liniami geografii
niebieskiej. Powietrze stało się lekkie do oddychania i œświetlane jak
gaza srebrna. Pachniało fiołkami. Spod wełnianego jak białe karakuły
œśniegu wychylały się anemony drżące, z iskrą œświatła księżycowego w
delikatnym kielichu. Las cały zdawał się iluminować tysiącznymi
œświatłami, gwiazdami, które rzęsiœście ronił grudniowy firmament.
Powietrze dyszało jakąœ tajną wiosną, niewypowiedzianą czystośœcią œśniegu
i fiołków. Wjechaliœśmy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, włochatych
nagimi rózgami drzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo.
Ujrzałem na tych szcz궜liwych zboczach całe grupy wędrowców,
zbierających wœród mchu i krzaków opadłe i mokre od œśniegu gwiazdy.
Droga stała się stroma, koń pośœlizgiwał się i z trudem ciągnął pojazd,
grający wszystkimi przegubami. Byłem szcz궜liwy. Pierśœ moja wchłaniała
tę błogą wiosnę powietrza, œświeżoœść gwiazd i œśniegu. Przed piersią konia
zbierał się wał białej piany œśnieżnej, coraz wyższy i wyższy. Z trudem
przekopywał się koń przez czystą i œświeżą jego masę. Wreszcie ustał.
Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zwieszoną głową. Przytuliłem jego
łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lœśniły łzy. Wtedy
ujrzałem na jego brzuchu okrągłą czarną ranę. - Dlaczego mi nie
powiedziałeśœ? - szepnąłem ze łzami. - Drogi mój - to dla ciebie - rzekł
i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa. Opuśœciłem go. Czułem się
dziwnie lekki i szcz궜liwy. Zastanawiałem się, czy czekać na małą
kolejkę lokalną, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić do miasta.
Zacząłem schodzić stromą serpentyną wśœród lasu, początkowo idąc krokiem
lekkim, elastycznym, potem, nabierając rozpędu, przeszedłem w posuwisty
szcz궜liwy bieg, który zmienił się wnet w jazdę jak na nartach. Mogłem
dowoli regulować szybkośœć, kierować jazdą przy pomocy lekkich zwrotów
ciała. W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniając go
na przyzwoity krok spacerowy. Księżyc stał jeszcze ciągle wysoko.
Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w coraz to
kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca. Jak srebrne astrolabium
otwierało niebo w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza i ukazywało w
nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swych kół i trybów. Na
rynku spotkałem ludzi zażywających przechadzki. Wszyscy, oczarowani
widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.
Troska o portfel opuœściła mnie zupełnie. Ojciec, pogrążony w swych
dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem. W taką
noc, jedyną w roku, przychodzą szcz궜liwe myœśli, natchnienia, wieszcze
tknięcia palca bożego. Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierować
się do domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z książkami pod pachą. Zbyt
wcześœnie wyszli do szkoły, obudzeni jasnośœcią tej nocy, która nie
chciała się skończyć. Poszliœmy gromadą na spacer stromo spadającą
ulicą, z której wiał powiew fiołków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy
srebrzyła się na śniegu, czy też œświt już wstawał...

ULICA KROKODYLI

Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego
głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta. Był to cały
wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami
płótna, tworzyły ogromną mapę œścienną w kształcie panoramy z ptasiej
perspektywy. Zawieszona na œścianie, zajmowała niemal przestrzeń całego
pokoju i otwierała daleki widok na całą dolinę Tyœmienicy, wijącej się
falisto bladozłotą wstęgą, na całe pojezierze szeroko rozlanych moczarów
i stawów, na pofałdowane przedgórza, ciągnące się ku południowi, naprzód
z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicą okrągławych
wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku
złotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiędłej dali peryferii
wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze w nie
zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów,
poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się
w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrą wyrazistośœcią widoków
oglądanych przez lunetę. Na tych bliższych planach wydobył sztycharz
cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrą wyrazistośœć
gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, śœwiecących w późŸnym i
ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogrąża wszystkie załomy i
framugi w głębokiej sepii cienia. Bryły i pryzmy tego cienia wcinały
się, jak plastry ciemnego miodu, w wąwozy ulic, zatapiały w swej
ciepłej, soczystej masie tu całą połowę ulicy, tam wyłom między domami,
dramatyzowały i orkiestrowały ponurą romantyką cieni tę wieloraką
polifonię architektoniczną. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych
prospektów, okolica Ulicy Krokodylej œświeciła pustą bielą, jaką na
kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy
niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam
były czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym
piśœmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie
kartograf wzbraniał się uznać przynależnośœć tej dzielnicy do zespołu
miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponującym
wykonaniu. Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę na
dwuznaczny i wątpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegający od
zasadniczego tonu całego miasta. Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z
podkreœślonym jaskrawo charakterem trzeŸźwej użytkowośœci. Duch czasu,
mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta i zapuśœcił korzenie
na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę.
Kiedy w starym mieśœcie panował wciąż jeszcze nocny, pokątny handel,
pełen solennej ceremonialnośœci, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od
razu nowoczesne, trzeŸźwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm,
zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujną,
lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalnośœci.
Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych
fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu.
Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które
dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje
wielkomiejskich urządzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamiące w
falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali,
szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadających pajęczyną i kłakami
kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszących się œścian,
wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike'u. Tak ciągnęły się
jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany,
drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły
ukośœnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter:
CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkańcy miasta
trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny,
przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstośœci, przez istną
lichotę moralną, tę tandetną odmianę człowieka, która rodzi się w takich
efemerycznych śœrodowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej
pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłąkiwał się
na wpół przypadkiem w tę wątpliwą dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem
wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i
hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej
intymnoœści, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich
dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godnośœci własnej.
Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało
sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyraźŸnie
przymrużonym perskim okiem - do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało
z pęt niską naturę. Mało kto, nie uprzedzony, spostrzegał dziwną
osobliwośœć tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w
pośœpiechu wyrosłym mieœście nie można było sobie pozwolić na luksus
kolorów. Wszystko tam było szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak
w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodziło poza zwykłą
metaforę, gdyż chwilami, wędrując po tej cz궜ci miasta, miało się w
istocie wrażenie, że wertuje się w jakimśœ prospekcie, w nudnych
rubrykach komercjalnych ogłoszeń, wśœród których zagnieŸdziły się
pasożytniczo podejrzane anonse, drażliwe notatki, wątpliwe ilustracje; i
wędrówki te były równie jałowe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji,
pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodziło się
do jakiegośœ krawca, żeby zamówić ubranie - ubranie o taniej elegancji,
tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal był wielki i pusty,
bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiętrowe półki wznoszą się jedne
nad drugimi w nie określoną wysokośœć tej hali. Kondygnacje pustych półek
wyprowadzają wzrok w górę aż pod sufit, który może być niebem - lichym,
bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny,
które widać przez otwarte drzwi, pełne są aż pod sufit pudeł i kartonów,
piętrzących się ogromną kartoteką, która rozpada się w górze, pod
zagmatwanym niebem strychu w kubaturę pustki, w jałowy budulec nicośœci.
Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru
kancelaryjnego, nie wchodzi śœwiatło, gdyż przestrzeń sklepu już
napełniona jest, jak wodą, indyferentną szarą poœświatą, która nie rzuca
cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija się jakiœś smukły
młodzieniec, zadziwiająco usłużny, giętki i nieodporny, ażeby dogodzić
naszym życzeniom i zalać nas tanią i łatwą wymową subiekta. Ale gdy,
gadając, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fałduje i drapuje
niekończącą się strugę materiału, przepływającą przez jego ręce,
formując z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, cała ta manipulacja
wydaje się czymœ nieistotnym, pozorem, komedią, ironicznie zarzuconą
zasłoną na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smukłe i czarne,
każda z jakąœś skazą pięknośœci (charakterystyczną dla tej dzielnicy
wybrakowanych artykułów), wchodzą i wychodzą, stają w drzwiach
magazynów, sondując oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona dośœwiadczonym
rękom subiekta) dojrzewa do punktu właśœciwego. Subiekt przymila się i
kryguje i chwilami robi wrażenie transwestyty. Chciałoby się go ująć pod
miękko zarysowaną brodę lub uszczypnąć w upudrowany blady policzek, gdy
z porozumiewawczym półspojrzeniem dyskretnie zwraca uwagę na markę
ochronną towaru, markę o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru
ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miękki do efeminacji i zepsuty
młodzieniec, pełen zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń klienta,
przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, całą
bibliotekę znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego
zbieracza. Pokazywało się wówczas, że magazyn konfekcji był tylko
fasadą, za którą kryła się antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych
wydawnictw i druków prywatnych. Usłużny subiekt otwiera dalsze składy,
wypełnione aż pod sufit książkami, rycinami, fotografiami. Te winiety,
te ryciny przechodzą stokrotnie najśœmielsze nasze marzenia. Takich
kulminacyj zepsucia, takich wymyśœlnośœci wyuzdania nie przeczuwaliœmy
nigdy. Panienki sklepowe przesuwają się coraz cz궜ciej pomiędzy
szeregami książek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych
twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lœśniącej i tłustej czarnoœści,
która zaczajona w oczach, z nagła wybiegała z nich zygzakiem lśœniącego
karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach
pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa
zapiekłej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka
gęsta i aromatyczna zdawała się plamić książki, które brały one do
oliwkowej dłoni, ich dotknięcia zdawały się je farbować i zostawiać w
powietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchawka o
podniecającej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwiązłoœść zrzucała
coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy swą natarczywą
aktywnoœść, przechodził powoli do kobiecej biernośœci. Leży teraz na
jednej z wielu kanap, porozstawianych wœród rejonów książek, w jedwabnej
pidżamie, odsłaniającej kobiecy dekolt. Panienki demonstrują, jedna
przed drugą, figury i pozycje rycin okładkowych, inne zasypiają już na
prowizorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluŸźniał się.
Wypuszczano go z kręgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie
samemu. Subiektki, zajęte rozmową, nie zwracały nań więcej uwagi.
Odwrócone do niego tyłem lub bokiem, przystawały w aroganckim kontra
poœście, przestępowały z nogi na nogę, grając kokieteryjnym obuwiem,
przepuszczały z góry na dół po smukłym ciele wężową grę członków,
atakując nią spoza swej niedbałej nieodpowiedzialnośœci podnieconego
widza, którego ignorowały. Tak cofano się, wsuwano w głąb z
wyrachowaniem, otwierając wolną przestrzeń dla aktywnośœci gośœcia.
Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, ażeby wymknąć się nieprzewidzianym
konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostać się na ulicę. Nikt nas nie
zatrzymuje. Przez korytarze książek, pomiędzy długimi regałami czasopism
i druków wydostajemy się ze sklepu i oto jesteœmy w tym miejscu Ulicy
Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widać niemal całą długośœć
tego szerokiego traktu aż do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca
kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i cała
sceneria wydaje się chwilami fotografią z ilustrowanej gazety, tak
szare, tak płaskie są domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistośœć jest
cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swą imitatywnośœć.
Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa
się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru
wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwiązuje się i rozprzęga
ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada
się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoœś ogromnego pustego
teatru. Napięcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos drży na
tym naskórku. Ale dalecy jesteśœmy od chęci demaskowania widowiska. Wbrew
lepszej wiedzy czujemy się wciągnięci w tandetny czar dzielnicy. Zresztą
nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzędy małych,
parterowych domków podmiejskich zmieniają się z wielopiętrowymi
kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, są konglomeratem szyldów,
œślepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod
domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski,
ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna
wybojów, kałuży i trawy. Ruch uliczny dzielnicy służy do porównań w tym
mieœście, mieszkańcy mówią o nim z dumą i porozumiewawczym błyskiem w
oku. Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty swą rolą i pełen
gorliwoœści w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo
zaaferowania i interesownośœci, ma się wrażenie błędnej, monotonnej,
bezcelowej wędrówki, jakiegośœ sennego korowodu marionetek. Atmosfera
dziwnej błahoœści przenika tę całą scenerię. Tłum płynie monotonnie i,
rzecz dziwna, widzi się go zawsze jakby niewyraźŸnie, figury przepływają
w splątanym, łagodnym zgiełku, nie dochodząc do zupełnej wyrazistośœci.
Czasem tylko wyławiamy z tego gwaru wielu głów jakieœś ciemne, żywe
spojrzenie, jakiœś czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakieśœ pół
twarzy rozdarte uśœmiechem, z ustami, które właśœnie cośœ powiedziały,
jakąœś nogę wysuniętą w kroku i tak już zastygłą na zawsze. Osobliwośœcią
dzielnicy są dorożki bez woźŸniców, biegnące samopas po ulicach. Nie
jakoby nie było tu dorożkarzy, ale wmieszani w tłum i zajęci tysiącem
spraw, nie troszczą się o swe dorożki. W tej dzielnicy pozoru i pustego
gestu nie przywiązuje się zbytniej wagi do œścisłego celu jazdy i
pasażerowie powierzają się tym błędnym pojazdom z lekkomyœlnoœścią, która
cechuje tu wszystko. Nieraz można ich widzieć na niebezpiecznych
zakrętach, wychylonych daleko z połamanej budy, jak z lejcami w dłoniach
przeprowadzają z natężeniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej
dzielnicy także tramwaje. Ambicja rajców miejskich œświęci tu najwyższy
swój triumf. Ale pożałowania godny jest widok tych wozów, zrobionych z
papier mâché, o ścianach powyginanych i zmiętych od wieloletniego
użytku. Często brak im zupełnie przedniej œściany tak, że widzieć można w
przejeźŸdzie pasażerów, siedzących sztywnie i zachowujących się z wielką
godnośœcią. Tramwaje te popychane są przez tragarzy miejskich.
Najdziwniejszą atoli rzeczą jest komunikacja kolejowa na Ulicy
Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieśœ ku końcowi
tygodnia można zauważyć tłum ludzi czekających na zakręcie ulicy na
pociąg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i
zdarza się często, że ludzie ustawiają się w dwóch różnych punktach, nie
mogąc uzgodnić swych poglądów na miejsce przystanku. Czekają długo i
stoją czarnym milczącym tłumem wzdłuż ledwo zarysowanych śœladów toru, z
twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciętych w
fantastyczną linię zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zajeżdża, już
wjechał z bocznej uliczki, skąd go oczekiwano, niski jak wąż,
miniaturowy, z małą, sapiącą, krępą lokomotywą. Wjechał w ten czarny
szpaler i ulica staje się ciemna od tego ciągu wozów, siejących pył
węglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku,
tłumiony poœśpiech i zdenerwowanie zamieniają ulicę na chwilę w halę
dworca kolejowego w szybko zapadającym zmierzchu zimowym. Plagą naszego
miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej
chwili, gdy pociąg już stoi na stacji, toczą się w nerwowym poœśpiechu
pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te
negocjacje się kończą, pociąg rusza, odprowadzany przez wolno sunący,
rozczarowany tłum, który odprowadza go daleko, ażeby się wreszcie
rozproszyć. Ulica, zacieśœniona na chwilę do tego zaimprowizowanego
dworca, pełnego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg - rozwidnia się
znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny
tłum spacerowiczów, który wędruje wśœród gwaru rozmów wzdłuż wystaw
sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnych
towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywająco
ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzą prostytutki. Mogą to
być zresztą żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Idą
drapieżnym, posuwistym krokiem i mają w niedobrych, zepsutych twarzach
nieznaczną skazę, która je przekreśœla: zezują czarnym, krzywym zezem lub
mają usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy miasta dumni
są z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy
potrzeby niczego sobie odmawiać - myśœlą z dumą - stać nas i na prawdziwą
wielkomiejską rozpustę. Twierdzą oni, że każda kobieta w tej dzielnicy
jest kokotą. W istocie wystarczy zwrócić uwagę na którąœ - a natychmiast
spotyka się to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmraża rozkoszną
pewnością. Nawet dziewczęta szkolne noszą tu w pewien charakterystyczny
sposób kokardy, stawiają swoistą manierą smukłe nogi i mają tę nieczystą
skazę w spojrzeniu, w której leży preformowane przyszłe zepsucie. A
jednak - a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej dzielnicy,
troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie
naszego sprawozdania stawialiœśmy pewne znaki ostrzegawcze, dawaliœśmy w
delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny czytelnik nie będzie
nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówiliœmy o
imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te mają
zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okreśœlić połowiczny i
niezdecydowany charakter jej rzeczywistośœci. Język nasz nie posiada
okreśœleń, które by dozowały niejako stopień realnoœści, definiowały jej
giętkośœć. Powiedzmy bez ogródek: fatalnoœścią tej dzielnicy jest, że nic
w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum,
wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty
wyczerpują się przedwczeœśnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego
punktu. Mogliœmy już zauważyć wielką bujnośœć i rozrzutnośœć - w
intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę.
Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacją pragnień, przedwcześœnie
wybujałą i dlatego bezsilną i pustą. W atmosferze nadmiernej łatwoœści
kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i
roœśnie w pustą, wydętą narośœl, wystrzela szara i lekka wegetacja
puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej
tkanki majaku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i
rozwiązły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydają się niekiedy
dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jej febrycznych
marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni
możliwośœciami, wstrząśœnięci bliskośœcią spełnienia, pobladli i bezwładni
rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy.
Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa,
atmosfera gaœśnie i przekwita, możliwośœci więdną i rozpadają się w
nicoœść, oszalałe szare maki ekscytacji rozsypują się w popiół. Będziemy
wiecznie żałowali, żeśœmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji
podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy
błądzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy
dziesiątki magazynów, trafimy do całkiem podobnych, będziemy wędrowali
przez szpalery książek, wertowali czasopisma i druki, konferowali długo
i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej pięknoœci, które
nie potrafią zrozumieć naszych życzeń. Będziemy się wikłali w
nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w
niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. Nasze nadzieje
były nieporozumieniem, dwuznaczny wygląd lokalu i służby - pozorem,
konfekcja była prawdziwą konfekcją, a subiekt nie miał żadnych ukrytych
intencyj. ŚŒwiat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym
zepsuciem, zagłuszonym grubymi warstwami przesądów moralnych i banalnej
pospolitośœci. W tym mieśœcie taniego materiału ludzkiego brak także
wybujałośœci instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętnośœci. Ulica
Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia
wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na
papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych,
zeszłorocznych gazet.

KARAKONY

Było to w okresie szarych dni, które nastąpiły po śœwietnej
kolorowoœści genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji,
ciężkie tygodnie bez niedziel i śœwiąt, przy zamkniętym niebie i w
zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje
wysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego
gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojący na
półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych firanek stał on tam,
jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka
jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętnoœści i
abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się
trociny. Tylko rogowate egipskie narośœle na nagim potężnym dziobie i na
łysej szyi, naroœśle i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej
starczej głowie coœś dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego był
już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare
pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem
pokoju. W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z
którego wyłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatwośœć, z
jaką przeszła do porządku dziennego nad stratą ojca. Nigdy go nie
kochała - myśœlałem - a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony w sercu
żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróśœć w żadną realnośœć i unosił się
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Sklepy cynamonowe - 6
  • Parts
  • Sklepy cynamonowe - 1
    Total number of words is 3874
    Total number of unique words is 2249
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    25.0 of words are in the 5000 most common words
    30.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 2
    Total number of words is 3895
    Total number of unique words is 2228
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    24.8 of words are in the 5000 most common words
    29.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 3
    Total number of words is 3909
    Total number of unique words is 2164
    18.4 of words are in the 2000 most common words
    26.4 of words are in the 5000 most common words
    29.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 4
    Total number of words is 3955
    Total number of unique words is 2239
    16.6 of words are in the 2000 most common words
    24.7 of words are in the 5000 most common words
    29.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 5
    Total number of words is 3855
    Total number of unique words is 2253
    16.4 of words are in the 2000 most common words
    23.7 of words are in the 5000 most common words
    28.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 6
    Total number of words is 3976
    Total number of unique words is 2229
    17.1 of words are in the 2000 most common words
    25.6 of words are in the 5000 most common words
    30.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 7
    Total number of words is 1885
    Total number of unique words is 1145
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    29.2 of words are in the 5000 most common words
    34.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.