Sklepy cynamonowe - 4
Total number of words is 3955
Total number of unique words is 2239
16.6 of words are in the 2000 most common words
24.7 of words are in the 5000 most common words
29.1 of words are in the 8000 most common words
przecisnąć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny i
rozległy świat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze,
rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane
srebrnym szelestem, kipiącą siatką białawych połysków. Bujna, zmieszana,
nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam
zwykłe, trawiaste źdźbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były
delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i
szorstkie listki bluszczyków i ślepych pokrzyw, pachnące miętą;
łykowate, błyszczące babki, nakrapiane rdzą, wystrzelające kićmi
grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splątane i puszyste, przepojone
było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone
niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całą błękitną
geografią obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą
mapą niebios. Od tego obcowania z powietrzem liście i pędy pokryły się
delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczków,
jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot
delikatny i białawy spokrewniał liście z atmosferą, dawał im srebrzysty,
szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami
słońca. A jedna z tych roślin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych
łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo
powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych
przez powiew i wsiąkających bezgłośnie w błękitną ciszę. Ogród był
rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W
jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam
podścielał niebu co najmiększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń.
Ale w miarę jak opadał w głąb długiej odnogi i zanurzał się w cień
między tylną ścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraźnie
pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i
niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał
chwastem wszelkim, aż w samym końcu między ścianami, w szerokiej
prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał. Tam to nie był
już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wciekłości, cyniczny
bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dając upust swej pasji,
panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów - ogromne wiedźmy,
rozdziewające się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucając je
z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe
łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię
bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się
jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnąc razem wzdętą
masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły. Tam to było, gdziem go
ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa.
Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu
zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola.
Wtedy lato, pozbawione kontroli, rośnie bez miary i rachuby na całej
przestrzeni, rośnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w
dwójnasób, w trójnasób, w inny jaki, wyrodny czas, w nieznaną dymensję,
w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja
ścigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków,
trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I
zdarzyło się wówczas, że któraś z tych jaskrawych plamek rozpadła się w
locie na dwie, potem na trzy - i ten drgający, oślepiająco biały
trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących
się w słońcu. Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie śmiejąc
się pogrążyć w to głuche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzałem go. Zanurzony
po pachy w łopuchach, kucał przede mną. Widziałem jego grube bary w
brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku,
siedział tak - z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego
dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu twarzy lał się
pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z
jakim ogromnym brzemieniem. Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który
mnie ujął jakby w kleszcze. Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć
brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła
kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie
bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie
natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia.
Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu.
Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały
wcale. Były to pękające gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo
dziką rozkoszą natchnienia. I nagle z tych rysów, naciągniętych do
pęknięcia, wyboczył się jakiś straszny, załamany cierpieniem grymas i
ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim,
wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczącym, charczącym kaszlem
śmiechu. Do głębi wstrząśnięty, widziałem, jak hucząc śmiechem z
potężnych piersi, dźwignął się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z
rękoma w opadających łachmanach spodni, uciekał, człapiąc przez łopocące
blachy łopuchów, wielkimi skokami - Pan bez fletu, cofający się w
popłochu do swych ojczystych kniei.
PAN KAROL
Po południu w sobotę mój wuj, Karol, wdowiec słomiany,
wybierał się pieszo do letniska, oddalonego o godzinę drogi od miasta,
do żony i dzieci, które tam na wywczasach bawiły. Od czasu wyjazdu żony
mieszkanie było nie sprzątane, łóżko nie zaścielane nigdy. Pan Karol
przychodził do mieszkania późną nocą, sponiewierany, spustoszony przez
nocne pohulanki, przez które go wlokły te dni upalne i puste. Zmięta,
chłodna, dziko rozrzucona pościel była dlań wówczas jakąś błogą
przystanią, wyspą zbawczą, do której przypadał ostatkiem sił jak
rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w
ciemności zapadał się gdzieś między białawe chmury, pasma i zwały
chłodnego pierza i spał tak w niewiadomym kierunku, na wspak, głową na
dół, wbity ciemieniem w puszysty miąższ pościeli, jak gdyby chciał we
śnie przewiercić, przewędrować na wskroś te rosnące nocą, potężne masywy
pierzyn. Walczył we śnie z tą pościelą, jak pływak z wodą, ugniatał ją i
miesił ciałem, jak ogromną dzieżę ciasta, w którą się zapadał, i budził
się o szarym świcie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego
stosu pościeli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak
na wpół wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na
krawędzi nocy, chwytając piersiami powietrze, a pościel rosła dokoła
niego, puchła i nakisała - i zarastała go znowu zwałem ciężkiego,
białawego ciasta. Spał tak do późnego przedpołudnia, podczas gdy
poduszki układały się w wielką, białą, płaską równinę, po której
wędrował uspokojony sen jego. Tymi białymi gościńcami powracał powoli do
siebie, do dnia, do jawy - i wreszcie otwierał oczy, jak śpiący pasażer,
gdy pociąg zatrzymuje się na stacji. W pokoju panował odstały półmrok z
osadem wielu dni samotności i ciszy. Tylko okno kipiało od rannego
rojowiska much i story płonęły jaskrawo. Pan Karol wyziewał ze swego
ciała, z głębi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie
chwytało go tak konwulsyjnie, jak gdyby chciało go odwrócić na nice. Tak
wyrzucał z siebie ten piasek, te ciężary - nie strawione restancje dnia
wczorajszego. Ulżywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wciągał do
notesu wydatki, kalkulował, obliczał i marzył. Potem leżał długo
nieruchomy, z szklanymi oczyma, które były koloru wody, wypukłe i
wilgotne. W wodnistym półmroku pokoju, rozjaśnionym refleksem dnia
upalnego za storami, oczy jego jak maleńkie lusterka odbijały wszystkie
błyszczące przedmioty: białe plamy słońca w szparach okna, złoty
prostokąt stor, i powtarzały, jak kropla wody, cały pokój z ciszą
dywanów i pustych krzeseł. Tymczasem dzień za storami huczał coraz
płomienniej bzykaniem much oszalałych od słońca. Okno nie mogło
pomieścić tego białego pożaru i story omdlewały od jasnych falowań.
Wtedy wywlekał się z pościeli i siedział jeszcze jaki czas na łóżku,
stękając bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciało zaczynało
skłaniać się do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewającym
tłuszczem, znękanym od nadużyć płciowych, ale wciąż wzbierającym bujnymi
sokami, zdawał się teraz zwolna dojrzewać w tej ciszy jego przyszły los.
Gdy tak siedział w bezmyślnym, wegetatywnym osłupieniu, cały zamieniony
w krążenie, w respirację, w głębokie pulsowanie soków, rosła w głębi
jego ciała, spoconego i pokrytego włosem w rozlicznych miejscach, jakaś
nieświadoma, nie sformułowana przyszłość, niby potworna narośl,
wyrastająca fantastycznie w nieznaną dymensję. Nie przerażał się jej,
gdyż czuł już swoją tożsamoć z tym niewiadomym a ogromnym, które miało
nadejść, i rósł razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrętwiały
spokojną grozą, odpoznając przyszłego siebie w tych kolosalnych
wykwitach, w tych fantastycznych spiętrzeniach, które przed jego
wzrokiem wewnętrznym dojrzewały. Jedno jego oko lekko wtedy zbaczało na
zewnątrz, jak gdyby odchodziło w inny wymiar. Potem z tych bezmyślnych
otumanieni z tych zatraconych dali powracał znów do siebie i do chwili;
widział swe stopy na dywanie, tłuste i delikatne jak u kobiety, i powoli
wyjmował złote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szedł do
kuchni i znajdował tam w cienistym kącie wiaderko z wodą, krążek
cichego, czujnego zwierciadła, które nań tam czekało - jedyna żywa i
wiedząca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewał do miednicy wody i
kosztował skórą jej młodej i odstałej, słodkawej mokrości. Długo i
starannie robił toaletę, nie spiesząc się i włączając pauzy między
poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie
uznawało go, te meble i ściany śledziły za nim z milczącą krytyką. Czuł
się, wchodząc w ich ciszę, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym
królestwie, w którym płynął inny, odrębny czas. Otwierając własne
szuflady, miał uczucie złodzieja i chodził mimo woli na palcach, bojąc
się obudzić hałaśliwe i nadmierne echo, czekające drażliwie na
najlżejszą przyczynę, by wybuchnąć. A gdy wreszcie, idąc cicho od szafy
do szafy, znajdował kawałek po kawałku wszystko potrzebne i kończył
toaletę wśród tych mebli, które tolerowały go w milczeniu, z nieobecną
miną, i wreszcie był gotów, to stojąc na odejściu z kapeluszem w ręku,
czuł się zażenowany, że i w ostatniej chwili nie mógł znaleźć słowa,
które by rozwiązało to wrogie milczenie, i odchodził ku drzwiom
zrezygnowany, zwolna, ze spuszczoną głową - gdy w przeciwną stronę
oddalał się tymczasem bez pośpiechu - w głąb zwierciadła - ktoś
odwrócony na zawsze plecami - przez pustą amfiladę pokojów, które nie
istniały.
SKLEPY CYNAMONOWE
W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych
z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów,
gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej w labirynty zimowych nocy, z
trudem przywoływane przez krótki świt do opamiętania, do powrotu -
ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze.
Twarz jego i głowa zarastały wówczas bujnie i dziko siwym włosem,
sterczącym nieregularnie wiechciami, szczecinami, długimi pędzlami,
strzelającymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa - co nadawało jego
fizjonomii wygląd starego, nastroszonego lisa. Węch jego i słuch
zaostrzał się niepomiernie i znać było po grze jego milczącej i napiętej
twarzy, że za pośrednictwem tych zmysłów pozostaje on w ciągłym
kontakcie z niewidzialnym światem ciemnych zakamarków, dziur mysich,
zmurszałych przestrzeni pustych pod podłogą i kanałów kominowych.
Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypiące życie podłogi miały
w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i współspiskowca.
Absorbowało go to w tym stopniu, że pogrążał się zupełnie w tej
niedostępnej dla nas sferze, z której nie próbował zdawać nam sprawy.
Nieraz musiał strzepywać palcami i śmiać się cicho do siebie samego, gdy
te wybryki niewidzialnej sfery stawały się zbyt absurdalne; porozumiewał
się wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który również wtajemniczony w
ten świat, podnosił swą cyniczną, zimną, porysowaną pręgami twarz,
mrużąc z nudów i obojętnoci skośne szparki oczu. Zdarzało się podczas
obiadu, że wśród jedzenia odkładał nagle nóż i widelec i z serwetą
zawiązaną pod szyją podnosił się kocim ruchem, skradał na brzuścach
palców do drzwi sąsiedniego, pustego pokoju i z największą ostrożnością
zaglądał przez dziurkę od klucza. Potem wracał do stołu, jakby
zawstydzony, z zakłopotanym uśmiechem, wśród mruknięć i niewyraźnych
mamrotań, odnoszących się do wewnętrznego monologu, w którym był
pogrążony. Ażeby mu sprawić pewną dystrakcję i oderwać go od
chorobliwych dociekań, wyciągała go matka na wieczorne spacery, na które
szedł, milcząc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i
nieobecny duchem. Raz nawet poszliśmy do teatru. Znaleźliśmy się znowu w
tej wielkiej, źle oświetlonej i brudnej sali, pełnej sennego gwaru
ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy przebrnęliśmy przez ciżbę ludzką,
wynurzyła się przed nami olbrzymia bladoniebieska kurtyna, jak niebo
jakiegoś innego firmamentu. Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi
policzkami, nurzały się w ogromnym płóciennym przestworzu. To sztuczne
niebo szerzyło się i płynęło wzdłuż i w poprzek, wzbierając ogromnym
tchem patosu i wielkich gestów, atmosferą tego świata sztucznego i
pełnego blasku, który budował się tam, na dudniących rusztowaniach
sceny. Dreszcz płynący przez wielkie oblicze tego nieba, oddech
ogromnego płótna, od którego rosły i ożywały maski, zdradzał
iluzoryczność tego firmamentu, sprawiał to drganie rzeczywistości, które
w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski
trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coś bezgłośnie
i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do
zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i
ukaże rzeczy niesłychane i olśniewające. Lecz nie było mi dane doczekać
tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zaczął zdradzać pewne oznaki
zaniepokojenia, chwytał się za kieszenie i wreszcie oświadczył, że
zapomniał portfelu z pieniędzmi i ważnymi dokumentami. Po krótkiej
naradzie z matką, w której uczciwość Adeli została poddana pospiesznej,
ryczałtowej ocenie, zaproponowano mi, żebym wyruszył do domu na
poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczęcia widowiska było
jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinności mogłem na czas powrócić.
Wyszedłem w noc zimową, kolorową od iluminacji nieba. Była to jedna z
tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i
rozgałęziony, jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt
odrębnych niebios, wystarczających do obdzielenia całego miesiąca nocy
zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich
ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów. Jest lekkomyślnością
nie do darowania wysyłać w taką noc młodego chłopca z misją ważną i
pilną, albowiem w jej półświetle zwielokrotniają się, plączą i
wymieniają jedne z drugimi ulice. Otwierają się w głębi miasta, żeby tak
rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne.
Oczarowana i zmylona wyobraźnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo
dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, a
noc w niewyczerpanej swej płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak
dostarczać wciąż nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy
zimowych zaczynają się zazwyczaj niewinnie od chętki skrócenia sobie
drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejścia. Powstają ponętne
kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakąś nie wypróbowaną przecznicą.
Ale tym razem zaczęło się inaczej. Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem,
że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz po chwili wydało mi się
to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie była wcale zimna, przeciwnie
- pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejś fałszywej
wiosny. Śnieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo,
które pachniało fiołkami. W takie same baranki rozpuściło się niebo, w
którym księżyc dwoił się i troił, demonstrując w tym zwielokrotnieniu
wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnażało tego dnia wewnętrzną swą
konstrukcję w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujących
spirale i słoje światła, przekroje seledynowych brył nocy, plazmę
przestworzy, tkankę rojeń nocnych. W taką noc nie podobna iść Podwalem
ani żadną inną z ciemnych ulic, które są odwrotną stroną, niejako
podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej późnej
porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle
nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je
sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są
wyłożone. Te prawdziwie szlachetne handle, w późną noc otwarte, były
zawsze przedmiotem moich gorących marzeń. Słabo oświetlone, ciemne i
uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła,
aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeś tam znaleźć ognie
bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych,
chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów
egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń
Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach,
mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki, stare
folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających historyj. Pamiętam
tych starych i pełnych godności kupców, którzy obsługiwali klientów ze
spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mądrości i
wyrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam
jedna księgarnia, w której raz oglądałem rzadkie i zakazane druki,
publikacje tajnych klubów, zdejmując zasłonę z tajemnic dręczących i
upojnych. Tak rzadko zdarzała się sposobność odwiedzania tych sklepów -
i w dodatku z małą, lecz wystarczającą sumą pieniędzy w kieszeni. Nie
można było pominąć tej okazji mimo ważności misji powierzonej naszej
gorliwości. Trzeba się było zapuścić według mego obliczenia w boczną
uliczkę, minąć dwie albo trzy przecznice, ażeby osiągnąć ulicę nocnych
sklepów. To oddalało mnie od celu, ale można było nadrobić spóźnienie,
wracając drogą na Żupy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów
cynamonowych, skręciłem w wiadomą mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli
szedłem, bacząc, by nie zmylić drogi. Tak minąłem już trzecią czy
czwartą przecznicę, a upragnionej ulicy wciąż nie było. W dodatku nawet
konfiguracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani
śladu. Szedłem ulicą, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej,
tylko okna szczelnie zamknięte, ślepe odblaskiem księżyca. Po drugiej
stronie tych domów musi prowadzić właściwa ulica, od której te domy są
dostępne - myślałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, rezygnując
w duchu z myśli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stąd prędko
w znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie
też ona mnie wyprowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany
gościniec, bardzo długi i prosty. Owiał mnie od razu oddech szerokiej
przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogrodów malownicze wille,
ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały parki i mury
sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańską w jej dolnych i
rzadko zwiedzanych okolicach. Światło księżyca, rozpuszczone w
tysiącznych barankach, w łuskach srebrnych na niebie, było blade i tak
jasne jak w dzień - tylko parki i ogrody czerniały w tym srebrnym
krajobrazie. Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do
przekonania, że mam przed sobą tylną i nigdy nie widzianą stronę gmachu
gimnazjalnego. Właśnie dochodziłem do bramy, która ku memu zdziwieniu
była otwarta, sień oświetlona. Wszedłem i znalazłem się na czerwonym
chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrzeżony
przekraść się przez budynek i wyjść przednią bramą, skracając sobie
znakomicie drogę. Przypomniałem sobie, że o tej późnej godzinie musi się
w sali profesora Arendta odbywać jedna z lekcyj nadobowiązkowych,
prowadzona w późną noc, na które zbieraliśmy się zimową porą, płonąc
szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnął nas ten
znakomity nauczyciel. Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej
ciemnej sali, na której ścianach ogromniały i łamały się cienie naszych
głów, rzucane od dwóch małych świeczek płonących w szyjkach butelek.
Prawdę mówiąc, niewieleśmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie
stawiał zbyt ścisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu
poduszki i układali się na ławkach do powierzchownej drzemki. I tylko
najpilniejsi rysowali pod samą świecą, w złotym kręgu jej blasku.
Czekaliśmy zazwyczaj długo na przyjście profesora, nudząc się wśród
sennych rozmów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził -
mały, z piękną brodą, pełen ezoterycznych uśmiechów, dyskretnych
przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciskał za sobą drzwi gabinetu,
przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego głową ciżba
gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i
Tantalidów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnący od lat w tym muzeum
gipsów. Zmierzch tego pokoju mętniał i za dnia i przelewał się sennie od
gipsowych marzeń, pustych spojrzeń, blednących owali i zamyśleń
odchodzących w nicość. Lubiliśmy nieraz podsłuchiwać pod drzwiami -
ciszy, pełnej westchnień i szeptów tego kruszejącego w pajęczynach
rumowiska, tego rozkładającego się w nudzie i monotonii zmierzchu bogów.
Profesor przechadzał się dostojnie, pełen namaszczenia, wzdłuż pustych
ławek, wśród których rozrzuceni małymi grupkami, rysowaliśmy coś w
szarym odblasku nocy zimowej. Było zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie
koledzy moi układali się do snu. Świeczki powoli dogasały w butelkach.
Profesor pogrążał się w głęboką witrynę, pełną starych foliałów,
staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywał nam wśród
ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejzaży, gęstwiny
nocne, aleje zimowych parków, czerniejące na białych drogach
księżycowych. Wśród sennych rozmów upływał niespostrzeżenie czas i biegł
nierównomiernie, robiąc niejako węzły w upływie godzin, połykając kędyś
całe puste interwały trwania, Niespostrzeżenie, bez przejścia,
odnajdywaliśmy naszą czeredę już w drodze powrotnej na białej od śniegu
ścieżce szpaleru, flankowanej czarną, suchą gęstwiną krzaków. Szliśmy
wzdłuż tego włochatego brzegu ciemności, ocierając się o niedwiedzie
futro krzaków, trzaskających pod naszymi nogami w jasną noc
bezksiężycową, w mleczny, fałszywy dzień, daleko po północy. Rozprószona
biel tego światła, mżąca ze śniegu, z bladego powietrza, z mlecznych
przestworzy, była jak szary papier sztychu, na którym głęboką czernią
plątały się kreski i szrafirunki gęstych zarośli. Noc powtarzała teraz
głęboko po północy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora
Arendta, kontynuowała jego fantazje. W tej czarnej gęstwinie parku, we
włochatej sierści zarośli, w masie kruchego chrustu były miejscami
nisze, gniazda najgłębszej puszystej czarnoci, pełne plątaniny,
sekretnych gestów, bezładnej rozmowy na migi. Było w tych gniazdach
zacisznie i ciepło. Siadaliśmy tam na letnim miękkim śniegu w naszych
włochatych płaszczach, zajadając orzechy, których pełna była leszczynowa
ta gęstwina w ową wiosenną zimę. Przez zarośla przewijały się bezgłośnie
kuny, łasice i ichneumony, futrzane, węszące zwierzątka, śmierdzące
kożuchem, wydłużone, na niskich łapkach. Podejrzewalimy, że były między
nimi okazy gabinetu szkolnego, które choć wypatroszone i łysiejące,
uczuwały w tę białą noc w swym pustym wnętrzu głos starego instynktu,
głos rui, i wracały do matecznika na krótki, złudny żywot. Ale powoli
fosforescencja wiosennego śniegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna i
gęsta oćma przed świtem. Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym śniegu,
inni domacywali się w gęstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do
ciemnych wnętrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy ciąg głębokiego
chrapania, które doganiali na swych spóźnionych drogach. Te nocne seanse
pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominąć
sposobności, by nie zaglądnąć na moment do sali rysunkowej,
postanawiając, że nie pozwolę się tam zatrzymać dłużej nad krótką
chwilkę. Ale wstępując po tylnych, cedrowych schodach, pełnych
dźwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy nie
widzianej stronie gmachu. Najlżejszy szmer nie przerywał tu solennej
ciszy. Korytarze były w tym skrzydle obszerniejsze, wysłane pluszowym
dywanem i pełne wytworności. Małe, ciemno płonące lampy świeciły na ich
zagięciach. Minąwszy jedno takie kolano, znalazłem się na korytarzu
jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy. Jedna jego ściana
otwierała się szerokimi, szklanymi arkadami do wnętrza mieszkania.
Zaczynała się tu przed oczyma długa amfilada pokojów, biegnących w głąb
i urządzonych z olśniewającą wspaniałością. Szpalerem obić jedwabnych,
luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych pająków biegł wzrok
w puszysty miąższ tych zbytkownych wnętrzy, pełnych kolorowego wirowania
i migotliwych arabesek, plączących się girland i pączkujących kwiatów.
Głęboka cisza tych pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń,
które oddawały sobie zwierciadła, i popłochu arabesek, biegnących wysoko
fryzami wzdłuż ścian i gubiących się w sztukateriach białych sufitów. Z
podziwem i czcią stałem przed tym przepychem, domyślałem się, że nocna
moja eskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora,
przed jego prywatne mieszkanie. Stałem przygwożdżony ciekawością, z
bijącym sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym,
przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwałe
wścibstwo? W którym z głębokich pluszowych foteli mogła, nie
dostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieść nagle na
mnie oczy znad książki - czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których
spojrzenia nikt z nas wytrzymać nie umiał. Ale cofnąć się w połowie
drogi, nie dokonawszy powziętego planu, poczytałbym był sobie za
tchórzostwo. Zresztą głęboka cisza panowała dookoła w pełnych przepychu
wnętrzach, oświetlonych przyćmionym światłem nie określonej pory. Przez
rozległy świat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze,
rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane
srebrnym szelestem, kipiącą siatką białawych połysków. Bujna, zmieszana,
nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam
zwykłe, trawiaste źdźbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były
delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i
szorstkie listki bluszczyków i ślepych pokrzyw, pachnące miętą;
łykowate, błyszczące babki, nakrapiane rdzą, wystrzelające kićmi
grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splątane i puszyste, przepojone
było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone
niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całą błękitną
geografią obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą
mapą niebios. Od tego obcowania z powietrzem liście i pędy pokryły się
delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczków,
jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot
delikatny i białawy spokrewniał liście z atmosferą, dawał im srebrzysty,
szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami
słońca. A jedna z tych roślin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych
łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo
powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych
przez powiew i wsiąkających bezgłośnie w błękitną ciszę. Ogród był
rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W
jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam
podścielał niebu co najmiększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń.
Ale w miarę jak opadał w głąb długiej odnogi i zanurzał się w cień
między tylną ścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraźnie
pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i
niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał
chwastem wszelkim, aż w samym końcu między ścianami, w szerokiej
prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał. Tam to nie był
już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wciekłości, cyniczny
bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dając upust swej pasji,
panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów - ogromne wiedźmy,
rozdziewające się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucając je
z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe
łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię
bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się
jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnąc razem wzdętą
masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły. Tam to było, gdziem go
ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa.
Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu
zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola.
Wtedy lato, pozbawione kontroli, rośnie bez miary i rachuby na całej
przestrzeni, rośnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w
dwójnasób, w trójnasób, w inny jaki, wyrodny czas, w nieznaną dymensję,
w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja
ścigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków,
trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I
zdarzyło się wówczas, że któraś z tych jaskrawych plamek rozpadła się w
locie na dwie, potem na trzy - i ten drgający, oślepiająco biały
trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących
się w słońcu. Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie śmiejąc
się pogrążyć w to głuche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzałem go. Zanurzony
po pachy w łopuchach, kucał przede mną. Widziałem jego grube bary w
brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku,
siedział tak - z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego
dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu twarzy lał się
pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z
jakim ogromnym brzemieniem. Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który
mnie ujął jakby w kleszcze. Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć
brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła
kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie
bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie
natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia.
Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu.
Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały
wcale. Były to pękające gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo
dziką rozkoszą natchnienia. I nagle z tych rysów, naciągniętych do
pęknięcia, wyboczył się jakiś straszny, załamany cierpieniem grymas i
ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim,
wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczącym, charczącym kaszlem
śmiechu. Do głębi wstrząśnięty, widziałem, jak hucząc śmiechem z
potężnych piersi, dźwignął się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z
rękoma w opadających łachmanach spodni, uciekał, człapiąc przez łopocące
blachy łopuchów, wielkimi skokami - Pan bez fletu, cofający się w
popłochu do swych ojczystych kniei.
PAN KAROL
Po południu w sobotę mój wuj, Karol, wdowiec słomiany,
wybierał się pieszo do letniska, oddalonego o godzinę drogi od miasta,
do żony i dzieci, które tam na wywczasach bawiły. Od czasu wyjazdu żony
mieszkanie było nie sprzątane, łóżko nie zaścielane nigdy. Pan Karol
przychodził do mieszkania późną nocą, sponiewierany, spustoszony przez
nocne pohulanki, przez które go wlokły te dni upalne i puste. Zmięta,
chłodna, dziko rozrzucona pościel była dlań wówczas jakąś błogą
przystanią, wyspą zbawczą, do której przypadał ostatkiem sił jak
rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w
ciemności zapadał się gdzieś między białawe chmury, pasma i zwały
chłodnego pierza i spał tak w niewiadomym kierunku, na wspak, głową na
dół, wbity ciemieniem w puszysty miąższ pościeli, jak gdyby chciał we
śnie przewiercić, przewędrować na wskroś te rosnące nocą, potężne masywy
pierzyn. Walczył we śnie z tą pościelą, jak pływak z wodą, ugniatał ją i
miesił ciałem, jak ogromną dzieżę ciasta, w którą się zapadał, i budził
się o szarym świcie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego
stosu pościeli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak
na wpół wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na
krawędzi nocy, chwytając piersiami powietrze, a pościel rosła dokoła
niego, puchła i nakisała - i zarastała go znowu zwałem ciężkiego,
białawego ciasta. Spał tak do późnego przedpołudnia, podczas gdy
poduszki układały się w wielką, białą, płaską równinę, po której
wędrował uspokojony sen jego. Tymi białymi gościńcami powracał powoli do
siebie, do dnia, do jawy - i wreszcie otwierał oczy, jak śpiący pasażer,
gdy pociąg zatrzymuje się na stacji. W pokoju panował odstały półmrok z
osadem wielu dni samotności i ciszy. Tylko okno kipiało od rannego
rojowiska much i story płonęły jaskrawo. Pan Karol wyziewał ze swego
ciała, z głębi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie
chwytało go tak konwulsyjnie, jak gdyby chciało go odwrócić na nice. Tak
wyrzucał z siebie ten piasek, te ciężary - nie strawione restancje dnia
wczorajszego. Ulżywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wciągał do
notesu wydatki, kalkulował, obliczał i marzył. Potem leżał długo
nieruchomy, z szklanymi oczyma, które były koloru wody, wypukłe i
wilgotne. W wodnistym półmroku pokoju, rozjaśnionym refleksem dnia
upalnego za storami, oczy jego jak maleńkie lusterka odbijały wszystkie
błyszczące przedmioty: białe plamy słońca w szparach okna, złoty
prostokąt stor, i powtarzały, jak kropla wody, cały pokój z ciszą
dywanów i pustych krzeseł. Tymczasem dzień za storami huczał coraz
płomienniej bzykaniem much oszalałych od słońca. Okno nie mogło
pomieścić tego białego pożaru i story omdlewały od jasnych falowań.
Wtedy wywlekał się z pościeli i siedział jeszcze jaki czas na łóżku,
stękając bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciało zaczynało
skłaniać się do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewającym
tłuszczem, znękanym od nadużyć płciowych, ale wciąż wzbierającym bujnymi
sokami, zdawał się teraz zwolna dojrzewać w tej ciszy jego przyszły los.
Gdy tak siedział w bezmyślnym, wegetatywnym osłupieniu, cały zamieniony
w krążenie, w respirację, w głębokie pulsowanie soków, rosła w głębi
jego ciała, spoconego i pokrytego włosem w rozlicznych miejscach, jakaś
nieświadoma, nie sformułowana przyszłość, niby potworna narośl,
wyrastająca fantastycznie w nieznaną dymensję. Nie przerażał się jej,
gdyż czuł już swoją tożsamoć z tym niewiadomym a ogromnym, które miało
nadejść, i rósł razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrętwiały
spokojną grozą, odpoznając przyszłego siebie w tych kolosalnych
wykwitach, w tych fantastycznych spiętrzeniach, które przed jego
wzrokiem wewnętrznym dojrzewały. Jedno jego oko lekko wtedy zbaczało na
zewnątrz, jak gdyby odchodziło w inny wymiar. Potem z tych bezmyślnych
otumanieni z tych zatraconych dali powracał znów do siebie i do chwili;
widział swe stopy na dywanie, tłuste i delikatne jak u kobiety, i powoli
wyjmował złote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szedł do
kuchni i znajdował tam w cienistym kącie wiaderko z wodą, krążek
cichego, czujnego zwierciadła, które nań tam czekało - jedyna żywa i
wiedząca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewał do miednicy wody i
kosztował skórą jej młodej i odstałej, słodkawej mokrości. Długo i
starannie robił toaletę, nie spiesząc się i włączając pauzy między
poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie
uznawało go, te meble i ściany śledziły za nim z milczącą krytyką. Czuł
się, wchodząc w ich ciszę, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym
królestwie, w którym płynął inny, odrębny czas. Otwierając własne
szuflady, miał uczucie złodzieja i chodził mimo woli na palcach, bojąc
się obudzić hałaśliwe i nadmierne echo, czekające drażliwie na
najlżejszą przyczynę, by wybuchnąć. A gdy wreszcie, idąc cicho od szafy
do szafy, znajdował kawałek po kawałku wszystko potrzebne i kończył
toaletę wśród tych mebli, które tolerowały go w milczeniu, z nieobecną
miną, i wreszcie był gotów, to stojąc na odejściu z kapeluszem w ręku,
czuł się zażenowany, że i w ostatniej chwili nie mógł znaleźć słowa,
które by rozwiązało to wrogie milczenie, i odchodził ku drzwiom
zrezygnowany, zwolna, ze spuszczoną głową - gdy w przeciwną stronę
oddalał się tymczasem bez pośpiechu - w głąb zwierciadła - ktoś
odwrócony na zawsze plecami - przez pustą amfiladę pokojów, które nie
istniały.
SKLEPY CYNAMONOWE
W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych
z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów,
gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej w labirynty zimowych nocy, z
trudem przywoływane przez krótki świt do opamiętania, do powrotu -
ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze.
Twarz jego i głowa zarastały wówczas bujnie i dziko siwym włosem,
sterczącym nieregularnie wiechciami, szczecinami, długimi pędzlami,
strzelającymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa - co nadawało jego
fizjonomii wygląd starego, nastroszonego lisa. Węch jego i słuch
zaostrzał się niepomiernie i znać było po grze jego milczącej i napiętej
twarzy, że za pośrednictwem tych zmysłów pozostaje on w ciągłym
kontakcie z niewidzialnym światem ciemnych zakamarków, dziur mysich,
zmurszałych przestrzeni pustych pod podłogą i kanałów kominowych.
Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypiące życie podłogi miały
w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i współspiskowca.
Absorbowało go to w tym stopniu, że pogrążał się zupełnie w tej
niedostępnej dla nas sferze, z której nie próbował zdawać nam sprawy.
Nieraz musiał strzepywać palcami i śmiać się cicho do siebie samego, gdy
te wybryki niewidzialnej sfery stawały się zbyt absurdalne; porozumiewał
się wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który również wtajemniczony w
ten świat, podnosił swą cyniczną, zimną, porysowaną pręgami twarz,
mrużąc z nudów i obojętnoci skośne szparki oczu. Zdarzało się podczas
obiadu, że wśród jedzenia odkładał nagle nóż i widelec i z serwetą
zawiązaną pod szyją podnosił się kocim ruchem, skradał na brzuścach
palców do drzwi sąsiedniego, pustego pokoju i z największą ostrożnością
zaglądał przez dziurkę od klucza. Potem wracał do stołu, jakby
zawstydzony, z zakłopotanym uśmiechem, wśród mruknięć i niewyraźnych
mamrotań, odnoszących się do wewnętrznego monologu, w którym był
pogrążony. Ażeby mu sprawić pewną dystrakcję i oderwać go od
chorobliwych dociekań, wyciągała go matka na wieczorne spacery, na które
szedł, milcząc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i
nieobecny duchem. Raz nawet poszliśmy do teatru. Znaleźliśmy się znowu w
tej wielkiej, źle oświetlonej i brudnej sali, pełnej sennego gwaru
ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy przebrnęliśmy przez ciżbę ludzką,
wynurzyła się przed nami olbrzymia bladoniebieska kurtyna, jak niebo
jakiegoś innego firmamentu. Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi
policzkami, nurzały się w ogromnym płóciennym przestworzu. To sztuczne
niebo szerzyło się i płynęło wzdłuż i w poprzek, wzbierając ogromnym
tchem patosu i wielkich gestów, atmosferą tego świata sztucznego i
pełnego blasku, który budował się tam, na dudniących rusztowaniach
sceny. Dreszcz płynący przez wielkie oblicze tego nieba, oddech
ogromnego płótna, od którego rosły i ożywały maski, zdradzał
iluzoryczność tego firmamentu, sprawiał to drganie rzeczywistości, które
w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski
trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coś bezgłośnie
i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do
zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i
ukaże rzeczy niesłychane i olśniewające. Lecz nie było mi dane doczekać
tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zaczął zdradzać pewne oznaki
zaniepokojenia, chwytał się za kieszenie i wreszcie oświadczył, że
zapomniał portfelu z pieniędzmi i ważnymi dokumentami. Po krótkiej
naradzie z matką, w której uczciwość Adeli została poddana pospiesznej,
ryczałtowej ocenie, zaproponowano mi, żebym wyruszył do domu na
poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczęcia widowiska było
jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinności mogłem na czas powrócić.
Wyszedłem w noc zimową, kolorową od iluminacji nieba. Była to jedna z
tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i
rozgałęziony, jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt
odrębnych niebios, wystarczających do obdzielenia całego miesiąca nocy
zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich
ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów. Jest lekkomyślnością
nie do darowania wysyłać w taką noc młodego chłopca z misją ważną i
pilną, albowiem w jej półświetle zwielokrotniają się, plączą i
wymieniają jedne z drugimi ulice. Otwierają się w głębi miasta, żeby tak
rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne.
Oczarowana i zmylona wyobraźnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo
dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, a
noc w niewyczerpanej swej płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak
dostarczać wciąż nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy
zimowych zaczynają się zazwyczaj niewinnie od chętki skrócenia sobie
drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejścia. Powstają ponętne
kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakąś nie wypróbowaną przecznicą.
Ale tym razem zaczęło się inaczej. Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem,
że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz po chwili wydało mi się
to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie była wcale zimna, przeciwnie
- pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejś fałszywej
wiosny. Śnieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo,
które pachniało fiołkami. W takie same baranki rozpuściło się niebo, w
którym księżyc dwoił się i troił, demonstrując w tym zwielokrotnieniu
wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnażało tego dnia wewnętrzną swą
konstrukcję w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujących
spirale i słoje światła, przekroje seledynowych brył nocy, plazmę
przestworzy, tkankę rojeń nocnych. W taką noc nie podobna iść Podwalem
ani żadną inną z ciemnych ulic, które są odwrotną stroną, niejako
podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej późnej
porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle
nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je
sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są
wyłożone. Te prawdziwie szlachetne handle, w późną noc otwarte, były
zawsze przedmiotem moich gorących marzeń. Słabo oświetlone, ciemne i
uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła,
aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeś tam znaleźć ognie
bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych,
chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów
egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń
Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach,
mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki, stare
folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających historyj. Pamiętam
tych starych i pełnych godności kupców, którzy obsługiwali klientów ze
spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mądrości i
wyrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam
jedna księgarnia, w której raz oglądałem rzadkie i zakazane druki,
publikacje tajnych klubów, zdejmując zasłonę z tajemnic dręczących i
upojnych. Tak rzadko zdarzała się sposobność odwiedzania tych sklepów -
i w dodatku z małą, lecz wystarczającą sumą pieniędzy w kieszeni. Nie
można było pominąć tej okazji mimo ważności misji powierzonej naszej
gorliwości. Trzeba się było zapuścić według mego obliczenia w boczną
uliczkę, minąć dwie albo trzy przecznice, ażeby osiągnąć ulicę nocnych
sklepów. To oddalało mnie od celu, ale można było nadrobić spóźnienie,
wracając drogą na Żupy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów
cynamonowych, skręciłem w wiadomą mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli
szedłem, bacząc, by nie zmylić drogi. Tak minąłem już trzecią czy
czwartą przecznicę, a upragnionej ulicy wciąż nie było. W dodatku nawet
konfiguracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani
śladu. Szedłem ulicą, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej,
tylko okna szczelnie zamknięte, ślepe odblaskiem księżyca. Po drugiej
stronie tych domów musi prowadzić właściwa ulica, od której te domy są
dostępne - myślałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, rezygnując
w duchu z myśli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stąd prędko
w znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie
też ona mnie wyprowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany
gościniec, bardzo długi i prosty. Owiał mnie od razu oddech szerokiej
przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogrodów malownicze wille,
ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały parki i mury
sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańską w jej dolnych i
rzadko zwiedzanych okolicach. Światło księżyca, rozpuszczone w
tysiącznych barankach, w łuskach srebrnych na niebie, było blade i tak
jasne jak w dzień - tylko parki i ogrody czerniały w tym srebrnym
krajobrazie. Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do
przekonania, że mam przed sobą tylną i nigdy nie widzianą stronę gmachu
gimnazjalnego. Właśnie dochodziłem do bramy, która ku memu zdziwieniu
była otwarta, sień oświetlona. Wszedłem i znalazłem się na czerwonym
chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrzeżony
przekraść się przez budynek i wyjść przednią bramą, skracając sobie
znakomicie drogę. Przypomniałem sobie, że o tej późnej godzinie musi się
w sali profesora Arendta odbywać jedna z lekcyj nadobowiązkowych,
prowadzona w późną noc, na które zbieraliśmy się zimową porą, płonąc
szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnął nas ten
znakomity nauczyciel. Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej
ciemnej sali, na której ścianach ogromniały i łamały się cienie naszych
głów, rzucane od dwóch małych świeczek płonących w szyjkach butelek.
Prawdę mówiąc, niewieleśmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie
stawiał zbyt ścisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu
poduszki i układali się na ławkach do powierzchownej drzemki. I tylko
najpilniejsi rysowali pod samą świecą, w złotym kręgu jej blasku.
Czekaliśmy zazwyczaj długo na przyjście profesora, nudząc się wśród
sennych rozmów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził -
mały, z piękną brodą, pełen ezoterycznych uśmiechów, dyskretnych
przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciskał za sobą drzwi gabinetu,
przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego głową ciżba
gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i
Tantalidów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnący od lat w tym muzeum
gipsów. Zmierzch tego pokoju mętniał i za dnia i przelewał się sennie od
gipsowych marzeń, pustych spojrzeń, blednących owali i zamyśleń
odchodzących w nicość. Lubiliśmy nieraz podsłuchiwać pod drzwiami -
ciszy, pełnej westchnień i szeptów tego kruszejącego w pajęczynach
rumowiska, tego rozkładającego się w nudzie i monotonii zmierzchu bogów.
Profesor przechadzał się dostojnie, pełen namaszczenia, wzdłuż pustych
ławek, wśród których rozrzuceni małymi grupkami, rysowaliśmy coś w
szarym odblasku nocy zimowej. Było zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie
koledzy moi układali się do snu. Świeczki powoli dogasały w butelkach.
Profesor pogrążał się w głęboką witrynę, pełną starych foliałów,
staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywał nam wśród
ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejzaży, gęstwiny
nocne, aleje zimowych parków, czerniejące na białych drogach
księżycowych. Wśród sennych rozmów upływał niespostrzeżenie czas i biegł
nierównomiernie, robiąc niejako węzły w upływie godzin, połykając kędyś
całe puste interwały trwania, Niespostrzeżenie, bez przejścia,
odnajdywaliśmy naszą czeredę już w drodze powrotnej na białej od śniegu
ścieżce szpaleru, flankowanej czarną, suchą gęstwiną krzaków. Szliśmy
wzdłuż tego włochatego brzegu ciemności, ocierając się o niedwiedzie
futro krzaków, trzaskających pod naszymi nogami w jasną noc
bezksiężycową, w mleczny, fałszywy dzień, daleko po północy. Rozprószona
biel tego światła, mżąca ze śniegu, z bladego powietrza, z mlecznych
przestworzy, była jak szary papier sztychu, na którym głęboką czernią
plątały się kreski i szrafirunki gęstych zarośli. Noc powtarzała teraz
głęboko po północy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora
Arendta, kontynuowała jego fantazje. W tej czarnej gęstwinie parku, we
włochatej sierści zarośli, w masie kruchego chrustu były miejscami
nisze, gniazda najgłębszej puszystej czarnoci, pełne plątaniny,
sekretnych gestów, bezładnej rozmowy na migi. Było w tych gniazdach
zacisznie i ciepło. Siadaliśmy tam na letnim miękkim śniegu w naszych
włochatych płaszczach, zajadając orzechy, których pełna była leszczynowa
ta gęstwina w ową wiosenną zimę. Przez zarośla przewijały się bezgłośnie
kuny, łasice i ichneumony, futrzane, węszące zwierzątka, śmierdzące
kożuchem, wydłużone, na niskich łapkach. Podejrzewalimy, że były między
nimi okazy gabinetu szkolnego, które choć wypatroszone i łysiejące,
uczuwały w tę białą noc w swym pustym wnętrzu głos starego instynktu,
głos rui, i wracały do matecznika na krótki, złudny żywot. Ale powoli
fosforescencja wiosennego śniegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna i
gęsta oćma przed świtem. Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym śniegu,
inni domacywali się w gęstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do
ciemnych wnętrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy ciąg głębokiego
chrapania, które doganiali na swych spóźnionych drogach. Te nocne seanse
pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominąć
sposobności, by nie zaglądnąć na moment do sali rysunkowej,
postanawiając, że nie pozwolę się tam zatrzymać dłużej nad krótką
chwilkę. Ale wstępując po tylnych, cedrowych schodach, pełnych
dźwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy nie
widzianej stronie gmachu. Najlżejszy szmer nie przerywał tu solennej
ciszy. Korytarze były w tym skrzydle obszerniejsze, wysłane pluszowym
dywanem i pełne wytworności. Małe, ciemno płonące lampy świeciły na ich
zagięciach. Minąwszy jedno takie kolano, znalazłem się na korytarzu
jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy. Jedna jego ściana
otwierała się szerokimi, szklanymi arkadami do wnętrza mieszkania.
Zaczynała się tu przed oczyma długa amfilada pokojów, biegnących w głąb
i urządzonych z olśniewającą wspaniałością. Szpalerem obić jedwabnych,
luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych pająków biegł wzrok
w puszysty miąższ tych zbytkownych wnętrzy, pełnych kolorowego wirowania
i migotliwych arabesek, plączących się girland i pączkujących kwiatów.
Głęboka cisza tych pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń,
które oddawały sobie zwierciadła, i popłochu arabesek, biegnących wysoko
fryzami wzdłuż ścian i gubiących się w sztukateriach białych sufitów. Z
podziwem i czcią stałem przed tym przepychem, domyślałem się, że nocna
moja eskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora,
przed jego prywatne mieszkanie. Stałem przygwożdżony ciekawością, z
bijącym sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym,
przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwałe
wścibstwo? W którym z głębokich pluszowych foteli mogła, nie
dostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieść nagle na
mnie oczy znad książki - czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których
spojrzenia nikt z nas wytrzymać nie umiał. Ale cofnąć się w połowie
drogi, nie dokonawszy powziętego planu, poczytałbym był sobie za
tchórzostwo. Zresztą głęboka cisza panowała dookoła w pełnych przepychu
wnętrzach, oświetlonych przyćmionym światłem nie określonej pory. Przez
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Sklepy cynamonowe - 5
- Parts
- Sklepy cynamonowe - 1Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3874Total number of unique words is 224916.8 of words are in the 2000 most common words25.0 of words are in the 5000 most common words30.5 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 2Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3895Total number of unique words is 222816.8 of words are in the 2000 most common words24.8 of words are in the 5000 most common words29.3 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 3Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3909Total number of unique words is 216418.4 of words are in the 2000 most common words26.4 of words are in the 5000 most common words29.9 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 4Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3955Total number of unique words is 223916.6 of words are in the 2000 most common words24.7 of words are in the 5000 most common words29.1 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 5Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3855Total number of unique words is 225316.4 of words are in the 2000 most common words23.7 of words are in the 5000 most common words28.1 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 6Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 3976Total number of unique words is 222917.1 of words are in the 2000 most common words25.6 of words are in the 5000 most common words30.1 of words are in the 8000 most common words
- Sklepy cynamonowe - 7Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.Total number of words is 1885Total number of unique words is 114519.7 of words are in the 2000 most common words29.2 of words are in the 5000 most common words34.8 of words are in the 8000 most common words