Sklepy cynamonowe - 4

Total number of words is 3955
Total number of unique words is 2239
16.6 of words are in the 2000 most common words
24.7 of words are in the 5000 most common words
29.1 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
przecisnąć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny i
rozległy śœwiat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze,
rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane
srebrnym szelestem, kipiącą siatką białawych połysków. Bujna, zmieszana,
nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam
zwykłe, trawiaste źdźŸbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były
delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i
szorstkie listki bluszczyków i śœlepych pokrzyw, pachnące miętą;
łykowate, błyszczące babki, nakrapiane rdzą, wystrzelające kiœćmi
grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splątane i puszyste, przepojone
było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone
niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całą błękitną
geografią obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą
mapą niebios. Od tego obcowania z powietrzem liœście i pędy pokryły się
delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczków,
jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot
delikatny i białawy spokrewniał liœście z atmosferą, dawał im srebrzysty,
szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami
słońca. A jedna z tych rośœlin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych
łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo
powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych
przez powiew i wsiąkających bezgłośnie w błękitną ciszę. Ogród był
rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W
jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam
podśœcielał niebu co najmiększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń.
Ale w miarę jak opadał w głąb długiej odnogi i zanurzał się w cień
między tylną œścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraźŸnie
pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i
niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał
chwastem wszelkim, aż w samym końcu między œścianami, w szerokiej
prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał. Tam to nie był
już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wœciekłośœci, cyniczny
bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dając upust swej pasji,
panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów - ogromne wiedŸźmy,
rozdziewające się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucając je
z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe
łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię
bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się
jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnąc razem wzdętą
masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły. Tam to było, gdziem go
ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa.
Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu
zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola.
Wtedy lato, pozbawione kontroli, rośœnie bez miary i rachuby na całej
przestrzeni, rośœnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w
dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiœ, wyrodny czas, w nieznaną dymensję,
w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja
śœcigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków,
trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I
zdarzyło się wówczas, że któraśœ z tych jaskrawych plamek rozpadła się w
locie na dwie, potem na trzy - i ten drgający, oœślepiająco biały
trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących
się w słońcu. Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie śœmiejąc
się pogrążyć w to głuche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzałem go. Zanurzony
po pachy w łopuchach, kucał przede mną. Widziałem jego grube bary w
brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku,
siedział tak - z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego
dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu twarzy lał się
pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z
jakimœ ogromnym brzemieniem. Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który
mnie ujął jakby w kleszcze. Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć
brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła
kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie
bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie
natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia.
Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu.
Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały
wcale. Były to pękające gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo
dziką rozkoszą natchnienia. I nagle z tych rysów, naciągniętych do
pęknięcia, wyboczył się jakiœś straszny, załamany cierpieniem grymas i
ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim,
wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczącym, charczącym kaszlem
śœmiechu. Do głębi wstrząśœnięty, widziałem, jak hucząc śœmiechem z
potężnych piersi, dźŸwignął się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z
rękoma w opadających łachmanach spodni, uciekał, człapiąc przez łopocące
blachy łopuchów, wielkimi skokami - Pan bez fletu, cofający się w
popłochu do swych ojczystych kniei.

PAN KAROL

Po południu w sobotę mój wuj, Karol, wdowiec słomiany,
wybierał się pieszo do letniska, oddalonego o godzinę drogi od miasta,
do żony i dzieci, które tam na wywczasach bawiły. Od czasu wyjazdu żony
mieszkanie było nie sprzątane, łóżko nie zaśœcielane nigdy. Pan Karol
przychodził do mieszkania późŸną nocą, sponiewierany, spustoszony przez
nocne pohulanki, przez które go wlokły te dni upalne i puste. Zmięta,
chłodna, dziko rozrzucona pośœciel była dlań wówczas jakąœś błogą
przystanią, wyspą zbawczą, do której przypadał ostatkiem sił jak
rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w
ciemności zapadał się gdzieśœ między białawe chmury, pasma i zwały
chłodnego pierza i spał tak w niewiadomym kierunku, na wspak, głową na
dół, wbity ciemieniem w puszysty miąższ pośœcieli, jak gdyby chciał we
œśnie przewiercić, przewędrować na wskrośœ te rosnące nocą, potężne masywy
pierzyn. Walczył we śœnie z tą pośœcielą, jak pływak z wodą, ugniatał ją i
miesił ciałem, jak ogromną dzieżę ciasta, w którą się zapadał, i budził
się o szarym œświcie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego
stosu poœścieli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak
na wpół wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na
krawędzi nocy, chwytając piersiami powietrze, a pośœciel rosła dokoła
niego, puchła i nakisała - i zarastała go znowu zwałem ciężkiego,
białawego ciasta. Spał tak do póŸźnego przedpołudnia, podczas gdy
poduszki układały się w wielką, białą, płaską równinę, po której
wędrował uspokojony sen jego. Tymi białymi goœścińcami powracał powoli do
siebie, do dnia, do jawy - i wreszcie otwierał oczy, jak śœpiący pasażer,
gdy pociąg zatrzymuje się na stacji. W pokoju panował odstały półmrok z
osadem wielu dni samotnoœści i ciszy. Tylko okno kipiało od rannego
rojowiska much i story płonęły jaskrawo. Pan Karol wyziewał ze swego
ciała, z głębi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie
chwytało go tak konwulsyjnie, jak gdyby chciało go odwrócić na nice. Tak
wyrzucał z siebie ten piasek, te ciężary - nie strawione restancje dnia
wczorajszego. Ulżywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wciągał do
notesu wydatki, kalkulował, obliczał i marzył. Potem leżał długo
nieruchomy, z szklanymi oczyma, które były koloru wody, wypukłe i
wilgotne. W wodnistym półmroku pokoju, rozjaśœnionym refleksem dnia
upalnego za storami, oczy jego jak maleńkie lusterka odbijały wszystkie
błyszczące przedmioty: białe plamy słońca w szparach okna, złoty
prostokąt stor, i powtarzały, jak kropla wody, cały pokój z ciszą
dywanów i pustych krzeseł. Tymczasem dzień za storami huczał coraz
płomienniej bzykaniem much oszalałych od słońca. Okno nie mogło
pomieœścić tego białego pożaru i story omdlewały od jasnych falowań.
Wtedy wywlekał się z pośœcieli i siedział jeszcze jakiœ czas na łóżku,
stękając bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciało zaczynało
skłaniać się do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewającym
tłuszczem, znękanym od nadużyć płciowych, ale wciąż wzbierającym bujnymi
sokami, zdawał się teraz zwolna dojrzewać w tej ciszy jego przyszły los.
Gdy tak siedział w bezmyśœlnym, wegetatywnym osłupieniu, cały zamieniony
w krążenie, w respirację, w głębokie pulsowanie soków, rosła w głębi
jego ciała, spoconego i pokrytego włosem w rozlicznych miejscach, jakaœś
nieświadoma, nie sformułowana przyszłoœść, niby potworna narośœl,
wyrastająca fantastycznie w nieznaną dymensję. Nie przerażał się jej,
gdyż czuł już swoją tożsamoœć z tym niewiadomym a ogromnym, które miało
nadejśœć, i rósł razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrętwiały
spokojną grozą, odpoznając przyszłego siebie w tych kolosalnych
wykwitach, w tych fantastycznych spiętrzeniach, które przed jego
wzrokiem wewnętrznym dojrzewały. Jedno jego oko lekko wtedy zbaczało na
zewnątrz, jak gdyby odchodziło w inny wymiar. Potem z tych bezmyśœlnych
otumanieni z tych zatraconych dali powracał znów do siebie i do chwili;
widział swe stopy na dywanie, tłuste i delikatne jak u kobiety, i powoli
wyjmował złote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szedł do
kuchni i znajdował tam w cienistym kącie wiaderko z wodą, krążek
cichego, czujnego zwierciadła, które nań tam czekało - jedyna żywa i
wiedząca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewał do miednicy wody i
kosztował skórą jej młodej i odstałej, słodkawej mokroœści. Długo i
starannie robił toaletę, nie spiesząc się i włączając pauzy między
poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie
uznawało go, te meble i śœciany śœledziły za nim z milczącą krytyką. Czuł
się, wchodząc w ich ciszę, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym
królestwie, w którym płynął inny, odrębny czas. Otwierając własne
szuflady, miał uczucie złodzieja i chodził mimo woli na palcach, bojąc
się obudzić hałaœśliwe i nadmierne echo, czekające drażliwie na
najlżejszą przyczynę, by wybuchnąć. A gdy wreszcie, idąc cicho od szafy
do szafy, znajdował kawałek po kawałku wszystko potrzebne i kończył
toaletę wśœród tych mebli, które tolerowały go w milczeniu, z nieobecną
miną, i wreszcie był gotów, to stojąc na odejœściu z kapeluszem w ręku,
czuł się zażenowany, że i w ostatniej chwili nie mógł znaleźŸć słowa,
które by rozwiązało to wrogie milczenie, i odchodził ku drzwiom
zrezygnowany, zwolna, ze spuszczoną głową - gdy w przeciwną stronę
oddalał się tymczasem bez pośœpiechu - w głąb zwierciadła - ktośœ
odwrócony na zawsze plecami - przez pustą amfiladę pokojów, które nie
istniały.

SKLEPY CYNAMONOWE

W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych
z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów,
gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej w labirynty zimowych nocy, z
trudem przywoływane przez krótki śœwit do opamiętania, do powrotu -
ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze.
Twarz jego i głowa zarastały wówczas bujnie i dziko siwym włosem,
sterczącym nieregularnie wiechciami, szczecinami, długimi pędzlami,
strzelającymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa - co nadawało jego
fizjonomii wygląd starego, nastroszonego lisa. Węch jego i słuch
zaostrzał się niepomiernie i znać było po grze jego milczącej i napiętej
twarzy, że za pośœrednictwem tych zmysłów pozostaje on w ciągłym
kontakcie z niewidzialnym œświatem ciemnych zakamarków, dziur mysich,
zmurszałych przestrzeni pustych pod podłogą i kanałów kominowych.
Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypiące życie podłogi miały
w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i współspiskowca.
Absorbowało go to w tym stopniu, że pogrążał się zupełnie w tej
niedostępnej dla nas sferze, z której nie próbował zdawać nam sprawy.
Nieraz musiał strzepywać palcami i œśmiać się cicho do siebie samego, gdy
te wybryki niewidzialnej sfery stawały się zbyt absurdalne; porozumiewał
się wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który również wtajemniczony w
ten œświat, podnosił swą cyniczną, zimną, porysowaną pręgami twarz,
mrużąc z nudów i obojętnoœci skośne szparki oczu. Zdarzało się podczas
obiadu, że wśœród jedzenia odkładał nagle nóż i widelec i z serwetą
zawiązaną pod szyją podnosił się kocim ruchem, skradał na brzuśœcach
palców do drzwi sąsiedniego, pustego pokoju i z największą ostrożnośœcią
zaglądał przez dziurkę od klucza. Potem wracał do stołu, jakby
zawstydzony, z zakłopotanym uśœmiechem, wśród mruknięć i niewyraŸźnych
mamrotań, odnoszących się do wewnętrznego monologu, w którym był
pogrążony. Ażeby mu sprawić pewną dystrakcję i oderwać go od
chorobliwych dociekań, wyciągała go matka na wieczorne spacery, na które
szedł, milcząc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i
nieobecny duchem. Raz nawet poszliœśmy do teatru. ZnaleŸźliœśmy się znowu w
tej wielkiej, źŸle oœświetlonej i brudnej sali, pełnej sennego gwaru
ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy przebrnęliśmy przez ciżbę ludzką,
wynurzyła się przed nami olbrzymia bladoniebieska kurtyna, jak niebo
jakiegośœ innego firmamentu. Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi
policzkami, nurzały się w ogromnym płóciennym przestworzu. To sztuczne
niebo szerzyło się i płynęło wzdłuż i w poprzek, wzbierając ogromnym
tchem patosu i wielkich gestów, atmosferą tego śœwiata sztucznego i
pełnego blasku, który budował się tam, na dudniących rusztowaniach
sceny. Dreszcz płynący przez wielkie oblicze tego nieba, oddech
ogromnego płótna, od którego rosły i ożywały maski, zdradzał
iluzorycznośœć tego firmamentu, sprawiał to drganie rzeczywistośœci, które
w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski
trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coœś bezgłoœśnie
i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do
zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i
ukaże rzeczy niesłychane i olœśniewające. Lecz nie było mi dane doczekać
tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zaczął zdradzać pewne oznaki
zaniepokojenia, chwytał się za kieszenie i wreszcie ośœwiadczył, że
zapomniał portfelu z pieniędzmi i ważnymi dokumentami. Po krótkiej
naradzie z matką, w której uczciwośœć Adeli została poddana pospiesznej,
ryczałtowej ocenie, zaproponowano mi, żebym wyruszył do domu na
poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczęcia widowiska było
jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinnośœci mogłem na czas powrócić.
Wyszedłem w noc zimową, kolorową od iluminacji nieba. Była to jedna z
tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i
rozgałęziony, jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt
odrębnych niebios, wystarczających do obdzielenia całego miesiąca nocy
zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich
ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów. Jest lekkomyśœlnośœcią
nie do darowania wysyłać w taką noc młodego chłopca z misją ważną i
pilną, albowiem w jej p󳶜wietle zwielokrotniają się, plączą i
wymieniają jedne z drugimi ulice. Otwierają się w głębi miasta, żeby tak
rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne.
Oczarowana i zmylona wyobraźŸnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo
dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, a
noc w niewyczerpanej swej płodnośœci nie ma nic lepszego do roboty, jak
dostarczać wciąż nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy
zimowych zaczynają się zazwyczaj niewinnie od chętki skrócenia sobie
drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejśœcia. Powstają ponętne
kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakąśœ nie wypróbowaną przecznicą.
Ale tym razem zaczęło się inaczej. Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem,
że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz po chwili wydało mi się
to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie była wcale zimna, przeciwnie
- pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejśœ fałszywej
wiosny. ŚŒnieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo,
które pachniało fiołkami. W takie same baranki rozpuśœciło się niebo, w
którym księżyc dwoił się i troił, demonstrując w tym zwielokrotnieniu
wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnażało tego dnia wewnętrzną swą
konstrukcję w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujących
spirale i słoje śœwiatła, przekroje seledynowych brył nocy, plazmę
przestworzy, tkankę rojeń nocnych. W taką noc nie podobna iœść Podwalem
ani żadną inną z ciemnych ulic, które są odwrotną stroną, niejako
podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej późŸnej
porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle
nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je
sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są
wyłożone. Te prawdziwie szlachetne handle, w późŸną noc otwarte, były
zawsze przedmiotem moich gorących marzeń. Słabo ośœwietlone, ciemne i
uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła,
aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeœś tam znaleŸźć ognie
bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych,
chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów
egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń
Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach,
mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki, stare
folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających historyj. Pamiętam
tych starych i pełnych godnośœci kupców, którzy obsługiwali klientów ze
spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mądrośœci i
wyrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam
jedna księgarnia, w której raz oglądałem rzadkie i zakazane druki,
publikacje tajnych klubów, zdejmując zasłonę z tajemnic dręczących i
upojnych. Tak rzadko zdarzała się sposobnośœć odwiedzania tych sklepów -
i w dodatku z małą, lecz wystarczającą sumą pieniędzy w kieszeni. Nie
można było pominąć tej okazji mimo ważnośœci misji powierzonej naszej
gorliwośœci. Trzeba się było zapuœścić według mego obliczenia w boczną
uliczkę, minąć dwie albo trzy przecznice, ażeby osiągnąć ulicę nocnych
sklepów. To oddalało mnie od celu, ale można było nadrobić spóźŸnienie,
wracając drogą na Żupy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów
cynamonowych, skręciłem w wiadomą mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli
szedłem, bacząc, by nie zmylić drogi. Tak minąłem już trzecią czy
czwartą przecznicę, a upragnionej ulicy wciąż nie było. W dodatku nawet
konfiguracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani
śœladu. Szedłem ulicą, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej,
tylko okna szczelnie zamknięte, śœlepe odblaskiem księżyca. Po drugiej
stronie tych domów musi prowadzić właśœciwa ulica, od której te domy są
dostępne - myśœlałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, rezygnując
w duchu z myśœli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stąd prędko
w znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie
też ona mnie wyprowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany
gośœciniec, bardzo długi i prosty. Owiał mnie od razu oddech szerokiej
przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogrodów malownicze wille,
ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały parki i mury
sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańską w jej dolnych i
rzadko zwiedzanych okolicach. ŚŒwiatło księżyca, rozpuszczone w
tysiącznych barankach, w łuskach srebrnych na niebie, było blade i tak
jasne jak w dzień - tylko parki i ogrody czerniały w tym srebrnym
krajobrazie. Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do
przekonania, że mam przed sobą tylną i nigdy nie widzianą stronę gmachu
gimnazjalnego. Właśœnie dochodziłem do bramy, która ku memu zdziwieniu
była otwarta, sień ośœwietlona. Wszedłem i znalazłem się na czerwonym
chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrzeżony
przekraśœć się przez budynek i wyjśœć przednią bramą, skracając sobie
znakomicie drogę. Przypomniałem sobie, że o tej późŸnej godzinie musi się
w sali profesora Arendta odbywać jedna z lekcyj nadobowiązkowych,
prowadzona w późną noc, na które zbieraliœśmy się zimową porą, płonąc
szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnął nas ten
znakomity nauczyciel. Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej
ciemnej sali, na której œścianach ogromniały i łamały się cienie naszych
głów, rzucane od dwóch małych śœwieczek płonących w szyjkach butelek.
Prawdę mówiąc, niewieleśœmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie
stawiał zbyt śœcisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu
poduszki i układali się na ławkach do powierzchownej drzemki. I tylko
najpilniejsi rysowali pod samą œświecą, w złotym kręgu jej blasku.
Czekaliœśmy zazwyczaj długo na przyjœście profesora, nudząc się wśœród
sennych rozmów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził -
mały, z piękną brodą, pełen ezoterycznych uśœmiechów, dyskretnych
przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciskał za sobą drzwi gabinetu,
przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego głową ciżba
gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i
Tantalidów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnący od lat w tym muzeum
gipsów. Zmierzch tego pokoju mętniał i za dnia i przelewał się sennie od
gipsowych marzeń, pustych spojrzeń, blednących owali i zamyœśleń
odchodzących w nicośœć. Lubiliśœmy nieraz podsłuchiwać pod drzwiami -
ciszy, pełnej westchnień i szeptów tego kruszejącego w pajęczynach
rumowiska, tego rozkładającego się w nudzie i monotonii zmierzchu bogów.
Profesor przechadzał się dostojnie, pełen namaszczenia, wzdłuż pustych
ławek, wśœród których rozrzuceni małymi grupkami, rysowaliœśmy cośœ w
szarym odblasku nocy zimowej. Było zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie
koledzy moi układali się do snu. ŚŒwieczki powoli dogasały w butelkach.
Profesor pogrążał się w głęboką witrynę, pełną starych foliałów,
staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywał nam wśœród
ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejzaży, gęstwiny
nocne, aleje zimowych parków, czerniejące na białych drogach
księżycowych. Wśœród sennych rozmów upływał niespostrzeżenie czas i biegł
nierównomiernie, robiąc niejako węzły w upływie godzin, połykając kędyśœ
całe puste interwały trwania, Niespostrzeżenie, bez przejśœcia,
odnajdywaliœśmy naszą czeredę już w drodze powrotnej na białej od śœniegu
œścieżce szpaleru, flankowanej czarną, suchą gęstwiną krzaków. Szliœśmy
wzdłuż tego włochatego brzegu ciemnośœci, ocierając się o niedŸwiedzie
futro krzaków, trzaskających pod naszymi nogami w jasną noc
bezksiężycową, w mleczny, fałszywy dzień, daleko po północy. Rozprószona
biel tego śœwiatła, mżąca ze śœniegu, z bladego powietrza, z mlecznych
przestworzy, była jak szary papier sztychu, na którym głęboką czernią
plątały się kreski i szrafirunki gęstych zarośœli. Noc powtarzała teraz
głęboko po północy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora
Arendta, kontynuowała jego fantazje. W tej czarnej gęstwinie parku, we
włochatej sierśœci zarośœli, w masie kruchego chrustu były miejscami
nisze, gniazda najgłębszej puszystej czarnoœci, pełne plątaniny,
sekretnych gestów, bezładnej rozmowy na migi. Było w tych gniazdach
zacisznie i ciepło. Siadaliœśmy tam na letnim miękkim œśniegu w naszych
włochatych płaszczach, zajadając orzechy, których pełna była leszczynowa
ta gęstwina w ową wiosenną zimę. Przez zarośœla przewijały się bezgłośœnie
kuny, łasice i ichneumony, futrzane, węszące zwierzątka, œśmierdzące
kożuchem, wydłużone, na niskich łapkach. Podejrzewaliœmy, że były między
nimi okazy gabinetu szkolnego, które choć wypatroszone i łysiejące,
uczuwały w tę białą noc w swym pustym wnętrzu głos starego instynktu,
głos rui, i wracały do matecznika na krótki, złudny żywot. Ale powoli
fosforescencja wiosennego śœniegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna i
gęsta oćma przed œświtem. Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym œśniegu,
inni domacywali się w gęstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do
ciemnych wnętrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy ciąg głębokiego
chrapania, które doganiali na swych spóźŸnionych drogach. Te nocne seanse
pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominąć
sposobnośœci, by nie zaglądnąć na moment do sali rysunkowej,
postanawiając, że nie pozwolę się tam zatrzymać dłużej nad krótką
chwilkę. Ale wstępując po tylnych, cedrowych schodach, pełnych
dźwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy nie
widzianej stronie gmachu. Najlżejszy szmer nie przerywał tu solennej
ciszy. Korytarze były w tym skrzydle obszerniejsze, wysłane pluszowym
dywanem i pełne wytwornośœci. Małe, ciemno płonące lampy śœwieciły na ich
zagięciach. Minąwszy jedno takie kolano, znalazłem się na korytarzu
jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy. Jedna jego śœciana
otwierała się szerokimi, szklanymi arkadami do wnętrza mieszkania.
Zaczynała się tu przed oczyma długa amfilada pokojów, biegnących w głąb
i urządzonych z olœśniewającą wspaniałoœścią. Szpalerem obić jedwabnych,
luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych pająków biegł wzrok
w puszysty miąższ tych zbytkownych wnętrzy, pełnych kolorowego wirowania
i migotliwych arabesek, plączących się girland i pączkujących kwiatów.
Głęboka cisza tych pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń,
które oddawały sobie zwierciadła, i popłochu arabesek, biegnących wysoko
fryzami wzdłuż œścian i gubiących się w sztukateriach białych sufitów. Z
podziwem i czcią stałem przed tym przepychem, domyśœlałem się, że nocna
moja eskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora,
przed jego prywatne mieszkanie. Stałem przygwożdżony ciekawoœścią, z
bijącym sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym,
przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwałe
wśœcibstwo? W którymœ z głębokich pluszowych foteli mogła, nie
dostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieśœć nagle na
mnie oczy znad książki - czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których
spojrzenia nikt z nas wytrzymać nie umiał. Ale cofnąć się w połowie
drogi, nie dokonawszy powziętego planu, poczytałbym był sobie za
tchórzostwo. Zresztą głęboka cisza panowała dookoła w pełnych przepychu
wnętrzach, ośœwietlonych przyćmionym œświatłem nie okreśœlonej pory. Przez
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Sklepy cynamonowe - 5
  • Parts
  • Sklepy cynamonowe - 1
    Total number of words is 3874
    Total number of unique words is 2249
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    25.0 of words are in the 5000 most common words
    30.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 2
    Total number of words is 3895
    Total number of unique words is 2228
    16.8 of words are in the 2000 most common words
    24.8 of words are in the 5000 most common words
    29.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 3
    Total number of words is 3909
    Total number of unique words is 2164
    18.4 of words are in the 2000 most common words
    26.4 of words are in the 5000 most common words
    29.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 4
    Total number of words is 3955
    Total number of unique words is 2239
    16.6 of words are in the 2000 most common words
    24.7 of words are in the 5000 most common words
    29.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 5
    Total number of words is 3855
    Total number of unique words is 2253
    16.4 of words are in the 2000 most common words
    23.7 of words are in the 5000 most common words
    28.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 6
    Total number of words is 3976
    Total number of unique words is 2229
    17.1 of words are in the 2000 most common words
    25.6 of words are in the 5000 most common words
    30.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Sklepy cynamonowe - 7
    Total number of words is 1885
    Total number of unique words is 1145
    19.7 of words are in the 2000 most common words
    29.2 of words are in the 5000 most common words
    34.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.