Bez przewodnika - 1

Total number of words is 4161
Total number of unique words is 1976
24.2 of words are in the 2000 most common words
33.1 of words are in the 5000 most common words
36.8 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.

BIBLJOTECZKA MŁODZIEŹY SZKOLNEJ 38
C. NIEWIADOMSKA
BEZ PRZEWODNIKA

WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW -- G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1908

KRAKÓW -- DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.


I.

--Wierzysz, że nam się nie śni?
Szczupły i blady chłopiec w szkolnej bluzce podniósł na brata
zdziwione spojrzenie wielkich, niebieskich oczu.
Starszy chłopiec, czarnooki, śniady i opalony, zniecierpliwił się
widać brakiem odpowiedzi.
--Cóż, milczysz? -- rzekł porywczo. -- Czternaście lat skończyłeś, a zdaje
ci się chyba, że nie masz jeszcze siedmiu, i żeś powinien być niemy,
jak ryba. Teraz nie wiem doprawdy, skąd ci się wzięła odwaga
wypowiedzenia stryjowi, że zgadzasz się na jego projekt, a raczej, że
masz ochotę zobaczenia morza po sześciokrotnem spędzeniu lata w
Zakopanem. Takie natury, jak twoja, na nic zdobyć się nie potrafią,
nawet na prostą szczerość.
Blada twarz młodego chłopca pokryła się lekkim rumieńcem, lecz w
jasnych jego oczach nie było gniewu ni urazy.
--Nie gniewaj się, Janku -- zaczął trochę nieśmiałym głosem, ale widząc,
że brat wygląda przez okno wagonu, nie dokończył nawet zdania.
Po chwili Janek usiadł znów na ławce, spojrzał na brata niezwykle
łagodnie, jak gdyby pragnął zatrzeć poprzednie wrażenie, i zapytał
dość miękko.
--Głodny jesteś?
--Pić mi się chce -- odparł Tadzio -- ale zaczekam do Chabówki.
--Do Chabówki! Dobry sobie! Jakbyś nie wiedział o tem, że do Chabówki
jeszcze z półtorej godziny. Ale tybyś się wyrzekł jedzenia i picia,
byle nie mieć kłopotu. Powiadam ci, Tadek, co ty na świecie zrobisz?
Dobrze, póki jesteśmy razem, i wiesz, że za ciebie myślą brat, ojciec,
siostra, no, ale jesteś mężczyzną, masz być w przyszłości opiekunem
swojej rodziny i co ty poczniesz wtedy?
Tadek zarumienił się znowu po same włosy i spoglądał na brata
łagodnym, proszącym wzrokiem, ale na odpowiedź się nie zdobył. Janek
ruszył też ramionami i sięgnął po koszyczek, umieszczony na półce.
--Co to? -- rzekł, wydobywając z niego dość dużą butelkę.
--To woda z czerwonem winem -- cicho odpowiedział uczeń.
--Czemuż się nie napijesz?
--E, nie... tam już niewiele... ty możesz mieć pragnienie...
--Co? -- zawołał Janek z oburzeniem -- będziesz się męczył pragnieniem i
kwasił tę trochę wody do samego Zakopanego, bo -- ja mogę jej
potrzebować! Czy wiesz, jak się nazywa takie postępowanie?
--Pewnie niedołęstwo -- rzekł Tadek z łagodnym uśmiechem.
Janek zmieszał się trochę odpowiedzią brata, ale spostrzegł się
prędko.
--A widzisz -- rzekł -- sam uznajesz; czy myślisz, że mnie przyjemnie tak
ciągle cię strofować i nazywać po imieniu twoje wady? Ale to dla twego
dobra, -- święty straciłby resztę cierpliwości z twoją biernością. Tak!
nie! chcę! nie chcę! krzycz, pchaj się, żądaj; -- a ty wiecznie
milczysz, myślisz i ze wszystkiem się zgadzasz, -- ja tego znieść nie
mogę. No, pij.
--Dziękuję.
--Nie chcesz?
--N-nie, już nie chcę.
--To wypiję; na widok tego nektaru sucho mi się w gardle zrobiło. Za
twoją -- energję.
Tadek się uśmiechnął.
--Przynajmniej na ten tydzień zdobądź-że się na jakąś wolę -- prawił
dalej Janek, ogryzając udko kurczęcia -- pamiętaj, że od naszego sprytu
i energji zależy powodzenie całej sprawy. Znasz stryja: nie wrócimy na
czas, to sam pojedzie, dnia jednego dłużej nie zaczeka. A choć to niby
nic odnaleźć Zośkę w Zakopanem i zabrać ją razem z ciocią, ale nie
mamy jej adresu, a te panie wcale nas się nie spodziewają. Mogą być na
jakiej wycieczce, może trzeba je będzie gonić, a czas płynie. W
Zakopanem znamy już wszystko, a morza nikt z nas nie widział, i pewno
nieprędko zdarzy nam się taka sposobność, więc nie chciałbym po tylu
nadziejach zostać na koszu, z niczem!
--Trzeba się będzie zaraz dowiedzieć o nie w klimatyce[1], muszą tam
być zameldowane i znajdziemy je w godzinę po przybyciu na miejsce.
--Właśnie podług twojej teorji! Czy nie wiesz, że przyjedziemy koło
siódmej wieczorem i klimatyka będzie już zamknięta? Ja myślę, że tylko
przypadkiem tego samego dnia spotkać możemy je na Krupówkach, a na
dobre trzeba zacząć poszukiwania nazajutrz od rana. Wyobrażam sobie
zadziwienie cioci, bo nie spodziewa się nas wcześniej, niż za dwa
tygodnie. Nie mogła naturalnie przeczuć projektu stryja, zgody ojca,
misji[2] naszej i zamierzonego porwania.
--Chabówka! -- szepnął Tadek z rozpromienioną twarzą.
Janek zerwał się z miejsca.
--Chwała Bogu. A to prędko! Zamknij koszyk, zwiń paski, te zapasy
chyba zostawimy? Co zrobić z tą butelką? A walizka? gdzie walizka?
acha, jest wszystko? Hej, jest tam kto? Po rzeczy! -- wołał, wychylając
się z okna.
--A podajcie mi te węzełki, to je wnet na wózek włożę. Pięknie
pojedziemy, grzecznie, podług taksy[3], wesoło.
Tak zachęcał młody góral, stojąc przed oknem wagonu, a Janek też bez
namysłu zaczął mu podawać tłumoczki.
--Podług taksy pojedziesz? -- spytał tylko wyraźnie.
--Podług taksy, toć mówię, a grzecznie, a wesoło, pierwsi staniemy w
Zakopanem.
--A to co, nie wiesz, że wam tu nie wolno? -- dał się słyszeć surowy
głos jakiegoś urzędnika, zwrócony do górala, który najspokojniej
odbierał przez okno pakunki naszych znajomych.
--Goście mię zawołali, zgodzony jestem, umówiony -- tłumaczył się
sprytny chłopak, podając Jankowi książeczkę, w którą zaopatrzony jest
każdy z miejscowych właścicieli wózków.
--Tak jest -- potwierdził Janek -- umówiłem tego człowieka. To już
wszystko. Idźcież sobie, a my przyjdziemy zaraz, tylko zjemy obiad.
--Chodź -- zwrócił się do brata -- widzisz, co to znaczy energja: góral
zabrał rzeczy wprost z wagonu i nie potrzebujemy płacić za
przenoszenie osobno.
--Źeby tylko miał dobrego konia -- zwrócił uwagę Tadzio.
--Boisz się, że przez litość będziesz szedł piechotą? Nie bój się,
dobrze z oczu patrzy chłopakowi, jestem pewny, że ma konika, aż miło.
--Wiesz -- zauważył Tadzio z nagłym błyskiem w oczach -- one się pewnie na
Kościeliskiej umieściły. Ciocia i Zosia lubią tę cichą ulicę, trochę
już za wsią, z widokiem na góry i łąki, no, i tamtędy droga do
Kościeliskiej doliny, gdzie bywają przynajmniej raz na tydzień.
Pamiętasz, jak marzyliśmy, żeby w Kościeliskiej mieszkać?
--To wy z Zosią, co do mnie, choć przyznaję, że doliny równie pięknej
nie widziałem, -- nie jestem pustelnikiem, aby mi wystarczała natura.
Dobre to zresztą w pogodę, ale w deszcz...
--Też pięknie, Janku, choć inaczej, ale pięknie: ten wezbrany biały
potok, te płaczące skały, szare niebo, i cisza, i samotność, wszystko
piękne.
--A no, może takie życie byłoby najstosowniejsze dla twego
usposobienia, choć nie! rozmazgaiłbyś się tam do reszty i został
skończonym niedołęgą. Czasy pustelników minęły, mój drogi, pomyśl
tylko o zimie, jakby ci tam było, bez ludzi, bez dróg, jak w grobie.
--W pięknym grobie, gdzie żyć można. Nieraz blizko krzyża Pola
wybierałem sobie miejsce na jaskinię, rozmyślałem, czembym się żywił,
jakbym sobie urządził życie. Bo tego jestem pewny, że nigdy, nigdy w
życiu nie napatrzyłbym się do syta piękności tego ustronia, nie
nasłuchał szumu potoku, nie nacieszył się ciszą, w której tak dobrze
myśleć i słuchać i przeczuwać...
Twarz chłopca zapłonęła dziwnym blaskiem, oczy jaśniały mu niby
natchnione, widać było, że każde słowo -- może bez woli i bez wiedzy
jego -- płynie mu prosto z duszy, z gorącego serca.
Lecz Janek niecierpliwie wzruszył ramionami.
--Głód wyleczyłby cię prędko z tych zachwytów -- rzekł z
lekceważeniem. -- Górale uciekają na zimę z Kościeliskiej.
--Bo góral sobie nie wystarczy, książka i myśli nie zastąpią mu ludzi;
a co do głodu, mógłbym mieć owoce i zapasy zboża.
--A prędko ta pojedziemy do Zakopanego?
Uśmiechnięty góral stał o parę kroków i patrzał na rozmawiających.
Janek zerwał się pierwszy.
--A to jedźmy -- zawołał. -- Dobrego masz konia?
--Ho, ho, takiej parki nie znajdzie w Zakopanem. Z wiaterkiem se
śmigniemy, przed wieczorkiem będziemy!
I pokazał białe zęby.
--A nie poczęstujecie to paniczu, górala?
Janek skinął na chłopca.
--Daj butelkę piwa.
--I jedźmy.
Góral pospieszył pierwszy, zapinając serdak, bo wiatr chłodny powiał i
wesołe słonko zasępiło się jakoś. Za chwilę stanął przy dość dużym
wózku parokonnym, jak wszystkie pokrytym białem płótnem, z jednego
boku podciągniętem w górę.
--A to twój wózek? -- rzekł zdziwiony Janek.
--A co?
--A cóżeś nie powiedział, że parokonny? Co nam po tem? Dwa razy tyle
płacić, 6 guldenów! Czy tyle rzeczy mamy? Ja nie chciałem parokonki.
--A toć mieliście książeczkę -- zauważył góral.
Janek się zaczerwienił i spochmurniał. Istotnie zrobił głupstwo, nie
spojrzawszy nawet w książeczkę, on, co tak chętnie innym wytykał
omyłki. Niema o czem mówić, góral prawdopodobnie byłby znalazł
pasażera, a jeżeli ich podszedł, to nadzwyczaj zręcznie: oddał
przecież książeczkę.
--Siadajmy -- rzekł do brata krótko.
Góral poprawił koniom czerwone szaliki przy chomontach, ściągnął
lepiej w górę płótno, przetarł dłonią ceratowe siedzenie i zręcznie
dostał się na wózek.
--Wesoło pojedziemy -- rzekł, zwracając się znów do chłopców -- co tam
będziecie żałowali parę guldenów, i góral przecie też zarobić musi.
I zaśpiewał po góralsku, dziwnym, przydechowym głosem, podobnym do
nizkiego krzyku, w którym trudno rozróżnić wyrazy:

Góry nasze, góry, -- moje wy komory,--
Oj, bukowe listeczki, -- moje poduszeczki.--

Większość wózków już odjechała, zapóźnione potoczyły się długim
łańcuchem piękną szosą ku południowi.
Na skręcie u nóg chłopców padł bukiet żółtych jaskrów. Janek potrącił
go dosyć niechętnie, ale Tadzio wyrzucił centa w stronę małej ręki,
która widniała gdzieś z boku przy wózku.
--Uczysz dzieci żebraniny -- burknął Janek.
Tadzio milczał.
Drugi bukiet wpadł do wózka. Cent na szosę.
Za trzecim razem Janek z gniewem wyrzucił kwiaty.
Tadzio się zaczerwienił i spojrzał na brata, ale nie przemówił ani
słowa.

II.

Jasne, wesołe słońce ciekawie zajrzało do pokoju na Chramcówkach,
gdzie zatrzymali się nasi znajomi. Pokoik nie był wielki, ale dość
wysoki; gładkie, świerkowe ściany lśniły połyskiem atłasu, rzeźbione
ramy okna i drzwi przyjemne czyniły wrażenie. Skromne sprzęty zdawały
się zupełnie nowe, a wszystko pociągało prostotą i czystością.
--Pogoda -- ziewnął Janek -- czas nam w drogę, gotowe uciec na jaką
wycieczkę.
--Szkoda, żeśmy tu stanęli -- zauważył Tadzio -- daleko do klimatyki.
--Cóż ci ta klimatyka tak zajechała do głowy? Kpię sobie z klimatyki i
żeby cię przekonać, że się bez niej obejdę, wcale tam nie pójdziemy.
--Nie wiem, czy to będzie dobrze -- szepnął nieśmiało Tadzio.
--To się dowiesz.
--Nie chodzi mi o podróż i o stryja, ale ojcu byłoby przykro, gdybyśmy
Zosi na czas nie przywieźli; taki był uszczęśliwiony z tej naszej
wycieczki! To dla niego większa przyjemność, niż gdyby sam mógł
nareszcie wyjechać na dłużej w góry.
--Czemu nie mamy przywieźć Zosi na czas? Jeszcześ się nie ruszył z
miejsca, a już wątpisz o wszystkiem, jak gdyby Zakopane było co
najmniej Europą. Straszna sztuka odnaleźć tutaj dwie osoby, nawet bez
klimatyki! Stryj 10 dni zaczeka, a to przecież wystarczy, chociażby
się wybrała na dalszą wycieczkę.
--Już tylko 8, dwa zajęła nam droga.
--Nawet 6, bo dwa także na powrót odliczyć trzeba. Ale to także dosyć.
--Swoją drogą, gdyby to zależało ode mnie, wyciąłbym te wszystkie lasy
do jednego drzewka. To mi ozdoba! W Zakopanem gór nie widać. Nie wiem,
co sobie ludzie do tych Chramcówek upatrzyli, najbrzydsza część osady,
bez żadnego widoku.
--Gór tylko nie widać -- cicho wtrącił Tadzio. -- Za to tyle przestrzeni,
zieloności, słońca...
--Dla ciebie wszystko piękne -- mruknął Janek -- na Kościeliską też stąd
mila drogi.
--Ja myślę, żebyśmy poszli do Ślimaka. -- Dobrze nam u niego było w
zeszłym roku, może i tam stanęły.
Za chwilę byli w drodze. Pogardziwszy szosą, przez park świerkowy
skierowali się w stronę potoku, przeszli po kładce na brzeg
kamienisty, a potem wprost przez łąki na Targową. Dzień był
prześliczny, słoneczny, pogodny, niebo bez chmurki pieściło spojrzenie
błękitem, na polach kołysały się zboża złociste, świeża zieloność
lśniła pod rosą.
Janek zły był, że mu się wszystko podobało. Miał czas napatrzyć się
zielonym stokom wystającego Giewontu, Wirchów i Koszytej, czemu go to
wszystko znowu nęci? Nawet Gubałówka wabi oko wzorzystą swoją
pochyłością, i serce mimowolnie jakimś przyspieszonem tętnem wita
starych znajomych i stare widoki.
Ile też skał, kamieni zmyły potoki wiosenne ze śpiących pod śniegiem
olbrzymów? Ile szczerb nowych w ich ciałach odwiecznych? Ile zwalonych
lasów przez wiatr halny zamknęło drogi? Jakie powstały nowe ścieżki i
potoki?
Oj, poszedłby tam w góry, jak co roku, poszedł z ochotą, choć się
przyznać nie chce i gniewem tłumi uczucie tęsknoty.
--Poszukamy ich u Ślimaka.
W chacie Ślimaków radość i zdziwienie. To się panie ucieszą, bo się i
nie spodziewały tak prędko. A mieszkają od Kacprusia het! precz!
trochę na bok w pole, u szwagra, u Liptaka, co wybudował domek
nowiusieńki. Nikt w nim jeszcze nie mieszkał, ale się spodobało, że
caluśkie góry widać, het, aż za Murań; a domów też niema w blizkości,
to i przestronno, zielono i czysto.
Jankowi świeciły oczy, a serce szybko uderzało; ot, jak to trudno
dopytać się w Zakopanem o mieszkanie znajomych. Przed godziną wyszli z
domu i bez pomocy klimatyki wiedzą, co im potrzeba. Za pół godziny
uściskają siostrę i jej opiekunkę, a jutro lub pojutrze mogą wracać do
Warszawy. Stryj ich pochwali i odbędą z nim razem pouczającą podróż
morzem z Gdańska do Kopenhagi. Powinni być bardzo radzi.
--Cóż -- zwrócił się do brata -- nie będzie się czem pochwalić przed
stryjem, poszło nam jak po maśle, ośmioletni dzieciak dokazałby takiej
sztuki. Chodźmy.
--A nie macie się co spieszyć -- mówił Ślimak, wyjmując z ust krótką
fajeczkę -- bo poszli dzisiaj wszyscy do Morskiego.
--Co? -- zawołali obaj chłopcy razem.
--A jakże, o świtaniu, Wojtek przecie poszedł pod rzeczy, a Maciej
przewodniczy. Toć wiem. Poszło gości ze 12 osób. Starsze kobiety
pojechały szosą, a co młodsze to na Zawrat. A wracać mają pozajutro na
Waksmundzką, toć nie macie poco do Liptaka chodzić. Zaczekać trzeba.
Bracia patrzyli na siebie.
--A gdzieżeście stanęli?
--Na Chramcówkach.
--Zapłacicie! -- pokiwał Ślimak głową. -- Jest tu u mnie izba pusta,
gdybyście też chcieli.
--My na parę dni tylko do Zakopanego. Zabierzemy siostrę i wracamy.
Teraz Ślimak się zdziwił.
--A z mieszkaniem? -- zapytał. -- Toćby Liptak znalazł sobie na całe lato
gości.
--Krzywdy mu przecie nie zrobimy.
--To wiadomo, przecie sprawiedliwiście, ale będziecie mieli szkodę.
--Cóż robić.
Wracali ku Krupówkom zamyśleni. Co teraz robić? Czekać trzy dni w
Zakopanem? Szkoda czasu. Zwłaszcza w taką pogodę. Blizkie wycieczki
mniej nęcą: dolinki do siebie podobne, tyle razy w nich byli, a tam w
góry, w góry, dalej, aż dusza rwie się.
--Pójdziemy chyba do Morskiego? -- zagadnął wreszcie Janek.
--Jutro -- dodał Tadzio.
--Rozumie się, że nie dzisiaj. Przecież to całodzienna droga. Tylko
wiesz, co ci powiem: co nam po przewodniku? Byliśmy ze sześć razy, a
drogę przez Waksmundzką znamy jak własną kieszeń. Powrócimy zaś razem
może inną drogą z Maciejem. Prawda?
--Zdaje mi się -- rzekł Tadzio -- że wybornie pamiętam drogę.
--Tylko nie mów o tem w domu, bo zaczną nam perswadować, straszyć. Bóg
wie nie co. Ten się zabił, ten zginął, ten to, tamtem owo. Górale chcą
zarobku, inni przez tchórzostwo wierzą wszystkim ich baśniom. Cóż, nie
odpowiadasz?
--Zdaje mi się, że znam drogę -- powtórzył Tadzio w zamyśleniu.
--A dzisiaj chodźmy na Czerwone Wirchy i wrócimy przez Giewont.
--Zmęczymy się przed jutrem.
--Co to za zmęczenie? Zresztą, siedź sobie w domu, kiedy się obawiasz.
--Nie obawiam się, ale przypomnij sobie, że to męcząca droga, a po
pierwszych wycieczkach nogi bardzo bolą.
--To chodź do Czarnego Stawu.
--Czy nie za późno?
--Dziesiąta.
--Musimy coś kupić po drodze, herbaty, cukru, trochę wędliny, tam
dostaniemy mleka, to i obiad będzie. Drogę znamy.
--Jeszczeby też. Jak do Saskiego Ogrodu. Swoją drogą rad jestem, że
Czarny Staw zobaczę; przykro byłoby jakoś stąd odjechać, nie
pozdrowiwszy tego przyjaciela, nie spojrzawszy ani razu na Kościelec,
na Zawrat. Dobrze zrobiła Zosia z tą wycieczką. Jutro na noc staniemy
u Morskiego; zadziwią się kobieciny, a nam przyjemnie będzie zabrać do
Warszawy tę garstkę nowych wspomnień.
--Szkoda, że na Kościeliską czasu już nie będzie.
--Przeczytaj sobie o niej w przewodniku Eljasza, to ci się będzie
zdawało, żeś widział.
--Dobrze, żeś mi przypomniał, jutro trzeba wziąć z sobą Eljasza.
--Może masz słuszność, taki przewodnik nie wiele kosztuje.


III.

Nazajutrz o świcie chłopcy cicho i ostrożnie wymknęli się ze swego
pokoiku. Nie powiedzieli wczoraj gospodyni o zamiarze wycieczki do
Morskiego Oka; wracając z Czarnego Stawu, kupili tylko na drogę
butelkę wina, parę funtów szynki i niewielki bochenek chleba, a teraz
dołączyli do bagaży nieocenionego Eljasza i sprawiedliwie rozdzielili
wszystko na dwie równe paczki.
--Trzeba napisać parę słów do gospodyni, że nie wrócimy na
noc -- odezwał się Tadzio.
--Poco? -- zapytał Janek dość porywczo.
--No, gotowa nas szukać, będzie dużo gadania.
--Hm, to prawda. To napisz: »Idziemy na dalszą wycieczkę, zabawimy dni
parę«. Tak, dobrze. A teraz ostrożnie, cicho.
--Poco się z tem kryjemy?
--Poto, że nie mam ochoty słuchać rad, uwag i perswazji. Co komu do
tego, gdzie idziemy, co robimy? Tu przecież nie jesteśmy pod niczyją
opieką, nie mamy obowiązku zdawać sprawy z naszych czynów i zamiarów.
Podniósł głowę i dumnie spojrzał na brata zgóry, jak człowiek wolny,
który żadnej władzy nie widzi i nie uznaje nad sobą. Tadzio się
zarumienił; widocznie był jeszcze dzieckiem, bo samodzielność taka
przerastała jego odwagę. Lecz Janek wie, co robi.
Wiedział naturalnie, brat przyznawał mu to w duszy, kąpiąc się w
świeżem i lekkiem powietrzu, w jasnych promieniach słońca, podziwiając
piękność nieba, gór i ziemi. I jak im dobrze samym. Poco tu
przewodnik? Czyż nie znają dokładnie drogi? Jeszcze też takiej drogi:
przez Waksmundzką! Ale już tę wybrali, żeby stanąć na czas, posłuchali
rozsądku.
--Pójdziemy przez Kozienice -- proponuje Tadzio.
--Naturalnie -- potwierdził Janek. -- Stamtąd powitamy góry w blaskach
wschodzącego słońca. Niema w całem Zakopanem piękniejszego widoku;
gdybym sobie kiedy stawiał tutaj willę, to tylko na Kozieńcu.
Mówił to z wzrastającym zachwytem na widok piękności natury,
odsłaniających się w miarę, jak młodzi nasi podróżnicy wydobywali się
z ulic, zamkniętych szeregami domków i willi, na bardziej otwartą
przestrzeń. Minąwszy szybko Chramcówki i ulicę Chałubińskiego, koło
Muzeum po kładce przeszli potok i zaczęli wstępować na łagodną
pochyłość Kozieńca. Widok stąd rzeczywiście był wspaniały: na zachód
przestrzeń otwarta, bez końca, wzdłuż łańcucha wirchów i turni[4],
zamykających widok od południa. W przezroczystem powietrzu góry
występowały tak wyraźnie, iż widać było na nich każdą ścieżkę, każdy
strumyk, rysujące ich stoki skaliste siecią jasnych gałązek. Tu i
owdzie bielały najwyraźniej śniegi, świt różowił szczyty, a skały
zdawały się być aksamitne.
--Ach! -- szeptał Tadzio -- nic piękniejszego nie umiem sobie wyobrazić.
Janek płonącem okiem obejmował wnętrze otwartego w tem miejscu gniazda
gór spiętrzonych: Kopę Królowej, Magurę, Granaty i Źółte Turnie;
liczył je, podziwiał, chciałby popłynąć nad nie lotem ptaka.
Nie będziemy deptali w tym roku tych ścieżek, nie będziemy spoczywali
w niedostępnych jarach, patrząc w niebo i zapominając o świecie.
Dziwny urok mają te góry... Nagle potrząsnął głową.
--Chodźmy -- rzekł -- tak nie można, nie poto idziemy.
Minęli Bystre, uśpione i ciche, w Jaszczurówce wypili gorące
śniadanie, orzeźwili się przyjemną kąpielą i podążyli dalej. Od Cyrli
droga już przez las prowadzi, wydeptana co roku stopami podróżnych,
lecz nie lękali się zbłądzić: tyle razy szli tędy! Tu nie widać nieba,
gór ani słońca, tylko stare drzewa, olbrzymie głazy, spękane, porosłe
mchem zielonym i szarym, -- szemrzące strumienie i kwiatów kępy całe:
niezapominajki, goryczki, storczyki, pełno barw, woni, aż żal mijać.
A poziomki!
Nie mogli oprzeć się pokusie, aby nie zbierać chociaż
najpiękniejszych. Co za wielkość, smak, zapach!
Droga coraz inna i coraz piękniejsza. Od Toporowych Stawów do Psiej
Trawki szli więcej niż godzinę. Była już 10-ta, kiedy się zatrzymali
na tym pierwszym wypoczynku.
--Wiesz, Janku, że my dzisiaj może nie dojdziemy? -- zauważył Tadzio
nieśmiało.
Janek ruszył ramionami.
--Pleciesz, jak niedołęga. Straciliśmy trochę czasu, wielka szkoda!
Nie będziemy za to robić dłuższych wypoczynków. Ślimak zaszedłby tędy
w ciągu dnia na miejsce. Patrz, co ludzi za nami spieszy.
Istotnie, dwa dość liczne towarzystwa zbliżały się do schroniska. Na
łączce w jednej chwili zrobiło się gwarno, otwierano butelki, śmiech,
żarty, nawoływania rozległy się dokoła.
--Pójdźmy -- szepnął Janek do brata.
Tadzio wstał natychmiast i skierowali się znowu ku drodze, gdy nagle
otoczyła ich nowa gromadka.
--Janek! Tadzio! A wy tu co robicie o tej porze?
--Felek! Brońcia! Adaś! Ańdzia!
--Skądżeście się tu wzięli?
--Do Morskiego.
--Po Zosię?
--Naturalnie.
--Sami?
--Znamy drogę -- zapewniał Janek.
--Chodźcie z nami. Weselej będzie!
Chłopcy nie mieli nic przeciwko temu, pożartowano wprawdzie trochę z
ich zapasów i pospiesznego marszu, ale któżby o takie rzeczy obrażał
się na przyjaciół? Odtąd istotnie było tak wesoło, że nawet Tadek
tylko od czasu do czasu marzącem okiem rozglądał się po krajobrazie.
Na Waksmundzkiej odpoczywali niedługo, gdyż woleli popatrzeć z Suchej
na Pieniny, które przy dniu pogodnym rysowały się wyraźnie. W ogóle
widok z Suchej był przepyszny, i Bronia tylko narzekała, że ją
zwiedziono: wiedzieli przecież, że się obawia przepaści i każą jej
przejść ścieżkę, parę stóp szeroką.
--Ależ tu przejechać można -- perswaduje Felek.
--A gdybyś nawet spadła, pierwszy krzak by cię zatrzymał.
Ale Brońcia jest blizką płaczu, zamyka oczy, każe się prowadzić, drży
cała. Towarzysze tłumią śmiech przez litość.
--No, tu przecie szeroko!
--Nie mogę, nie mogę! Przywiążcie mię do drzewa, bo się stoczę po tej
pochyłości.
--Patrz, szynka się nie stacza, chleb leży spokojnie, patrz butelka.
--Ach!
Brońcia zasłoniła oczy, gdyż nieszczęsna butelka nie odpowiedziała
wcale zaufaniu swojego opiekuna i stoczyła się w krzaki.
--Cała, cała! -- zawołali radośnie Staś i Felek i w mgnieniu oka zsunęli
się bokiem ku krzakom, aby pochwycić zbiega.
--Cała szyjka, nawet korek nie wyskoczył, tylko dna i wina brakuje.
Wszyscy się śmieli, wujenka i poważny wuj Stanisław, opiekunowie tego
młodego grona; jedna Brońcia drżała. Poradzono jej, aby położyła się
na ziemi i w tej dopiero pozycji zdobyła się na odwagę popatrzenia na
piękny widok.
--Dajcie reńskiego, a zejdę po tej ścieżce prosto het, precz, aż na
dół -- odezwał się młody góralczyk, świecącemi oczyma patrząc na
wystraszone dziewczę.
--Trzymajcie go! -- zawołała przerażona Brońcia, i twarz ukryła w
dłoniach.
Zejście nie było trudne, Brońcia jednak szła ciągle, prowadzona przez
brata i przewodnika, z zamkniętemi oczyma, blada, z wyrazem trwogi i
zmęczenia. Dopiero na Gęsiej Szyi uspokoiła się trochę.
--Dziękuję za taką przyjemność -- rzekła, siadając na miękkiej,
aksamitnej trawie -- nie chcę znać Morskiego Oka, ani podobnych awantur.
--Będziesz czekała tutaj naszego powrotu?
--Wstydź się żartować jeszcze! -- zawołała Bronka. -- Dlaczego nie
przeprowadziliście mię dołem? Mogłam przecież przejść tędy? Pocoście
mię wlekli na tę skałę?
--Ależ Broniu, to jeden z piękniejszych widoków w Tatrach.
Nie odpowiedziała, czuła się jednak w duszy pokrzywdzoną: piękny
krajobraz sprawiał jej przyjemność wtedy, gdy mogła go oglądać z
bezpiecznego miejsca.
Tymczasem zaczęto schodzić po dość łagodnej, miękkiej pochyłości góry,
pokrytej aksamitną trawą. Nogi ślizgały się po tym kobiercu, stopy
bolały od nienormalnego położenia, a końca góry ani widać.
--W zakosy idźcie, w zakosy[5], -- nawoływali przewodnicy.
--Ach, chwilę odpoczynku na równym poziomie! -- narzekała Brońcia.
--Usiądź i zjedziesz na dół -- rzekł wesoło jej brat.
--Pewniebym usiadła, gdybym się nie bała, ale ktoby mnie wstrzymał
potem, gdybym się zsuwać zaczęła zbyt szybko?
--Czekaj -- rzekł Staś -- masz pas mocny?
No, to cię przepaszę sznurkiem i będę powstrzymywał. Dalej, jazda.
--Chodźmy naprzód -- szepnął Janek -- Brońcia strasznie przesadza z tą
obawą.
--Ja z wami -- odezwała się też cicho Ańdzia. -- Ja się nie boję. Źyłabym
tu w górach. Kocham niebezpieczeństwa. Uproszę mamy i pójdę z
Morskiego na Rysy. Co za rozkosz pomyśleć sobie, że jedno złe
stąpnięcie, a spadnę w głębię bez końca, i zwyciężać te trudy i
wdzierać się coraz wyżej, coraz wyżej, aż za chmury, do słońca, do
samego nieba i świat widzieć u nóg, pod sobą!
Tadzio westchnął głęboko.
--My jeszcze nie byliśmy na Rysach -- rzekł cicho.
--Na przyszły rok -- odparł Janek z niemniej głębokiem westchnieniem.
--Czemu? -- spytała Ańdzia.
--Pić, pić! -- rozległy się za niemi głosy. -- Zatrzymajcie tam chłopców,
co pobiegli naprzód z tobołkami; słońce piecze, jakby nas chciało
uwędzić.
Zatrzymajcie tam chłopców! łatwo to powiedzieć. Jak jelenie zbiegli z
góry w zakosy, i zniknęli w kierunku drogi do Roztoki. Znaleziono ich
dopiero pod Czerwonemi Brzeżkami. Siedzieli w czarnych jagodach,
zajadając soczysty owoc, zarastający niezbyt łagodną pochyłość.
Uczernili się przytem, jak małe potwory, ale miny rozkoszne mieli po
tej uczcie.
--Z pół godziny tu już jemy -- przechwalali się z zadowoleniem.
Przewodnik gniewał się na nich, że nie trzymają się razem, ale oni
słuchając, nie tracili czasu i co chwila podnosili do ust pełne
garście jagód.
--Ach, jak chłodno i miło w ustach -- zapewniali.
Goście za ich przykładem rozproszyli się po krzakach i byłby znów
spoczynek mimowolny, gdyby przewodnik energicznie nie zaczął naglić do
pośpiechu.
--Wszyscy nas wyprzedzili, przyjdziemy ostatni i miejsca w hotelu nie
będzie. W Roztoce i tak trzeba odpocząć z godzinę.
--Czy to miasteczko jakie ta Roztoka? -- ciekawie pyta Brońcia.
Staś i Felek jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
--Miasteczko o godzinę drogi od Morskiego! W sercu gór! Co ty
wygadujesz, Bronka?
Ale Brońcia się obraziła i nie chciała słuchać objaśnień.
--To schronisko zapewne? -- zapytała Ańdzia.
--Naturalnie, duże schronisko, gdzie i zanocować można, bo jest
kilkanaście łóżek. Ale każdą butelkę piwa przywożą tam na osiołku,
albo na koniu, jak widziałaś nieraz, w drewnianych naczyniach. Ciężka
praca nawieźć potrzebnej żywności.
W Roztoce Staś i Felek uparli się zwiedzić koniecznie dzisiaj
wodospady Mickiewicza. Poświęcą te pół godzinki ze swego odpoczynku, a
Brońcia niech zostanie pod opieką starszych. Ale Brońcia nie chciała i
narzekając, jęcząc, poszła jednak z innymi.
Tymczasem słońce dawno skryło się za Mięguszowieckie, kiedy podróżni
nasi ostatnim wysiłkiem przebywali kamienistą i przykrą część drogi
pod samem już jeziorem. Wszyscy byli zmęczeni, Brońcia z utęsknieniem
upatrywała dachu zapowiedzianego schroniska, Ańdzia nawet szła cicho,
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Bez przewodnika - 2
  • Parts
  • Bez przewodnika - 1
    Total number of words is 4161
    Total number of unique words is 1976
    24.2 of words are in the 2000 most common words
    33.1 of words are in the 5000 most common words
    36.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Bez przewodnika - 2
    Total number of words is 2181
    Total number of unique words is 1150
    25.9 of words are in the 2000 most common words
    35.0 of words are in the 5000 most common words
    38.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.