Sklepy cynamonowe - 5
Total number of words is 3855
Total number of unique words is 2253
16.4 of words are in the 2000 most common words
23.7 of words are in the 5000 most common words
28.1 of words are in the 8000 most common words
arkady korytarza widziałem na drugim końcu wielkiego salonu duże,
oszklone drzwi, prowadzące na taras. Było tak cicho wokoło, że nabrałem
odwagi. Nie wydawało mi się to połączone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejść
z paru stopni, prowadzących do poziomu sali, w kilku susach przebiegnąć
wielki, kosztowny dywan i znaleźć się na tarasie, z którego bez trudu
dostać się mogłem na dobrze mi znaną ulicę. Uczyniłem tak. Zeszedłszy na
parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelające tam z wazonów aż do
arabesek sufitu, spostrzegłem, że znajduję się już właściwie na gruncie
neutralnym, gdyż salon nie miał wcale przedniej ściany. Był on rodzajem
wielkiej loggii, łączącej się przy pomocy paru stopni z placem miejskim.
Była to niejako odnoga tego placu i niektóre meble stały już na bruku.
Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłem się znów na ulicy.
Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły
się na drugą stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które
rozświetlał swą niewidzialną obecnością, zdawał się mieć przed sobą
jeszcze nieskończoną drogę i, zatopiony w swych zawiłych procederach
niebieskich, nie myślał o świcie. Na ulicy czerniało kilka dorożek,
rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemiące kraby czy karakony.
Woźnica nachylił się z wysokiego kozła. Miał twarz drobną, czerwoną i
dobroduszną. - Pojedziemy, paniczu? - zapytał. Powóz zadygotał we
wszystkich stawach i przegubach swego wieloczłonkowego ciała i ruszył na
lekkich obręczach. Ale kto w taką noc powierza się kaprysom
nieobliczalnego dorożkarza? Wśród klekotu szprych, wśród dudnienia pudła
i budy nie mogłem porozumieć się z nim co do celu drogi. Kiwał na
wszystko niedbale i pobłażliwie głową i podśpiewywał sobie, jadąc drogą
okrężną przez miasto. Przed jakimś szynkiem stała grupa dorożkarzy,
kiwając nań przyjaźnie rękami. Odpowiedział im coś radośnie, po czym nie
zatrzymując pojazdu, rzucił mi lejce na kolana, spuścił się z kozła i
przyłączył do gromady kolegów. Koń, stary mądry koń dorożkarski,
oglądnął się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim
kłusem. Właciwie koń ten budził zaufanie - wydawał się mądrzejszy od
woźnicy. Ale powozić nie umiałem - trzeba się było zdać na jego wolę.
Wjechaliśmy na podmiejską ulicę ujętą z obu stron w ogrody. Ogrody te
przechodziły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne, a te
w lasy. Nie zapomnę nigdy tej jazdy świetlistej w najjaśniejszą noc
zimową. Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmierną, na
której spiętrzyły się fantastyczne lądy, oceany i morza, porysowane
liniami wirów i prądów gwiezdnych, świetlistymi liniami geografii
niebieskiej. Powietrze stało się lekkie do oddychania i świetlane jak
gaza srebrna. Pachniało fiołkami. Spod wełnianego jak białe karakuły
śniegu wychylały się anemony drżące, z iskrą światła księżycowego w
delikatnym kielichu. Las cały zdawał się iluminować tysiącznymi
światłami, gwiazdami, które rzęsiście ronił grudniowy firmament.
Powietrze dyszało jaką tajną wiosną, niewypowiedzianą czystością śniegu
i fiołków. Wjechaliśmy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, włochatych
nagimi rózgami drzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo.
Ujrzałem na tych szczęśliwych zboczach całe grupy wędrowców,
zbierających wród mchu i krzaków opadłe i mokre od śniegu gwiazdy.
Droga stała się stroma, koń poślizgiwał się i z trudem ciągnął pojazd,
grający wszystkimi przegubami. Byłem szczęśliwy. Pierś moja wchłaniała
tę błogą wiosnę powietrza, świeżość gwiazd i śniegu. Przed piersią konia
zbierał się wał białej piany śnieżnej, coraz wyższy i wyższy. Z trudem
przekopywał się koń przez czystą i świeżą jego masę. Wreszcie ustał.
Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zwieszoną głową. Przytuliłem jego
łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lśniły łzy. Wtedy
ujrzałem na jego brzuchu okrągłą czarną ranę. - Dlaczego mi nie
powiedziałeś? - szepnąłem ze łzami. - Drogi mój - to dla ciebie - rzekł
i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa. Opuściłem go. Czułem się
dziwnie lekki i szczęśliwy. Zastanawiałem się, czy czekać na małą
kolejkę lokalną, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić do miasta.
Zacząłem schodzić stromą serpentyną wśród lasu, początkowo idąc krokiem
lekkim, elastycznym, potem, nabierając rozpędu, przeszedłem w posuwisty
szczęśliwy bieg, który zmienił się wnet w jazdę jak na nartach. Mogłem
dowoli regulować szybkość, kierować jazdą przy pomocy lekkich zwrotów
ciała. W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniając go
na przyzwoity krok spacerowy. Księżyc stał jeszcze ciągle wysoko.
Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w coraz to
kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca. Jak srebrne astrolabium
otwierało niebo w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza i ukazywało w
nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swych kół i trybów. Na
rynku spotkałem ludzi zażywających przechadzki. Wszyscy, oczarowani
widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.
Troska o portfel opuściła mnie zupełnie. Ojciec, pogrążony w swych
dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem. W taką
noc, jedyną w roku, przychodzą szczęśliwe myśli, natchnienia, wieszcze
tknięcia palca bożego. Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierować
się do domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z książkami pod pachą. Zbyt
wcześnie wyszli do szkoły, obudzeni jasnością tej nocy, która nie
chciała się skończyć. Poszlimy gromadą na spacer stromo spadającą
ulicą, z której wiał powiew fiołków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy
srebrzyła się na śniegu, czy też świt już wstawał...
ULICA KROKODYLI
Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego
głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta. Był to cały
wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami
płótna, tworzyły ogromną mapę ścienną w kształcie panoramy z ptasiej
perspektywy. Zawieszona na ścianie, zajmowała niemal przestrzeń całego
pokoju i otwierała daleki widok na całą dolinę Tymienicy, wijącej się
falisto bladozłotą wstęgą, na całe pojezierze szeroko rozlanych moczarów
i stawów, na pofałdowane przedgórza, ciągnące się ku południowi, naprzód
z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicą okrągławych
wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku
złotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiędłej dali peryferii
wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze w nie
zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów,
poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się
w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrą wyrazistością widoków
oglądanych przez lunetę. Na tych bliższych planach wydobył sztycharz
cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrą wyrazistość
gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, świecących w późnym i
ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogrąża wszystkie załomy i
framugi w głębokiej sepii cienia. Bryły i pryzmy tego cienia wcinały
się, jak plastry ciemnego miodu, w wąwozy ulic, zatapiały w swej
ciepłej, soczystej masie tu całą połowę ulicy, tam wyłom między domami,
dramatyzowały i orkiestrowały ponurą romantyką cieni tę wieloraką
polifonię architektoniczną. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych
prospektów, okolica Ulicy Krokodylej świeciła pustą bielą, jaką na
kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy
niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam
były czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym
piśmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie
kartograf wzbraniał się uznać przynależność tej dzielnicy do zespołu
miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponującym
wykonaniu. Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę na
dwuznaczny i wątpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegający od
zasadniczego tonu całego miasta. Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z
podkreślonym jaskrawo charakterem trzeźwej użytkowości. Duch czasu,
mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta i zapuścił korzenie
na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę.
Kiedy w starym mieście panował wciąż jeszcze nocny, pokątny handel,
pełen solennej ceremonialności, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od
razu nowoczesne, trzeźwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm,
zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujną,
lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności.
Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych
fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu.
Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które
dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje
wielkomiejskich urządzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamiące w
falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali,
szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadających pajęczyną i kłakami
kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszących się ścian,
wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike'u. Tak ciągnęły się
jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany,
drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły
ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter:
CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkańcy miasta
trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny,
przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstości, przez istną
lichotę moralną, tę tandetną odmianę człowieka, która rodzi się w takich
efemerycznych środowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej
pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłąkiwał się
na wpół przypadkiem w tę wątpliwą dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem
wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i
hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej
intymności, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich
dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godności własnej.
Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało
sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyraźnie
przymrużonym perskim okiem - do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało
z pęt niską naturę. Mało kto, nie uprzedzony, spostrzegał dziwną
osobliwość tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w
pośpiechu wyrosłym mieście nie można było sobie pozwolić na luksus
kolorów. Wszystko tam było szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak
w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodziło poza zwykłą
metaforę, gdyż chwilami, wędrując po tej części miasta, miało się w
istocie wrażenie, że wertuje się w jakimś prospekcie, w nudnych
rubrykach komercjalnych ogłoszeń, wśród których zagniedziły się
pasożytniczo podejrzane anonse, drażliwe notatki, wątpliwe ilustracje; i
wędrówki te były równie jałowe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji,
pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodziło się
do jakiegoś krawca, żeby zamówić ubranie - ubranie o taniej elegancji,
tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal był wielki i pusty,
bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiętrowe półki wznoszą się jedne
nad drugimi w nie określoną wysokość tej hali. Kondygnacje pustych półek
wyprowadzają wzrok w górę aż pod sufit, który może być niebem - lichym,
bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny,
które widać przez otwarte drzwi, pełne są aż pod sufit pudeł i kartonów,
piętrzących się ogromną kartoteką, która rozpada się w górze, pod
zagmatwanym niebem strychu w kubaturę pustki, w jałowy budulec nicości.
Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru
kancelaryjnego, nie wchodzi światło, gdyż przestrzeń sklepu już
napełniona jest, jak wodą, indyferentną szarą poświatą, która nie rzuca
cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija się jakiś smukły
młodzieniec, zadziwiająco usłużny, giętki i nieodporny, ażeby dogodzić
naszym życzeniom i zalać nas tanią i łatwą wymową subiekta. Ale gdy,
gadając, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fałduje i drapuje
niekończącą się strugę materiału, przepływającą przez jego ręce,
formując z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, cała ta manipulacja
wydaje się czym nieistotnym, pozorem, komedią, ironicznie zarzuconą
zasłoną na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smukłe i czarne,
każda z jakąś skazą piękności (charakterystyczną dla tej dzielnicy
wybrakowanych artykułów), wchodzą i wychodzą, stają w drzwiach
magazynów, sondując oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona doświadczonym
rękom subiekta) dojrzewa do punktu właściwego. Subiekt przymila się i
kryguje i chwilami robi wrażenie transwestyty. Chciałoby się go ująć pod
miękko zarysowaną brodę lub uszczypnąć w upudrowany blady policzek, gdy
z porozumiewawczym półspojrzeniem dyskretnie zwraca uwagę na markę
ochronną towaru, markę o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru
ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miękki do efeminacji i zepsuty
młodzieniec, pełen zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń klienta,
przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, całą
bibliotekę znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego
zbieracza. Pokazywało się wówczas, że magazyn konfekcji był tylko
fasadą, za którą kryła się antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych
wydawnictw i druków prywatnych. Usłużny subiekt otwiera dalsze składy,
wypełnione aż pod sufit książkami, rycinami, fotografiami. Te winiety,
te ryciny przechodzą stokrotnie najśmielsze nasze marzenia. Takich
kulminacyj zepsucia, takich wymyślności wyuzdania nie przeczuwalimy
nigdy. Panienki sklepowe przesuwają się coraz częściej pomiędzy
szeregami książek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych
twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lśniącej i tłustej czarności,
która zaczajona w oczach, z nagła wybiegała z nich zygzakiem lśniącego
karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach
pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa
zapiekłej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka
gęsta i aromatyczna zdawała się plamić książki, które brały one do
oliwkowej dłoni, ich dotknięcia zdawały się je farbować i zostawiać w
powietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchawka o
podniecającej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwiązłość zrzucała
coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy swą natarczywą
aktywność, przechodził powoli do kobiecej bierności. Leży teraz na
jednej z wielu kanap, porozstawianych wród rejonów książek, w jedwabnej
pidżamie, odsłaniającej kobiecy dekolt. Panienki demonstrują, jedna
przed drugą, figury i pozycje rycin okładkowych, inne zasypiają już na
prowizorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluźniał się.
Wypuszczano go z kręgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie
samemu. Subiektki, zajęte rozmową, nie zwracały nań więcej uwagi.
Odwrócone do niego tyłem lub bokiem, przystawały w aroganckim kontra
poście, przestępowały z nogi na nogę, grając kokieteryjnym obuwiem,
przepuszczały z góry na dół po smukłym ciele wężową grę członków,
atakując nią spoza swej niedbałej nieodpowiedzialności podnieconego
widza, którego ignorowały. Tak cofano się, wsuwano w głąb z
wyrachowaniem, otwierając wolną przestrzeń dla aktywności gościa.
Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, ażeby wymknąć się nieprzewidzianym
konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostać się na ulicę. Nikt nas nie
zatrzymuje. Przez korytarze książek, pomiędzy długimi regałami czasopism
i druków wydostajemy się ze sklepu i oto jestemy w tym miejscu Ulicy
Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widać niemal całą długość
tego szerokiego traktu aż do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca
kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i cała
sceneria wydaje się chwilami fotografią z ilustrowanej gazety, tak
szare, tak płaskie są domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistość jest
cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swą imitatywność.
Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa
się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru
wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwiązuje się i rozprzęga
ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada
się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoś ogromnego pustego
teatru. Napięcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos drży na
tym naskórku. Ale dalecy jesteśmy od chęci demaskowania widowiska. Wbrew
lepszej wiedzy czujemy się wciągnięci w tandetny czar dzielnicy. Zresztą
nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzędy małych,
parterowych domków podmiejskich zmieniają się z wielopiętrowymi
kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, są konglomeratem szyldów,
ślepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod
domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski,
ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna
wybojów, kałuży i trawy. Ruch uliczny dzielnicy służy do porównań w tym
mieście, mieszkańcy mówią o nim z dumą i porozumiewawczym błyskiem w
oku. Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty swą rolą i pełen
gorliwości w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo
zaaferowania i interesowności, ma się wrażenie błędnej, monotonnej,
bezcelowej wędrówki, jakiegoś sennego korowodu marionetek. Atmosfera
dziwnej błahości przenika tę całą scenerię. Tłum płynie monotonnie i,
rzecz dziwna, widzi się go zawsze jakby niewyraźnie, figury przepływają
w splątanym, łagodnym zgiełku, nie dochodząc do zupełnej wyrazistości.
Czasem tylko wyławiamy z tego gwaru wielu głów jakieś ciemne, żywe
spojrzenie, jakiś czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakieś pół
twarzy rozdarte uśmiechem, z ustami, które właśnie coś powiedziały,
jakąś nogę wysuniętą w kroku i tak już zastygłą na zawsze. Osobliwością
dzielnicy są dorożki bez woźniców, biegnące samopas po ulicach. Nie
jakoby nie było tu dorożkarzy, ale wmieszani w tłum i zajęci tysiącem
spraw, nie troszczą się o swe dorożki. W tej dzielnicy pozoru i pustego
gestu nie przywiązuje się zbytniej wagi do ścisłego celu jazdy i
pasażerowie powierzają się tym błędnym pojazdom z lekkomylnością, która
cechuje tu wszystko. Nieraz można ich widzieć na niebezpiecznych
zakrętach, wychylonych daleko z połamanej budy, jak z lejcami w dłoniach
przeprowadzają z natężeniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej
dzielnicy także tramwaje. Ambicja rajców miejskich święci tu najwyższy
swój triumf. Ale pożałowania godny jest widok tych wozów, zrobionych z
papier mâché, o ścianach powyginanych i zmiętych od wieloletniego
użytku. Często brak im zupełnie przedniej ściany tak, że widzieć można w
przejeździe pasażerów, siedzących sztywnie i zachowujących się z wielką
godnością. Tramwaje te popychane są przez tragarzy miejskich.
Najdziwniejszą atoli rzeczą jest komunikacja kolejowa na Ulicy
Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieś ku końcowi
tygodnia można zauważyć tłum ludzi czekających na zakręcie ulicy na
pociąg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i
zdarza się często, że ludzie ustawiają się w dwóch różnych punktach, nie
mogąc uzgodnić swych poglądów na miejsce przystanku. Czekają długo i
stoją czarnym milczącym tłumem wzdłuż ledwo zarysowanych śladów toru, z
twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciętych w
fantastyczną linię zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zajeżdża, już
wjechał z bocznej uliczki, skąd go oczekiwano, niski jak wąż,
miniaturowy, z małą, sapiącą, krępą lokomotywą. Wjechał w ten czarny
szpaler i ulica staje się ciemna od tego ciągu wozów, siejących pył
węglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku,
tłumiony pośpiech i zdenerwowanie zamieniają ulicę na chwilę w halę
dworca kolejowego w szybko zapadającym zmierzchu zimowym. Plagą naszego
miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej
chwili, gdy pociąg już stoi na stacji, toczą się w nerwowym pośpiechu
pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te
negocjacje się kończą, pociąg rusza, odprowadzany przez wolno sunący,
rozczarowany tłum, który odprowadza go daleko, ażeby się wreszcie
rozproszyć. Ulica, zacieśniona na chwilę do tego zaimprowizowanego
dworca, pełnego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg - rozwidnia się
znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny
tłum spacerowiczów, który wędruje wśród gwaru rozmów wzdłuż wystaw
sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnych
towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywająco
ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzą prostytutki. Mogą to
być zresztą żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Idą
drapieżnym, posuwistym krokiem i mają w niedobrych, zepsutych twarzach
nieznaczną skazę, która je przekreśla: zezują czarnym, krzywym zezem lub
mają usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy miasta dumni
są z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy
potrzeby niczego sobie odmawiać - myślą z dumą - stać nas i na prawdziwą
wielkomiejską rozpustę. Twierdzą oni, że każda kobieta w tej dzielnicy
jest kokotą. W istocie wystarczy zwrócić uwagę na którą - a natychmiast
spotyka się to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmraża rozkoszną
pewnością. Nawet dziewczęta szkolne noszą tu w pewien charakterystyczny
sposób kokardy, stawiają swoistą manierą smukłe nogi i mają tę nieczystą
skazę w spojrzeniu, w której leży preformowane przyszłe zepsucie. A
jednak - a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej dzielnicy,
troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie
naszego sprawozdania stawialiśmy pewne znaki ostrzegawcze, dawaliśmy w
delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny czytelnik nie będzie
nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówilimy o
imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te mają
zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by określić połowiczny i
niezdecydowany charakter jej rzeczywistości. Język nasz nie posiada
określeń, które by dozowały niejako stopień realności, definiowały jej
giętkość. Powiedzmy bez ogródek: fatalnością tej dzielnicy jest, że nic
w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum,
wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty
wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego
punktu. Moglimy już zauważyć wielką bujność i rozrzutność - w
intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę.
Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacją pragnień, przedwcześnie
wybujałą i dlatego bezsilną i pustą. W atmosferze nadmiernej łatwości
kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i
rośnie w pustą, wydętą narośl, wystrzela szara i lekka wegetacja
puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej
tkanki majaku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i
rozwiązły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydają się niekiedy
dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jej febrycznych
marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni
możliwościami, wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni
rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy.
Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa,
atmosfera gaśnie i przekwita, możliwości więdną i rozpadają się w
nicość, oszalałe szare maki ekscytacji rozsypują się w popiół. Będziemy
wiecznie żałowali, żeśmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji
podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy
błądzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy
dziesiątki magazynów, trafimy do całkiem podobnych, będziemy wędrowali
przez szpalery książek, wertowali czasopisma i druki, konferowali długo
i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej pięknoci, które
nie potrafią zrozumieć naszych życzeń. Będziemy się wikłali w
nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w
niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. Nasze nadzieje
były nieporozumieniem, dwuznaczny wygląd lokalu i służby - pozorem,
konfekcja była prawdziwą konfekcją, a subiekt nie miał żadnych ukrytych
intencyj. Świat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym
zepsuciem, zagłuszonym grubymi warstwami przesądów moralnych i banalnej
pospolitości. W tym mieście taniego materiału ludzkiego brak także
wybujałości instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętności. Ulica
Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia
wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na
papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych,
zeszłorocznych gazet.
KARAKONY
Było to w okresie szarych dni, które nastąpiły po świetnej
kolorowości genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji,
ciężkie tygodnie bez niedziel i świąt, przy zamkniętym niebie i w
zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje
wysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego
gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojący na
półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych firanek stał on tam,
jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka
jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętności i
abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się
trociny. Tylko rogowate egipskie narośle na nagim potężnym dziobie i na
łysej szyi, narośle i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej
starczej głowie coś dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego był
już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare
pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem
pokoju. W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z
którego wyłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatwość, z
jaką przeszła do porządku dziennego nad stratą ojca. Nigdy go nie
kochała - myślałem - a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony w sercu
żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróść w żadną realność i unosił się
oszklone drzwi, prowadzące na taras. Było tak cicho wokoło, że nabrałem
odwagi. Nie wydawało mi się to połączone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejść
z paru stopni, prowadzących do poziomu sali, w kilku susach przebiegnąć
wielki, kosztowny dywan i znaleźć się na tarasie, z którego bez trudu
dostać się mogłem na dobrze mi znaną ulicę. Uczyniłem tak. Zeszedłszy na
parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelające tam z wazonów aż do
arabesek sufitu, spostrzegłem, że znajduję się już właściwie na gruncie
neutralnym, gdyż salon nie miał wcale przedniej ściany. Był on rodzajem
wielkiej loggii, łączącej się przy pomocy paru stopni z placem miejskim.
Była to niejako odnoga tego placu i niektóre meble stały już na bruku.
Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłem się znów na ulicy.
Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły
się na drugą stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które
rozświetlał swą niewidzialną obecnością, zdawał się mieć przed sobą
jeszcze nieskończoną drogę i, zatopiony w swych zawiłych procederach
niebieskich, nie myślał o świcie. Na ulicy czerniało kilka dorożek,
rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemiące kraby czy karakony.
Woźnica nachylił się z wysokiego kozła. Miał twarz drobną, czerwoną i
dobroduszną. - Pojedziemy, paniczu? - zapytał. Powóz zadygotał we
wszystkich stawach i przegubach swego wieloczłonkowego ciała i ruszył na
lekkich obręczach. Ale kto w taką noc powierza się kaprysom
nieobliczalnego dorożkarza? Wśród klekotu szprych, wśród dudnienia pudła
i budy nie mogłem porozumieć się z nim co do celu drogi. Kiwał na
wszystko niedbale i pobłażliwie głową i podśpiewywał sobie, jadąc drogą
okrężną przez miasto. Przed jakimś szynkiem stała grupa dorożkarzy,
kiwając nań przyjaźnie rękami. Odpowiedział im coś radośnie, po czym nie
zatrzymując pojazdu, rzucił mi lejce na kolana, spuścił się z kozła i
przyłączył do gromady kolegów. Koń, stary mądry koń dorożkarski,
oglądnął się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim
kłusem. Właciwie koń ten budził zaufanie - wydawał się mądrzejszy od
woźnicy. Ale powozić nie umiałem - trzeba się było zdać na jego wolę.
Wjechaliśmy na podmiejską ulicę ujętą z obu stron w ogrody. Ogrody te
przechodziły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne, a te
w lasy. Nie zapomnę nigdy tej jazdy świetlistej w najjaśniejszą noc
zimową. Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmierną, na
której spiętrzyły się fantastyczne lądy, oceany i morza, porysowane
liniami wirów i prądów gwiezdnych, świetlistymi liniami geografii
niebieskiej. Powietrze stało się lekkie do oddychania i świetlane jak
gaza srebrna. Pachniało fiołkami. Spod wełnianego jak białe karakuły
śniegu wychylały się anemony drżące, z iskrą światła księżycowego w
delikatnym kielichu. Las cały zdawał się iluminować tysiącznymi
światłami, gwiazdami, które rzęsiście ronił grudniowy firmament.
Powietrze dyszało jaką tajną wiosną, niewypowiedzianą czystością śniegu
i fiołków. Wjechaliśmy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, włochatych
nagimi rózgami drzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo.
Ujrzałem na tych szczęśliwych zboczach całe grupy wędrowców,
zbierających wród mchu i krzaków opadłe i mokre od śniegu gwiazdy.
Droga stała się stroma, koń poślizgiwał się i z trudem ciągnął pojazd,
grający wszystkimi przegubami. Byłem szczęśliwy. Pierś moja wchłaniała
tę błogą wiosnę powietrza, świeżość gwiazd i śniegu. Przed piersią konia
zbierał się wał białej piany śnieżnej, coraz wyższy i wyższy. Z trudem
przekopywał się koń przez czystą i świeżą jego masę. Wreszcie ustał.
Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zwieszoną głową. Przytuliłem jego
łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lśniły łzy. Wtedy
ujrzałem na jego brzuchu okrągłą czarną ranę. - Dlaczego mi nie
powiedziałeś? - szepnąłem ze łzami. - Drogi mój - to dla ciebie - rzekł
i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa. Opuściłem go. Czułem się
dziwnie lekki i szczęśliwy. Zastanawiałem się, czy czekać na małą
kolejkę lokalną, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić do miasta.
Zacząłem schodzić stromą serpentyną wśród lasu, początkowo idąc krokiem
lekkim, elastycznym, potem, nabierając rozpędu, przeszedłem w posuwisty
szczęśliwy bieg, który zmienił się wnet w jazdę jak na nartach. Mogłem
dowoli regulować szybkość, kierować jazdą przy pomocy lekkich zwrotów
ciała. W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniając go
na przyzwoity krok spacerowy. Księżyc stał jeszcze ciągle wysoko.
Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w coraz to
kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca. Jak srebrne astrolabium
otwierało niebo w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza i ukazywało w
nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swych kół i trybów. Na
rynku spotkałem ludzi zażywających przechadzki. Wszyscy, oczarowani
widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.
Troska o portfel opuściła mnie zupełnie. Ojciec, pogrążony w swych
dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem. W taką
noc, jedyną w roku, przychodzą szczęśliwe myśli, natchnienia, wieszcze
tknięcia palca bożego. Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierować
się do domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z książkami pod pachą. Zbyt
wcześnie wyszli do szkoły, obudzeni jasnością tej nocy, która nie
chciała się skończyć. Poszlimy gromadą na spacer stromo spadającą
ulicą, z której wiał powiew fiołków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy
srebrzyła się na śniegu, czy też świt już wstawał...
ULICA KROKODYLI
Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego
głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta. Był to cały
wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami
płótna, tworzyły ogromną mapę ścienną w kształcie panoramy z ptasiej
perspektywy. Zawieszona na ścianie, zajmowała niemal przestrzeń całego
pokoju i otwierała daleki widok na całą dolinę Tymienicy, wijącej się
falisto bladozłotą wstęgą, na całe pojezierze szeroko rozlanych moczarów
i stawów, na pofałdowane przedgórza, ciągnące się ku południowi, naprzód
z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicą okrągławych
wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku
złotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiędłej dali peryferii
wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze w nie
zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów,
poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się
w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrą wyrazistością widoków
oglądanych przez lunetę. Na tych bliższych planach wydobył sztycharz
cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrą wyrazistość
gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, świecących w późnym i
ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogrąża wszystkie załomy i
framugi w głębokiej sepii cienia. Bryły i pryzmy tego cienia wcinały
się, jak plastry ciemnego miodu, w wąwozy ulic, zatapiały w swej
ciepłej, soczystej masie tu całą połowę ulicy, tam wyłom między domami,
dramatyzowały i orkiestrowały ponurą romantyką cieni tę wieloraką
polifonię architektoniczną. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych
prospektów, okolica Ulicy Krokodylej świeciła pustą bielą, jaką na
kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy
niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam
były czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym
piśmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie
kartograf wzbraniał się uznać przynależność tej dzielnicy do zespołu
miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponującym
wykonaniu. Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę na
dwuznaczny i wątpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegający od
zasadniczego tonu całego miasta. Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z
podkreślonym jaskrawo charakterem trzeźwej użytkowości. Duch czasu,
mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta i zapuścił korzenie
na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę.
Kiedy w starym mieście panował wciąż jeszcze nocny, pokątny handel,
pełen solennej ceremonialności, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od
razu nowoczesne, trzeźwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm,
zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujną,
lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności.
Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych
fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu.
Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które
dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje
wielkomiejskich urządzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamiące w
falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali,
szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadających pajęczyną i kłakami
kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszących się ścian,
wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike'u. Tak ciągnęły się
jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany,
drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły
ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter:
CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkańcy miasta
trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny,
przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstości, przez istną
lichotę moralną, tę tandetną odmianę człowieka, która rodzi się w takich
efemerycznych środowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej
pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłąkiwał się
na wpół przypadkiem w tę wątpliwą dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem
wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i
hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej
intymności, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich
dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godności własnej.
Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało
sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyraźnie
przymrużonym perskim okiem - do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało
z pęt niską naturę. Mało kto, nie uprzedzony, spostrzegał dziwną
osobliwość tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w
pośpiechu wyrosłym mieście nie można było sobie pozwolić na luksus
kolorów. Wszystko tam było szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak
w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodziło poza zwykłą
metaforę, gdyż chwilami, wędrując po tej części miasta, miało się w
istocie wrażenie, że wertuje się w jakimś prospekcie, w nudnych
rubrykach komercjalnych ogłoszeń, wśród których zagniedziły się
pasożytniczo podejrzane anonse, drażliwe notatki, wątpliwe ilustracje; i
wędrówki te były równie jałowe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji,
pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodziło się
do jakiegoś krawca, żeby zamówić ubranie - ubranie o taniej elegancji,
tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal był wielki i pusty,
bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiętrowe półki wznoszą się jedne
nad drugimi w nie określoną wysokość tej hali. Kondygnacje pustych półek
wyprowadzają wzrok w górę aż pod sufit, który może być niebem - lichym,
bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny,
które widać przez otwarte drzwi, pełne są aż pod sufit pudeł i kartonów,
piętrzących się ogromną kartoteką, która rozpada się w górze, pod
zagmatwanym niebem strychu w kubaturę pustki, w jałowy budulec nicości.
Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru
kancelaryjnego, nie wchodzi światło, gdyż przestrzeń sklepu już
napełniona jest, jak wodą, indyferentną szarą poświatą, która nie rzuca
cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija się jakiś smukły
młodzieniec, zadziwiająco usłużny, giętki i nieodporny, ażeby dogodzić
naszym życzeniom i zalać nas tanią i łatwą wymową subiekta. Ale gdy,
gadając, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fałduje i drapuje
niekończącą się strugę materiału, przepływającą przez jego ręce,
formując z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, cała ta manipulacja
wydaje się czym nieistotnym, pozorem, komedią, ironicznie zarzuconą
zasłoną na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smukłe i czarne,
każda z jakąś skazą piękności (charakterystyczną dla tej dzielnicy
wybrakowanych artykułów), wchodzą i wychodzą, stają w drzwiach
magazynów, sondując oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona doświadczonym
rękom subiekta) dojrzewa do punktu właściwego. Subiekt przymila się i
kryguje i chwilami robi wrażenie transwestyty. Chciałoby się go ująć pod
miękko zarysowaną brodę lub uszczypnąć w upudrowany blady policzek, gdy
z porozumiewawczym półspojrzeniem dyskretnie zwraca uwagę na markę
ochronną towaru, markę o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru
ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miękki do efeminacji i zepsuty
młodzieniec, pełen zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń klienta,
przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, całą
bibliotekę znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego
zbieracza. Pokazywało się wówczas, że magazyn konfekcji był tylko
fasadą, za którą kryła się antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych
wydawnictw i druków prywatnych. Usłużny subiekt otwiera dalsze składy,
wypełnione aż pod sufit książkami, rycinami, fotografiami. Te winiety,
te ryciny przechodzą stokrotnie najśmielsze nasze marzenia. Takich
kulminacyj zepsucia, takich wymyślności wyuzdania nie przeczuwalimy
nigdy. Panienki sklepowe przesuwają się coraz częściej pomiędzy
szeregami książek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych
twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lśniącej i tłustej czarności,
która zaczajona w oczach, z nagła wybiegała z nich zygzakiem lśniącego
karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach
pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa
zapiekłej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka
gęsta i aromatyczna zdawała się plamić książki, które brały one do
oliwkowej dłoni, ich dotknięcia zdawały się je farbować i zostawiać w
powietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchawka o
podniecającej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwiązłość zrzucała
coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy swą natarczywą
aktywność, przechodził powoli do kobiecej bierności. Leży teraz na
jednej z wielu kanap, porozstawianych wród rejonów książek, w jedwabnej
pidżamie, odsłaniającej kobiecy dekolt. Panienki demonstrują, jedna
przed drugą, figury i pozycje rycin okładkowych, inne zasypiają już na
prowizorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluźniał się.
Wypuszczano go z kręgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie
samemu. Subiektki, zajęte rozmową, nie zwracały nań więcej uwagi.
Odwrócone do niego tyłem lub bokiem, przystawały w aroganckim kontra
poście, przestępowały z nogi na nogę, grając kokieteryjnym obuwiem,
przepuszczały z góry na dół po smukłym ciele wężową grę członków,
atakując nią spoza swej niedbałej nieodpowiedzialności podnieconego
widza, którego ignorowały. Tak cofano się, wsuwano w głąb z
wyrachowaniem, otwierając wolną przestrzeń dla aktywności gościa.
Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, ażeby wymknąć się nieprzewidzianym
konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostać się na ulicę. Nikt nas nie
zatrzymuje. Przez korytarze książek, pomiędzy długimi regałami czasopism
i druków wydostajemy się ze sklepu i oto jestemy w tym miejscu Ulicy
Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widać niemal całą długość
tego szerokiego traktu aż do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca
kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i cała
sceneria wydaje się chwilami fotografią z ilustrowanej gazety, tak
szare, tak płaskie są domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistość jest
cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swą imitatywność.
Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa
się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru
wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwiązuje się i rozprzęga
ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada
się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoś ogromnego pustego
teatru. Napięcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos drży na
tym naskórku. Ale dalecy jesteśmy od chęci demaskowania widowiska. Wbrew
lepszej wiedzy czujemy się wciągnięci w tandetny czar dzielnicy. Zresztą
nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzędy małych,
parterowych domków podmiejskich zmieniają się z wielopiętrowymi
kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, są konglomeratem szyldów,
ślepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod
domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski,
ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna
wybojów, kałuży i trawy. Ruch uliczny dzielnicy służy do porównań w tym
mieście, mieszkańcy mówią o nim z dumą i porozumiewawczym błyskiem w
oku. Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty swą rolą i pełen
gorliwości w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo
zaaferowania i interesowności, ma się wrażenie błędnej, monotonnej,
bezcelowej wędrówki, jakiegoś sennego korowodu marionetek. Atmosfera
dziwnej błahości przenika tę całą scenerię. Tłum płynie monotonnie i,
rzecz dziwna, widzi się go zawsze jakby niewyraźnie, figury przepływają
w splątanym, łagodnym zgiełku, nie dochodząc do zupełnej wyrazistości.
Czasem tylko wyławiamy z tego gwaru wielu głów jakieś ciemne, żywe
spojrzenie, jakiś czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakieś pół
twarzy rozdarte uśmiechem, z ustami, które właśnie coś powiedziały,
jakąś nogę wysuniętą w kroku i tak już zastygłą na zawsze. Osobliwością
dzielnicy są dorożki bez woźniców, biegnące samopas po ulicach. Nie
jakoby nie było tu dorożkarzy, ale wmieszani w tłum i zajęci tysiącem
spraw, nie troszczą się o swe dorożki. W tej dzielnicy pozoru i pustego
gestu nie przywiązuje się zbytniej wagi do ścisłego celu jazdy i
pasażerowie powierzają się tym błędnym pojazdom z lekkomylnością, która
cechuje tu wszystko. Nieraz można ich widzieć na niebezpiecznych
zakrętach, wychylonych daleko z połamanej budy, jak z lejcami w dłoniach
przeprowadzają z natężeniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej
dzielnicy także tramwaje. Ambicja rajców miejskich święci tu najwyższy
swój triumf. Ale pożałowania godny jest widok tych wozów, zrobionych z
papier mâché, o ścianach powyginanych i zmiętych od wieloletniego
użytku. Często brak im zupełnie przedniej ściany tak, że widzieć można w
przejeździe pasażerów, siedzących sztywnie i zachowujących się z wielką
godnością. Tramwaje te popychane są przez tragarzy miejskich.
Najdziwniejszą atoli rzeczą jest komunikacja kolejowa na Ulicy
Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieś ku końcowi
tygodnia można zauważyć tłum ludzi czekających na zakręcie ulicy na
pociąg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i
zdarza się często, że ludzie ustawiają się w dwóch różnych punktach, nie
mogąc uzgodnić swych poglądów na miejsce przystanku. Czekają długo i
stoją czarnym milczącym tłumem wzdłuż ledwo zarysowanych śladów toru, z
twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciętych w
fantastyczną linię zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zajeżdża, już
wjechał z bocznej uliczki, skąd go oczekiwano, niski jak wąż,
miniaturowy, z małą, sapiącą, krępą lokomotywą. Wjechał w ten czarny
szpaler i ulica staje się ciemna od tego ciągu wozów, siejących pył
węglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku,
tłumiony pośpiech i zdenerwowanie zamieniają ulicę na chwilę w halę
dworca kolejowego w szybko zapadającym zmierzchu zimowym. Plagą naszego
miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej
chwili, gdy pociąg już stoi na stacji, toczą się w nerwowym pośpiechu
pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te
negocjacje się kończą, pociąg rusza, odprowadzany przez wolno sunący,
rozczarowany tłum, który odprowadza go daleko, ażeby się wreszcie
rozproszyć. Ulica, zacieśniona na chwilę do tego zaimprowizowanego
dworca, pełnego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg - rozwidnia się
znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny
tłum spacerowiczów, który wędruje wśród gwaru rozmów wzdłuż wystaw
sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnych
towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywająco
ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzą prostytutki. Mogą to
być zresztą żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Idą
drapieżnym, posuwistym krokiem i mają w niedobrych, zepsutych twarzach
nieznaczną skazę, która je przekreśla: zezują czarnym, krzywym zezem lub
mają usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy miasta dumni
są z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy
potrzeby niczego sobie odmawiać - myślą z dumą - stać nas i na prawdziwą
wielkomiejską rozpustę. Twierdzą oni, że każda kobieta w tej dzielnicy
jest kokotą. W istocie wystarczy zwrócić uwagę na którą - a natychmiast
spotyka się to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmraża rozkoszną
pewnością. Nawet dziewczęta szkolne noszą tu w pewien charakterystyczny
sposób kokardy, stawiają swoistą manierą smukłe nogi i mają tę nieczystą
skazę w spojrzeniu, w której leży preformowane przyszłe zepsucie. A
jednak - a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej dzielnicy,
troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie
naszego sprawozdania stawialiśmy pewne znaki ostrzegawcze, dawaliśmy w
delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny czytelnik nie będzie
nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówilimy o
imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te mają
zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by określić połowiczny i
niezdecydowany charakter jej rzeczywistości. Język nasz nie posiada
określeń, które by dozowały niejako stopień realności, definiowały jej
giętkość. Powiedzmy bez ogródek: fatalnością tej dzielnicy jest, że nic
w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum,
wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty
wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego
punktu. Moglimy już zauważyć wielką bujność i rozrzutność - w
intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę.
Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacją pragnień, przedwcześnie
wybujałą i dlatego bezsilną i pustą. W atmosferze nadmiernej łatwości
kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i
rośnie w pustą, wydętą narośl, wystrzela szara i lekka wegetacja
puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej
tkanki majaku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i
rozwiązły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydają się niekiedy
dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jej febrycznych
marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni
możliwościami, wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni
rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy.
Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa,
atmosfera gaśnie i przekwita, możliwości więdną i rozpadają się w
nicość, oszalałe szare maki ekscytacji rozsypują się w popiół. Będziemy
wiecznie żałowali, żeśmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji
podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy
błądzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy
dziesiątki magazynów, trafimy do całkiem podobnych, będziemy wędrowali
przez szpalery książek, wertowali czasopisma i druki, konferowali długo
i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej pięknoci, które
nie potrafią zrozumieć naszych życzeń. Będziemy się wikłali w
nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w
niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. Nasze nadzieje
były nieporozumieniem, dwuznaczny wygląd lokalu i służby - pozorem,
konfekcja była prawdziwą konfekcją, a subiekt nie miał żadnych ukrytych
intencyj. Świat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym
zepsuciem, zagłuszonym grubymi warstwami przesądów moralnych i banalnej
pospolitości. W tym mieście taniego materiału ludzkiego brak także
wybujałości instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętności. Ulica
Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia
wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na
papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych,
zeszłorocznych gazet.
KARAKONY
Było to w okresie szarych dni, które nastąpiły po świetnej
kolorowości genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji,
ciężkie tygodnie bez niedziel i świąt, przy zamkniętym niebie i w
zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje
wysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego
gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojący na
półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych firanek stał on tam,
jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka
jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętności i
abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się
trociny. Tylko rogowate egipskie narośle na nagim potężnym dziobie i na
łysej szyi, narośle i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej
starczej głowie coś dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego był
już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare
pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem
pokoju. W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z
którego wyłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatwość, z
jaką przeszła do porządku dziennego nad stratą ojca. Nigdy go nie
kochała - myślałem - a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony w sercu
żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróść w żadną realność i unosił się
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Sklepy cynamonowe - 6
- Parts
- Sklepy cynamonowe - 1Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3874Total number of unique words is 224916.8 of words are in the 2000 most common words25.0 of words are in the 5000 most common words30.5 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 2Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3895Total number of unique words is 222816.8 of words are in the 2000 most common words24.8 of words are in the 5000 most common words29.3 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 3Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3909Total number of unique words is 216418.4 of words are in the 2000 most common words26.4 of words are in the 5000 most common words29.9 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 4Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3955Total number of unique words is 223916.6 of words are in the 2000 most common words24.7 of words are in the 5000 most common words29.1 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 5Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3855Total number of unique words is 225316.4 of words are in the 2000 most common words23.7 of words are in the 5000 most common words28.1 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 6Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3976Total number of unique words is 222917.1 of words are in the 2000 most common words25.6 of words are in the 5000 most common words30.1 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 7Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 1885Total number of unique words is 114519.7 of words are in the 2000 most common words29.2 of words are in the 5000 most common words34.8 of words are in the 8000 most common words