Sklepy cynamonowe - 1
Total number of words is 3874
Total number of unique words is 2249
16.8 of words are in the 2000 most common words
25.0 of words are in the 5000 most common words
30.5 of words are in the 8000 most common words
BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE
Spis tresci:
SIERPIEŃ NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA
KSIĘGA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Ciąg dalszy TRAKTAT O MANEKINACH
Dokończenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI
KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU
SIERPIEŃ
1
W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i
starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich.
Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której
wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia
miąższ złotych gruszek. Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z
ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca -
lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie, tajemnicze, czarne
wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w
których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej
poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z
klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i
meduzy - surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i
jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim
i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku
przechodziło co dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających
słojów powietrznych, kwadraty blasku śniące żarliwy swój sen na
podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa,
trzy takty refrenu, granego gdzie na fortepianie, wciąż na nowo,
mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia
głębokiego. Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwając
płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał
się cieniem, jakby pogrążony w światło głębi morskiej, jeszcze mętniej
odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach,
lekko falujących od marzeń południowej godziny. W sobotnie popołudnia
wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w
słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy
zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga
odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym
mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i
tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli
dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety,
pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na
twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńską maskę
kultu pogańskiego. Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu
gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z
pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami
szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając
teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać
wytworność wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra
szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały
się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw,
rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje
dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijający stare fasady z pleśni
tynku) obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na dzień
wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które
formowało je od wewnątrz. Teraz okna, oślepione blaskiem pustego placu,
spały; balkony wyznawały niebu swą pustkę; otwarte sienie pachniały
chłodem i winem. Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną
miotłą upału, oblegała kawałek muru, doświadczając go wciąż na nowo
rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych krążków
odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami
rys i pęknięć. Zresztą rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień
sklepioną z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj
osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze
troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych
schodach wnieść ostrożnie na pachnące szabasem piętro. Tak wędrowaliśmy
z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane cienie
po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli
pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami - jedne bladoróżowe jak skóra
ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na
słońcu, jak jakie twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki,
do błogiej nicości. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w
cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym
symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam
ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal
decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się
po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę
zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonęły
wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych
ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho
wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły
za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny
słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis,
czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod
przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i
perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych
nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla
wielkiej tragedii słonecznika.
2
Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu
popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote
ciernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu
ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eksplodują cicho, jak koniki
polne. A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem,
jak gdyby ogród obrócił się we śnie na drugą stronę i grube jego,
chłopskie bary oddychają ciszą ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna,
babska bujność sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych
łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi
ozorami mięsistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły
się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe
spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu,
śmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką okowitę mięty i wszelką
najgorszą tandetę sierpniową. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym
matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów,
było śmietnisko zarosłe dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam
właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją wielką pogańską orgię. Na tym
śmietnisku, oparte o parkan i zarośnięte dzikim bzem, stało łóżko
skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywaliśmy ją wszyscy. Na kupie
śmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało
zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakującej nogi dwiema
starymi cegłami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte
błyskawicami lśniących much końskich, rozwścieczonych słońcem,
trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek, podniecając do szału.
Tłuja siedzi przykucnięta wród żółtej pościeli i szmat. Wielka jej
głowa jeży się wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest kurczliwa jak
miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysiąc
poprzecznych fałd, a zdziwienie rozciąga ją z powrotem, wygładza fałdy,
odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dziąsła z żółtymi zębami pod
ryjowatą, mięsistą wargą. Mijają godziny pełne żaru i nudy, podczas
których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrząka.
Muchy obsiadają nieruchomą gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa
brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby ożywiona
chrobotem lęgnących się w niej szczurów. Muchy budzą się spłoszone i
podnoszą wielkim, huczącym rojem, pełnym wciekłego bzykania, błysków i
migotań. I podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają po
śmietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna
jądro, wyłuszcza się rdzeń śmietniska: na wpół naga i ciemna kretynka
dźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich
dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złości szyi, z
poczerwieniałej, ciemniejącej od gniewu twarzy, na której jak malowidła
barbarzyńskie wykwitają arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask
zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek
tej półzwierzęcej-półboskiej piersi. Bodiaki, spalone słońcem, krzyczą,
łopuchy puchną i pysznią się bezwstydnym mięsem, chwasty ślinią się
błyszczącym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej
uderza mięsistym łonem z wściekłą zapalczywością w pień bzu dzikiego,
który skrzypi cicho pod natarczywością tej rozpustnej chuci, zaklinany
całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodności. Matka
Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała, żółta
jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły,
ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła
mnie Adela do domu tej starej Maryki. Była wczesna poranna godzina,
weszliśmy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitą polepą glinianą na
podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy
porannej, odmierzanej przeraźliwym szczękiem chłopskiego zegara na
ścianie. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryka, blada jak opłatek i
cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. I jakby korzystając z
jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała, kłóciła
się, wygadywała głośno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryki
- czas więziony w jej duszy, wystąpił z niej straszliwie rzeczywisty i
szedł samopas przez izbę, hałaśliwy, huczący, piekielny, rosnący w
jaskrawym milczeniu poranka z głośnego młyna-zegara, jak zła mąka, sypka
mąka, głupia mąka wariatów.
3
W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązowej barwy, tonącym
w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodząc do niej,
mijaliśmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwiące na tyczkach, różowe,
zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe świetlane i jasne
światy, jak te idealne i szczęśliwe obrazy zamknięte w niedościgłej
doskonałości baniek mydlanych. W półciemnej sieni ze starymi
oleodrukami, pożartymi przez pleśń i oślepłymi od starości,
odnajdowaliśmy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mieściło się
w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi
i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich
własnego, odrębnego czasu. Stare, mądre drzwi, których ciemne
westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczący świadkowie
wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów-otworzyły się bezgłośnie
jak odrzwia szafy i weszliśmy w ich życie. Siedzieli jakby w cieniu
swego losu i nie bronili się - w pierwszych niezręcznych gestach
wydali nam swoją tajemnicę. Czyż nie byliśmy krwią i losem spokrewnieni z
nimi? Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym
deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosiądzem na
ramach obrazów, na klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez
gęstą zieleń ogrodu. Spod ściany podniosła się ciotka Agata, wielka i
bujna, o mięsie okrągłym i białym, centkowanym rudą rdzą piegów.
Przysiedliśmy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę
tą bezbronnością, z jaką wydali się nam bez zastrzeżeń, i piliśmy wodę z
sokiem różanym, napój przedziwny, w którym znalazłem jakby najgłębszą
esencję tej upalnej soboty. Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej
rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego, bujającego już jakby poza
granicami osoby, zaledwie luźnie utrzymywanej w skupieniu, w więzach
formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu już zwielokrotnionej,
gotowej rozpaść się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. Była to płodność
niemal samoródcza, kobiecość pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała.
Zdawało się, że sam aromat męskości, zapach dymu tytoniowego, dowcip
kawalerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecości do rozpustnego
dzieworództwa. I właściwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej
troski o dzieci były tylko kapryszeniem i dąsaniem się nie zaspokojonej
płodności, dalszym ciągiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej
kokieterii, którą nadaremnie doświadczała męża. Wuj Marek, mały,
zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym
bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym
zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach tlił się daleki żar ogrodu,
rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem robić jakie
zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecości
odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo
niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskości. Było
coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej, była
nędza kreatury walczącej na granicy nicości i śmierci, był jakiś heroizm
kobiecości triumfującej urodzajnością nawet nad kalectwem natury, nad
insuficjencją mężczyzny. Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki
macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w płodach
nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. Weszła
Łucja, średnia, z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą na dziecięcym i
pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym. Podała mi rączkę lalkowatą,
jakby dopiero pączkującą, i zakwitła od razu całą twarzą, jak piwonia
przelewająca się pełnią różową. Nieszczęśliwa z powodu swych rumieńców,
które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i
płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania,
gdyż każde zawierało tajną aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa. Emil,
najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wąsem, z twarzą, z której życie zmyło
jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w
kieszeniach fałdzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny nosił
piętno egzotycznych krajów, z których powrócił. Jego twarz, zwiędła i
zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się
białą pustą ścianą z bladą siecią żyłek, w których jak linie na zatartej
mapie plątały się gasnące wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego
życia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i
pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem wędrującym po
dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie
urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały w nicość. Wodziłem za nim
tęsknym wzrokiem, pragnąc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił mnie z
udręki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnął na mnie
oczyma, wychodząc do drugiego pokoju. Podążyłem za nim. Siedział nisko
na małej kozetce, z kolanami krzyżującymi się niemal na wysokości głowy,
łysej jak kula bilardowa. Zdawało się, że to ubranie samo leży,
fałdziste, zmięte, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak
tchnienie twarzy - smuga, którą nieznany przechodzień zostawił w
powietrzu. Trzymał w bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w
którym coś oglądał. Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo
bladego oka, wabiąc mnie figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartą
sympatię. Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi
dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w
dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te
delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczyma, gdy fluid
niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie
i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia. Ale
tymczasem ta mgiełka umiechu, która się zarysowała pod miękkim i
pięknym jego wąsem, zawiązek pożądania, który napiął się na jego
skroniach pulsującą żyłą, natężenie trzymające przez chwilę jego rysy w
skupieniu - upadły z powrotem w nicość i twarz odeszła w nieobecnoć,
zapomniała o sobie, rozwiała się,
NAWIEDZENIE
1
Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w
chroniczną szarość zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia,
puszystą pleśnią i mchem koloru żelaza. Ledwo rozpowity z brunatnych
dymów i mgieł poranka - przechylał się dzień od razu w niskie
bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty
jak ciemne piwo, ażeby potem zejść pod wielokrotnie rozczłonkowane,
fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy. Mieszkaliśmy w
rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach,
które tak trudno od siebie odróżnić. Daje to powód do ciągłych omyłek.
Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień na niewłaściwe schody, dostawało
się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków,
niespodzianych wyjść na obce podwórza i zapominało się o początkowym
celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i
splątanych przygód, o jakimś szarym świcie przypomnieć sobie wśród
wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pełne wielkich szaf, głębokich kanap,
bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz
bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałości matki,
przesiadującej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie
nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej
toalecie, zostawiając wszędzie ślady w postaci wyczesanych włosów,
grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie to nie
posiadało określonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich
wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem którąś z
tych izb zapomnianych i znajdowano ją pustą; lokator dawno się
wyprowadził, a w nietkniętych od miesięcy szufladach dokonywano
niespodzianych odkryć. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w
nocy budziły nas ich jęki, wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie
była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i
ciemnych pokojów, płosząc przed sobą świecą stada cieni, ulatujących
bokami po podłodze i ścianach; szedł budzić ciężko chrapiących z
twardego jak kamień snu. W świetle pozostawionej przezeń świecy wywijali
się leniwie z brudnej pościeli, wystawiali, siadając na łóżkach, bose i
brzydkie nogi i z skarpetką w ręce oddawali się jeszcze przez chwilę
rozkoszy ziewania - ziewania przeciągniętego aż do lubieżności, do
bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach. W kątach
siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem,
którym obarczała każdego płonąca świeca i który nie odłączał się od nich
i wówczas, gdy który z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła
zaczynał biec niesamowitym, pajęczym biegiem. W tym czasie ojciec mój
zaczął zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach tej
wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami,
pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki
zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały
ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodziła ze
sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej
niedokładności w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał się
do niepoczytalności. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu późno w
nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po
skórzanej kanapie, dokumentując w ten sposób swą irytację przed bezradną
matką. W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w
swych księgach, zabłąkany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń. Widzę
go w świetle kopcącej lampy, przykucniętego wśród poduszek, pod wielkim
rzeźbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na ścianie,
kiwającego się w bezgłośnej medytacji. Chwilami wynurzał głowę z tych
rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z
niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglądał się
bezradnie, jakby czegoś szukając. Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z
łóżka w kąt pokoju, pod ścianę, na której wisiał zaufany instrument. Był
to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na
uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łączył się z tym
instrumentem długą kiszką gumową, jakby krętą, bolesną pępowiną, i tak
połączony z żałosnym przyrządem - nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego
ciemniały, zaś na twarz przybladłą występował wyraz cierpienia czy
jakiej występnej rozkoszy. Potem znów przychodziły dni cichej skupionej
pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedział w świetle
lampy stołowej, wśród poduszek wielkiego łoża, a pokój ogromniał górą w
cieniu umbry, który go łączył z wielkim żywiołem nocy miejskiej za oknem
- czuł, nie patrząc, że przestrzeń obrasta go pulsującą gęstwiną tapet,
pełną szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrząc, tę zmowę pełną
porozumiewawczych mrugnięć perskich oczu, rozwijających się wśród
kwiatów małżowin usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się
uśmiechały. Wówczas pogrążał się pozornie jeszcze bardziej w pracę,
liczył i sumował, bojąc się zdradzić ten gniew, który w nim wzbierał, i
walcząc z pokusą, żeby z nagłym krzykiem nie rzucić się na oślep za
siebie i nie pochwycić pełnych garści tych kędzierzawych arabesek, tych
pęków oczu i uszu, które noc wyroiła ze siebie i które rosły i
zwielokrotniały się, wymajaczając coraz nowe pędy i odnogi z
macierzystego pępka ciemności. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływem
nocy tapety więdły, zwijały się, gubiły liście i kwiaty i przerzedzały
się jesiennie, przepuszczając dalekie świtanie. Wtedy wśród świergotu
tapetowych ptaków, w żółtym zimowym świcie zasypiał na parę godzin
gęstym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawał się być pogrążonym
w zawiłych konto-korrentach - myśl jego zapuszczała się tajnie w
labirynty własnych wnętrzności. Wstrzymywał oddech i nasłuchiwał. I gdy
wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go
uśmiechem. Nie wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia, te
propozycje, które nań napierały. Za dnia były to jakby rozumowania i
perswazje, długie, monotonne rozważania prowadzone półgłosem i pełne
humorystycznych interludiów, filuternych przekomarzań. Ale nocą
podnosiły się te głosy namiętniej. Żądanie wracało coraz wyraźniej i
donioślej i słyszeliśmy, jak rozmawiał z Bogiem, prosząc się jak gdyby i
wzbraniając przed czym, co natarczywie żądało i domagało się. Aż pewnej
nocy podniósł się ten głos groźnie i nieodparcie, żądając, aby mu dał
świadectwo usty i wnętrznościami swymi. I usłyszeliśmy, jak duch weń
wstąpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnący gniewem proroczym,
dławiąc się hałaśliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza.
Słyszeliśmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem,
który jeszcze urąga. Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu,
ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko
na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurą
rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego,
obcy i twardy - zrozumiałem gniew boży świętych mężów. Był to dialog
groźny jak mowa piorunów. Łamańce rąk jego rozrywały niebo na sztuki, a
w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plująca
przekleństwa. Nie patrząc widziałem go, groźnego Demiurga, jak leżąc na
ciemnościach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu
firanek, przykładał ogromną twarz do górnych szyb okna, na których
płaszczył się potwornie mięsisty nos jego. Słyszałem jego głos w
przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia
wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszające się z wybuchami
zaklęć, lamentów, gróźb mego ojca. Czasami głosy przycichały i zżymały
się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały
wielkim zgiełkliwym hałasem, burzą zmieszanych szlochów i przekleństw. Z
nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności wionęła
przez pokój. W świetle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej
bieliźnie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w
okno zawartość nocnika w noc szumiącą jak muszla.
2
Mój ojciec powoli zanikał, wiądł w oczach. Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko
nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobą półgłosem, pogrążony
cały w jakieś zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowość
jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaźni, gdyż kłócił
się ze sobą głośno, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i
prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu
interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwości i swady
pogodzić. Ale za każdym razem te hałaśliwe zebrania, pełne gorących
temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wśród klątw, złorzeczeń i
obelg. Potem przyszedł okres jakiego uciszenia, ukojenia wewnętrznego,
błogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku, na
stole, na podłodze i jakiś benedyktyński spokój pracy zalegał w świetle
lampy nad białą pościelą łóżka, nad pochyloną siwą głową mego ojca. Ale
gdy matka późnym wieczorem wracała ze sklepu, ojciec ożywiał się,
przywoływał ją do siebie i z dumą pokazywał jej świetne, kolorowe
odbijanki, którymi skrzętnie wylepił stronice księgi głównej.
Zauważylimy wówczas wszyscy, że ojciec zaczął z dnia na dzień maleć jak
orzech, który zsycha się wewnątrz łupiny. Zanikowi temu nie towarzyszył
bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwość
zdawały się poprawiać. Często śmiał się teraz głośno i szczebiotliwie,
zanosił się wprost od śmiechu, albo też pukał w łóżko i odpowiadał sobie
proszę w różnych tonacjach, całymi godzinami. Od czasu do czasu złaził
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Sklepy cynamonowe - 2
- Parts
- Sklepy cynamonowe - 1Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3874Total number of unique words is 224916.8 of words are in the 2000 most common words25.0 of words are in the 5000 most common words30.5 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 2Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3895Total number of unique words is 222816.8 of words are in the 2000 most common words24.8 of words are in the 5000 most common words29.3 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 3Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3909Total number of unique words is 216418.4 of words are in the 2000 most common words26.4 of words are in the 5000 most common words29.9 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 4Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3955Total number of unique words is 223916.6 of words are in the 2000 most common words24.7 of words are in the 5000 most common words29.1 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 5Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3855Total number of unique words is 225316.4 of words are in the 2000 most common words23.7 of words are in the 5000 most common words28.1 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 6Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3976Total number of unique words is 222917.1 of words are in the 2000 most common words25.6 of words are in the 5000 most common words30.1 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 7Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 1885Total number of unique words is 114519.7 of words are in the 2000 most common words29.2 of words are in the 5000 most common words34.8 of words are in the 8000 most common words