Sklepy cynamonowe - 7

Total number of words is 1885
Total number of unique words is 1145
19.7 of words are in the 2000 most common words
29.2 of words are in the 5000 most common words
34.8 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
Zdawało się, że to ruszyły tłumami jesienne, suche makówki sypiące
makiem - głowy-grzechotki, ludzie-kołatki. Mój ojciec chodził
zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z błyszczącymi oczyma, w jasno
oœświetlonym sklepie, i nasłuchiwał. Przez szyby wystawy i portalu
dochodził tu z daleka szum miasta, stłumiony gwar płynącej ciżby. Nad
ciszą sklepu płonęła jasno lampa naftowa, zwisająca z wielkiego
sklepienia, i wypierała najmniejszy śœlad cienia z wszystkich szpar i
zakamarków. Pusta, wielka podłoga trzaskała w ciszy i liczyła w tym
świetle wzdłuż i wszerz swe błyszczące kwadraty, szachownicę wielkich
tafli, które rozmawiały ze sobą w ciszy trzaskami, odpowiadały sobie to
tu, to tam głośœnym pęknięciem. Za to sukna leżały ciche, bez głosu, w
swej pilśœniowej puszystośœci i podawały sobie wzdłuż śœcian spojrzenia za
plecami ojca, wymieniały od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze.
Ojciec nasłuchiwał. Jego ucho zdawało się w tej ciszy nocnej wydłużać i
rozgałęziać poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip falujący
w mętach nocy. Nasłuchiwał i słyszał. Słyszał z rosnącym niepokojem
daleki przypływ tłumów, które nadciągały. Rozglądał się z przerażeniem
po pustym sklepie. Szukał subiektów. Ale ci ciemni i rudzi aniołowie
dokądœś odlecieli. Pozostał on sam tylko, w trwodze przed tłumami, które
wnet miały zalać ciszę sklepu plądrującą hałaśœliwą rzeszą i rozebrać
między siebie, rozlicytować całą tę bogatą jesień, od lat zbieraną w
wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie były te
urodziwe cheruby, mające bronić ciemnych, sukiennych szańców? Ojciec
podejrzewał bolesną myśœlą, że oto grzeszą gdzieœ w głębi domu z córami
ludzi. Stojąc nieruchomy i pełen troski, z błyszczącymi oczyma w jasnej
ciszy sklepu, czuł wewnętrznym słuchem, co działo się w głębi domu, w
tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwierał się przed
nim, izba za izbą, komora za komorą, jak dom z kart, i widział gonitwę
subiektów za Adelą przez wszystkie puste i jasno ośœwietlone pokoje,
schodami na dół, schodami do góry, aż wymknęła się im i wpadła do jasnej
kuchni, gdzie zabarykadowała się kuchennym kredensem. Tam stała
zdyszana, błyszcząca i rozbawiona, trzepocąca z uśœmiechem wielkimi
rzęsami. Subiekci chichotali, przykucnięci pode drzwiami. Okno kuchni
otwarte było na wielką, czarną noc, pełną rojeń i splątania. Czarne,
uchylone szyby płonęły refleksem dalekiej iluminacji. Błyszczące garnki
i butle stały nieruchomo dokoła i lśœniły w ciszy tłustą polewą. Adela
wychylała ostrożnie przez okno swą kolorową, uszminkowaną twarz z
trzepoczącymi oczyma. Szukała subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich
zasadzki. I oto ujrzała ich, jak wędrowali ostrożnie, gęsiego, po wąskim
gzymsie podokiennym wzdłuż œściany piętra, czerwonej odblaskiem dalekiej
iluminacji, i skradali się do okna. Ojciec krzyknął z gniewu i rozpaczy,
ale w tej chwili gwar głosów stał się całkiem bliski i nagle jasne okna
sklepu zaludniły się bliskimi twarzami, wykrzywionymi œśmiechem,
rozgadanymi twarzami, które płaszczyły nosy na lśniących szybach. Ojciec
stał się purpurowy ze wzburzenia i wskoczył na ladę. I kiedy tłum
szturmem zdobywał tę twierdzę i wkraczał hałaśœliwą ciżbą do sklepu,
ojciec mój jednym skokiem wspiął się na półki z suknem i, uwisły wysoko
nad tłumem, dął z całej siły w wielki puzon z rogu i trąbił na alarm.
Ale sklepienie nie napełniło się szumem aniołów, śœpieszących na pomoc, a
zamiast tego każdemu jękowi trąby odpowiadał wielki, roześœmiany chór
tłumu. - Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać! - wołali wszyscy, a
wołanie to, wciąż powtarzane, rytmizowało się w chórze i przechodziło
powoli w melodię refrenu, śœpiewaną przez wszystkie gardła. Wtedy mój
ojciec dał za wygraną, zeskoczył z wysokiego gzymsu i ruszył z krzykiem
ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z głową spęczniałą w pi궜ć
purpurową, wbiegł, jak walczący prorok, na szańce sukienne i jął
przeciwko nim szaleć. Wpierał się całym ciałem w potężne bale wełny i
wyważał je z osady, podsuwał się pod ogromne postawy sukna i unosił je
na ladę z głuchym łomotem. Bale leciały rozwijając się z łopotem w
powietrzu w ogromne chorągwie, półki wybuchały zewsząd wybuchami
draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojżeszowej laski. Tak
wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi
rzekami. Wypływała barwna treśœć półek, rosła, mnożyła się i zalewała
wszystkie lady i stoły. ŚŒciany sklepu znikły pod potężnymi formacjami
tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami górskimi, piętrzącymi się w
potężnych masywach. Otwierały się szerokie doliny wśœród zboczy górskich
i wśœród szerokiego patosu wyżyn grzmiały linie kontynentów. Przestrzeń
sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełną jezior i
dali, a na tle tej scenerii ojciec wędrował wśœród fałd i dolin
fantastycznego Kanaanu, wędrował wielkimi krokami, z rękoma
rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach, i kształtował kraj uderzeniami
natchnienia. A u dołu, u stóp tego Synaju, wyrosłego z gniewu ojca,
gestykulował lud, złorzeczył i czcił Baala, i handlował. Nabierali pełne
ręce miękkich fałd, drapowali się w kolorowe sukna, owijali się w
zaimprowizowane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obficie. Mój
ojciec wyrastał nagle nad tymi grupami kupczących wydłużony gniewem, i
gromił z wysoka bałwochwalców potężnym słowem. Potem, ponoszony
rozpaczą, wspinał się na wysokie galerie szaf, biegł obłędnie po bantach
półek, po dudniących deskach ogołoconych rusztowań, œścigany przez obrazy
bezwstydnej rozpusty, którą przeczuwał za plecami w głębi domu. Subiekci
dosięgli właśnie żelaznego balkonu na wysokośœci okna i wczepieni w
balustradę, pochwycili wpół Adelę i wyciągnęli ją przez okno,
trzepocącą. oczyma i wlokącą za sobą smukłe nogi w jedwabnych
pończochach. Gdy ojciec mój, przerażony ohydą grzechu, wrastał gniewem
swych gestów w grozę krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawał się
wyuzdanej wesołośœci. Jakaœ parodystyczna pasja, jakaœ zaraza śœmiechu
opanowała tę gawiedŸź. Jakże można było żądać powagi od nich, od tego
ludu kołatek i dziadków do orzechów! Jak można było żądać zrozumienia
dla wielkich trosk ojca od tych młynków, mielących bezustannie kolorową
miazgę słów! Głusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w
jedwabnych bekieszach małymi kupkami dookoła sfałdowanych gór materii,
rozstrząsając gadatliwie wśœród œśmiechu zalety towaru. Ta czarna giełda
roznosiła na swych prędkich językach szlachetną substancję krajobrazu,
rozdrabniała ją siekaniną gadania i połykała niemal. Gdzie indziej stały
grupy Żydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych kołpakach
przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mężowie Wielkiego
Zgromadzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzący długie,
pielęgnowane brody i prowadzący wstrzemi꼟liwe i dyplomatyczne rozmowy.
Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali
był błysk uœśmiechniętej ironii. Wśród tych grup przewijał się pospolity
lud, bezpostaciowy tłum, gawiedŸź bez twarzy i indywidualnoœści. Wypełniał
on niejako luki w krajobrazie, wyśœcielał tło dzwonkami i grzechotkami
bezmyśœlnego gadania. Był to element błazeński, roztańczony tłum
poliszynelów i arlekinów, który - sam bez poważnych intencyj handlowych
- doprowadzał do absurdu gdzieniegdzie nawiązujące się transakcje swymi
błazeńskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten
ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił
się wœród skalnych załomów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim
zapadały się te wesołki gdzieśœ w szczeliny i fałdy terenu, jak dzieci
zmęczone zabawą po kątach i zakamarkach mieszkania w noc balową.
Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali
się w grupach pełnych powagi i godnośœci i prowadzili ciche, głębokie
dysputy. Rozszedłszy się po całym, owym wielkim górzystym kraju,
wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krętych drogach. Małe i
ciemne ich sylwety zaludniały całą tę pustynną wyżynę, nad którą zwisło
ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie
równoległe bruzdy, w srebrne i białe skiby, ukazujące w głębi coraz
dalsze pokłady swego uwarstwienia. ŒŚwiatło lampy stwarzało sztuczny
dzień w owej krainie - dzień dziwny, dzień bez œświtu i wieczoru. Ojciec
mój uspokajał się powoli. Gniew jego układał się i zastygał w pokładach
i warstwach krajobrazu. Siedział teraz na galeriach wysokich półek i
patrzył w jesienniejący, rozległy kraj. Widział, jak na dalekich
jeziorach odbywał się połów ryb. W maleńkich łupinkach łódek siedziało
po dwóch rybaków, zapuszczając sieci w wodę. Na brzegach chłopcy
dźŸwigali na głowach kosze, pełne trzepocącego się, srebrnego połowu.
Wówczas to dostrzegł, jak grupy wędrowców w oddali zadzierały głowy ku
niebu, wskazując cośœ wzniesionymi rękami. I wnet zaroiło się niebo jakąœś
kolorową wysypką, osypało się falującymi plamami, które rosły,
dojrzewały i wnet napełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, krążących
i kołujących w wielkich, krzyżujących się spiralach. Całe niebo
wypełniło się ich wzniosłym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi
liniami cichych bujań. Niektóre z nich jak ogromne bociany płynęły
nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, podobne do
kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepotały ciężko i
niezgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne wreszcie,
nieudolne konglomeraty skrzydeł, potężnych nóg i oskubanych szyj,
przypominały Ÿźle wypchane sępy i kondory, z których wysypują się
trociny. Były między nimi ptaki dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też
i kaleki, kulejące w powietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem. Niebo
stało się podobne do starego fresku, pełnego dziwolągów i fantastycznych
zwierząt, które krążyły, wymijały się i znów wracały w kolorowych
elipsach. Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem,
wyciągnął ręce, przyzywając ptaki starym zaklęciem. Poznał je, pełen
wzruszenia. Było to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji,
którą ongi Adela rozpędziła na wszystkie strony nieba. Wracało teraz,
zwyrodniałe i wybujałe, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemię
ptasie, zmarniałe wewnętrznie. Wystrzelone głupio wzrostem, wyogromnione
niedorzecznie, było wewnątrz puste i bez życia. Cała żywotnośœć tych
ptaków przeszła w upierzenie, wybujała w fantastycznośœć. Było to jakby
muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektóre latały
na wznak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków,
obciążone kolorowymi narośœlami, i były œślepe. Jakże wzruszył ojca ten
powrót niespodziany, jakże zdumiewał się nad instynktem ptasim, nad tym
przywiązaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastował jak legendę w
duszy, ażeby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed
wygaśœnięciem plemienia pociągnąć z powrotem w pradawną ojczyznę. Ale te
papierowe, śœlepe ptaki nie mogły już poznać ojca. Na darmo wołał na nie
dawnym zaklęciem, zapomnianą mową ptasią, nie słyszały go i nie
widziały. Nagle zagwizdały kamienie w powietrzu. To wesołki, głupie i
bezmyśœlne plemię, jęły celować pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na
darmo ojciec ostrzegał, na darmo groził zaklinającymi gestami, nie
dosłyszano go, nie dostrzeżono. I ptaki spadały. Ugodzone pociskiem,
obwisały ciężko i więdły już w powietrzu. Nim doleciały do ziemi, były
już bezforemną kupą pierza. W mgnieniu oka pokryła się wyżyna tą dziwną,
fantastyczną padliną. Zanim ojciec dobiegł do miejsca rzezi, cały ten
œświetny ród ptasi już leżał martwy, rozciągnięty na skałach. Teraz
dopiero, z bliska, mógł ojciec obserwować całą lichotę tej zubożałej
generacji, całą œśmiesznoœć jej tandetnej anatomii. Były to ogromne
wiechcie piór, wypchane byle jak starym śœcierwem. U wielu nie można było
wyróżnić głowy, gdyż pałkowata ta cz궜ć ciała nie nosiła żadnych znamion
duszy. Niektóre pokryte były kudłatą, zlepioną sierśœcią, jak żubry, i
œśmierdziały wstrętnie. Inne przypominały garbate, łyse, zdechłe
wielbłądy. Inne wreszcie były najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru,
puste w śœrodku, a śœwietnie kolorowe na zewnątrz. Niektóre okazywały się
z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi
wachlarzami, w które niepojętym sposobem tchnięto jakiœś pozór życia.
Widziałem smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzień zabarwiał się już
powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustoszałym sklepie najwyższe
półki syciły się barwami rannego nieba. Wśœród fragmentów zgasłego
pejzażu, wśœród zburzonych kulis nocnej scenerii - ojciec widział
wstających ze snu subiektów. Podnosili się spomiędzy bali sukna i
ziewali do słońca. W kuchni, na piętrze, Adela, ciepła od snu i ze
zmierzwionymi włosami, mełła kawę na młynku, przyciskając go do białej
piersi, od której ziarna nabierały blasku i gorąca. Kot mył się w słońcu.

You have read 1 text from Polish literature.
  • Parts
  • Sklepy cynamonowe - 1
    Total number of words is 3874
    Total number of unique words is 2249
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    25.0 of words are in the 5000 most common words
    30.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 2
    Total number of words is 3895
    Total number of unique words is 2228
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    24.8 of words are in the 5000 most common words
    29.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 3
    Total number of words is 3909
    Total number of unique words is 2164
    18.4 of words are in the 2000 most common words
    26.4 of words are in the 5000 most common words
    29.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 4
    Total number of words is 3955
    Total number of unique words is 2239
    16.6 of words are in the 2000 most common words
    24.7 of words are in the 5000 most common words
    29.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 5
    Total number of words is 3855
    Total number of unique words is 2253
    16.4 of words are in the 2000 most common words
    23.7 of words are in the 5000 most common words
    28.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 6
    Total number of words is 3976
    Total number of unique words is 2229
    17.1 of words are in the 2000 most common words
    25.6 of words are in the 5000 most common words
    30.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 7
    Total number of words is 1885
    Total number of unique words is 1145
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    29.2 of words are in the 5000 most common words
    34.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.