Na śmierć, 1863 - 1

Total number of words is 4187
Total number of unique words is 1921
24.4 of words are in the 2000 most common words
34.0 of words are in the 5000 most common words
37.7 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.

JAN ŁADA.


Na śmierć
1863

WARSZAWA - 1916.
TŁOCZNIA „POLAKA-KATOLIKA”, KRAK.-PRZEDM. 71.

I.
Przez tych kilka tygodni było u nas dziwnie duszno i ciężko. Poprostu
nieszczęście wisiało w powietrzu: czuło się, jak szło ku nam krok za
krokiem. A przecież pobyt nasz w Kijowie nie był od początku ani
spokojny, ani wesoły. Od czasu jak Staś siedział w fortecy, mogłem
przywyknąć do przestraszonych i wybladłych twarzy, do szeptów po kątach,
takich, jak przy chorym lub nieboszczyku, do tłumionych płaczów, o
których powód nie wolno mi było pytać. Nie dziwili mnie już nieznajomi,
przychodzący do nas ukradkiem o różnych porach dnia i nocy i znikający
gdzieś po cichu tylnem wejściem, po tajemniczej naradzie z mamą i panną
Felicyą, za zamkniętemi drzwiami salonu lub sypialni. Tyle razy
widziałem moją matkę śmiertelnie znużoną i znękaną, gdy wracała z
całodziennego biegania po kancelaryach i urzędach, że mnie to już ani
przestraszało, ani nawet smuciło, jak dawniej. W ośmiu latach jest się
takim egoistą! Teraz jednak było widocznie coś gorszego, niż przedtem.
Wszyscy u nas w domu chodzili, jak struci, swoi i obcy. Gdy ktoś
nadszedł, zaczynały się szepty, przerywane łzami--ale o co chodziło, nie
mogłem się dowiedzieć. Gdy się dopytywałem, zbywano mnie jakimś słabym
wykrętem, w który nie wierzyłem.
Raz wreszcie powiedziała mi panna Felicya:
--Staś chory, bardzo chory. Módl się za niego gorąco--może cię Bóg
wysłucha.
Modliłem się więc i dlatego, że Stasia kochałem, i dlatego, że
ostatecznie nic innego nie miałem do roboty. Nikt na mnie nie zwracał
uwagi. Czasem która z pań czarno ubranych, jakich tyle wciąż
przychodziło teraz do nas, przycisnęła mnie do piersi, kiwając głową i
szepcąc: Biedny, biedny Janiu! Dlaczego jednak ja miałem być biedny,
skoro chorym był mój brat--tego nie byłem w stanie zrozumieć. Na prawdę
tak bardzo biednym się nie czułem, choćby dlatego, że pierwszy raz w
życiu mogłem robić, co mi się tylko podobało. W domu cały porządek dnia
był przewrócony do góry nogami. Żadnych stałych godzin obiadu i kolacyi,
żadnych lekcyi. Leonia, wyprawna panna służąca mojej matki, a teraz
szafarka i zarządczyni naszego miejskiego gospodarstwa, chodziła jak
nieprzytomna z opuchłemi oczyma, nie kłócąc się z kucharzem i nie łając
pokojówki. Panna Felicya nie robiła mi uwag, że się źle trzymam i nie
poprawiała moich francuskich frazesów--kiedy mamy nie było, stała w
oknie wyglądając jej i wzdychając--kiedy mama wracała, nie odchodziła od
niej ani na chwilę.
Mama przez te dwa tygodnie zmieniła się nie do poznania. Zawsze
delikatna i wątła, teraz blada była, jak wosk, a przezroczysta, jak
alabaster, oczy tylko paliły się zapadłe głęboko, błędne, napół
przytomne, niby gromnice.
Wchodząc, rzucała najczęściej pannie Felicyi i Leonii, biegnącym na jej
spotkanie, jedno słowo, jakby wydarte z gardła: „Daremne, wszystko
daremne”, i szła wraz z niemi, słaniając się do domowego ołtarzyka, przy
którym długie godziny spędzała, klęcząc lub leżąc pod krzyżem.
Czasem, gdy mnie zobaczyła, chwytała gwałtownie, tuląc do piersi i
okrywając głowę pocałunkami, które mnie paliły jak ogień.
--Dziecko moje, szeptała, dziecko nieszczęsne, ostatnie... Ty już
jeden... Ty mi tylko zostajesz. Ojciec w grobie a brat, Staś mój,
najdroższy, rodzony, syn mój... O Jezu, Jezu, Jezu!
I potem odtrącała mnie namiętnym ruchem.
--Nie, ty mi go nie zastąpisz, nigdy, nigdy!
Raz wreszcie wieczorem wpadł wuj Ksawery.
Lubiłem go bardzo i cieszyłem się, ile razy przychodził, bo niedość, że
miał zawsze dla mnie cukierki i jabłka po kieszeniach, ale i zapas
dykteryjek, konceptów i figlów takich, jak nikt, i nietylko mnie umiał
zabawić ale nawet Leoncia wiecznie nadąsana, rozchmurzała się, gdy
przychodził, nawet panna Felicya przestawała gderać i mama, zamyślona
zawsze i smutna, uśmiechała się na jego widok.
Istotnie, gdzie się zjawił ze swoją wielką łysiną i nasztorcowanymi
wąsikami, wchodziło z nim, jeżeli nie wesele, bo w tych czasach trudno o
nie było, to przynajmniej chwilowe uspokojenie i zapomnienie o
gniotących troskach.
Tym razem jednak wuj Ksawery posępny był, jak noc. Otworzył drzwi
pocichu i zatrzymał się na progu, oglądając się w około.
--Kazi niema?--szepnął.
Panna Felicya podbiegła ku niemu przestraszona.
--Co się stało?--zawołała.
--Kazia nie wróciła?--powtórzył.
--Nie, jeszcze jej nie ma. Ale na miłość Boga, coś jest, pan coś wie?
Mówże pan prędzej!
Przedpokój był wielki i ciemny, tylko mała lampka migotała w kącie.
Przytuliłem się do ściany cichutko, nasłuchując i zapierając oddech w
piersiach, żeby się nie zdradzić, że tu jestem i słyszę.
Wuj Ksawery milczał przez chwilę, jakby mu brakło oddechu, Wreszcie
rękami rozwiódł i wyjęknął:
--Nieszczęście!
Panna Felicya chwyciła go za ramiona.
--Jezus Marya--krzyknęła--już?
Wuj pochylił się ku niej i powiedział coś stłumionym głosem, czego nie
mogłem dosłyszeć. Odbiły się o moje uszy dwa razy tylko:
--Podpisany... Pojutrze...
Panna Felicya stała przez chwilę, jak skamieniała, zakrywszy twarz
rękami.
--A ja nie wierzyłam, spodziewałam się--szepnęła--a teraz.., I nic już,
żadnej rady, żadnego ratunku?
Wuj poruszył głową.
--Czegóż się nie robiło?--rzekł powoli, bezdźwięcznym głosem. I tu, i w
Petersburgu. Od czasu przecie, jak w jego sprawie zaszła ta nieszczęsna
komplikacya, poruszyliśmy wszystkie sprężyny. Sam myślałem, że uda
się--tymczasem...
--Biedna, biedna matka--szepnęła panna Felicya.
Stali teraz przy sobie, milcząc. W sąsiednim pokoju słychać było miarowy
stukot ściennego zegara. W tej ciszy zrobiło mi się bardzo straszno i
doznałem takiego uczucia, jakby tych dwoje ludzi nieruchomych i
milczących, było parą ludzi umarłych. Chciało mi się płakać... ale się
wstrzymałem z wielkim wysiłkiem.
Tymczasem wuj Ksawery zbliżył się do panny Felicyi tak, że ich głowy
prawie się dotykały i zaczął jej coś mówić prędko i cicho. Nie mogłem
nic prawie dosłyszeć. Tu i owdzie tylko jakieś pojedyncze słowo
dochodziło do mnie. Panna Felicya słuchała ż gorączkowem zaciekawieniem.
--Więc jutro rano, prawda?--szepnęła. I księżna z pewnością?..
--Z wszelką pewnością... Tylko Kazia... żeby przedtem nie wiedziała...
Wszystko od tego ostatniego kroku zawisło, a niechby siły nie
dopisały... Niech więc nie wie...
--Któżby jej powiedział?—oburzyła się na-raz panna Felicya. O to proszę
być spokojnym; zresztą i tak nikt...
--W mieście wszyscy wiedzą już, rzekł wuj. Jutro w kościele co żyje...
Panna Felicya zalała się łzami.
--Tak, to jedno zostało, szepnęła urywanym głosem;--jeden Bóg!
Weszli do salonu, a ja w tejże chwili, drugiemi drzwiami wpadłem do
Leonci, zajętej jakąś robotą w sypialni.
Musiałem być bardzo zmieniony na twarzy, bo Leoncia mimo swojej fluksyi
i przygnębienia, zwróciła na mnie uwagę.
--Co ci jest, Janku? spytała, odwracając głowę od szycia; przestraszyłeś
się czego, czy co?
--Leonciu,--zacząłem, dławiąc się.--Leonciu... coś złego... panna
Felicya... wuj Ksawery...
I wybuchnąłem płaczem.
Leonia uderzyła w dłonie.
--Matko najświętsza,--krzyknęła--pewnie nasz Staś...
I wybiegła do salonu.
Tego wieczora nie widziałem już ani Leonci, ani panny Felicyi, ani mamy.
Horpyna, pokojówka, rozebrała mnie i została przy mojem łóżku, pókim nie
zasnął, opowiadając mi bajki. Opowiadała je bardzo pięknie i była to dla
mnie największa nagroda, gdy mi pozwalano jej słuchać; tym razem jednak
nie słyszałem ani słowa.
Czułem, że coś strasznego się stało, nie wiedziałem tylko co. Ale to
wiedziałem, że chodziło o Stasia.

II.
Ubierałem się na drugi dzień sam jeden w pokoju, nie widząc żywej duszy
od rana, kiedy mnie naraz uderzył turkot powozu, zatrzymującego się
przed domem.
Uliczka, przy której mieszkaliśmy, była ustronną i mało zaludnioną.
Wśród ogradzających ją parkanów, rzadko kiedy wóz się
przesunął--rzadziej jeszcze przejeżdżał zwoszczyk. 0 powozach nie było
mowy. Tem bardziej mnie zajął wspaniały ekwipaż z liberyjną służbą,
stojący przed gankiem. Wybiegłem do przedpokoju. Panna Felicya spotykała
tam właśnie i prowadziła do salonu starszą damę, w której poznałem
księżnę. Widywałem ją nieraz, ale zawsze piechotą i w czerni. Obecnie
uderzył mnie przedewszystkiem strój jej, dla oka przywykłego do żałoby
niezwykły; suknia popielata i fioletowe kwiaty u kapelusza.
Przypomniałem sobie w tej chwili kolorowe kokardy i wstążki, któremi
kilkakrotnie panna Felicya ubierała mojej matce jej czarne ubranie.
Poznawałem po tem zawsze, że mama jedzie na audyencyę do generała
gubernatora. Oczywiście musiała tam jechać teraz księżna.
Przez kilka minut z salonu i sypialni słychać było gwar urywanej rozmowy
i posuwanych sprzętów. Wreszcie drzwi się otwarły i mama wyszła do
przedpokoju, oparta na ramieniu księżnej, jeszcze bledsza i bardziej
osłabiona, niż zwykle. Panna Felicya biegła za nią, przytrzymując ją i
upinając szpilkami fioletową szarfę dokoła czarnego kapelusza.
--Jeszcze chwilka--wołała zadyszana.--Trzeba przecie, żeby leżało
porządnie. Gotowe się rozpiąć a wtedy powiedzą, że pani umyślnie w
żałobie przyjechała.
Księżna spojrzała na zegarek.
--Mamy dosyć czasu--rzekła.--Generałowa nie siada do śniadania przed
dziesiątą, a właśnie w tym momencie chcę ją uchwycić.
Moja matka stała nieruchoma i obojętna, jakby nie słysząc i nie widząc,
co się z nią dzieje. Panna Felicya krzątała się koło niej, wspinając na
palce swoją maleńką figurkę i podskakując swoim zwyczajem. Skończyła
wreszcie, wiążąc wstążki od kapelusza w kokardę u szyi.
--No, teraz będzie się trzymać--rzekła, odstępując.
Mama koniec wstążki podniosła zwolna do oczu, a potem skręciła ją w ręku
nerwowym ruchem.
--I pomyśleć--rzekła do księżnej głuchym rozbitym głosem--że tam moje
dziecko w kaźni, w nędzy, w oczekiwaniu śmierci, a tu w sercu ból i
strach, i rozpacz, że trzeba iść do nich, do tych... czołgać się przed
nimi o litość, o łaskę, o życie... i do tego wszystkiego brać na siebie
kolorowe kokardy.
--Pomyśl pani, że to dla niego, dla ratunku syna--szepnęła księżna,
obejmując i przyciskając do siebie moją matkę.
--Dla Stasia, dla naszego chłopca drogiego--dodała panna Felicya,
nachylając się do jej ręki.
Drzwi się zamknęły. Przez chwilę słyszałem kroki na schodach, potem z
ulicy doleciał trzask zamykających się drzwiczek i głuchy turkot karety
po błotnistej ulicy. Potem zrobiło się cicho. Otworzyłem drzwi, chcąc
wejść do jadalni, kiedy mnie zawrócił głos panny Felicyi.
Spojrzałem na nią. Siedziała w kącie przedpokoju, z rękami opuszczonemi
bezwładnie, z szklanemi, nieruchomemi oczyma. Ona, taka żywa i kręcąca
się bez wytchnienia! Jej ospowata twarz o twardych i nieregularnych
rysach wyglądała brzydziej, niż zwykle. Nos poczerwieniał i zaostrzył
się, głowa się trzęsła, jak u staruszki, i zwolna, tocząc się jedna za
drugą, spływały po żółtych policzkach wielkie łzy.
Nie mogę powiedzieć, żebym ją lubił. Nie byłem wówczas w stanie ocenić
ani jej przywiązania do nas wszystkich, ani tych gruntownych cnót, które
u poczciwej starej panny, od trzydziestu lat należącej do naszej
rodziny, ukrywały się pod powłoką wpadających w oczy słabostek i
dziwactw. Widziałem tylko tę powłokę odstręczającą nieraz, a zawsze
prawie śmieszną i pamiętałem dobrze, że dla mnie panna Felicya była
kodeksem przyzwoitości, prostego trzymania się i dobrych manier i że
myśl o niej łączyła się koniecznie z myślą o gderaniu, o gramatycznych
regułach Noela i Chapsala i o szaliku, owijanym mi na szyi w najgorętsze
dni letnie. Teraz jednak podbiegłem do niej i przytuliłem głowę,
obejmując ją serdecznie rękami, tak jak to czyniłem z mamą.
--Co pannie Felicyi jest?--zawołałem.--Czego panna Felicya płacze?
Ona mnie z niezwykłą u niej czułością przycisnęła do serca.
--Czemu?--odpowiedziała przez łzy;--czemu? Ach, bodajbyś zbyt prędko nie
dowiedział się o tem biedny, biedny mój chłopcze!
Znowu więc miałem być biedny! Dlaczego?
--Czy może Stasiowi gorzej?--zapytałem. Panna Felicya zakryła twarz
rękami.
--Gorzej, o wiele gorzej,--rzekła przytłumionym głosem,--Nawet całkiem
źle. Módl się za niego, Janiu. Bóg czasem wysłuchuje dziecinne modlitwy.
Albo chodź ze mną, pójdziemy do kościoła.
Wyszliśmy za chwilę. W kościele modliło się mnóstwo osób, prawie jak w
niedzielę. Przed ołtarzem Matki Bożej po prawej stronie aż czarno było,
tyle pań w żałobie klęczało obok siebie lub leżało krzyżem. Trzymając
mnie za rękę, podeszła tam panna Felicya.
--Klęknij Janiu i módl się, módl się bardzo gorąco za biednego Stasia.
Mówiąc to, upadła na kolana, a za chwilę z jękiem głuchym rozciągnęła
ręce i położyła się krzyżem na zimnej i wilgotnej posadzce.
Przed ołtarzem Bogarodzicy kończyła się właśnie wotywa. Ksiądz Osmólski
ją odprawiał, ten sam, o którym słyszałem, że spowiadał więźniów w
fortecy i skazanych odprowadzał na śmierć. Był to młody ksiądz, szkolny
kolega Stasia. Mama lubiła go bardzo, mogła z nim mówić o synu. Bywał
też u niej często i niejeden wieczór zimowy przeszedł mi na słuchaniu
jego pełnego, metalowego głosu, który mi brzmiał w uszach, jak muzyka.
Dziś głos mu nie dopisywał. Urywał się i słabł co chwila, przy Ite
missa est
całkiem uwiązł w gardle. Twarz miał też zmienioną i bladą.
Dziwna rzecz zresztą: to samo widziałem u wszystkich znajomych osób,
będących w kościele, a było ich bardzo wiele, prawie wszyscy, i wszyscy
jacyś zmieszani, niespokojni i smutni. Co chwila któraś z pań,
podchodząc ściskała mnie, pytała z cicha o mamę i przykładając chustkę
do oczu, klękała z boku. Ciotka Aniela, siostra mamy, łkała, schylona ku
ziemi. Stryjenka Zygmuntowa leżała krzyżem obok panny Felicyi, a tuż
przy ołtarzu, w jej ruchomem mechanicznem krześle zobaczyłem z
prawdziwem zdumieniem babcię Justynę, najstarszą w naszej rodzinie,
sparaliżowaną, ślepą i głuchą, nigdy prawie nie opuszczającą mieszkania.
Ostatnia ewangelia skończyła się tymczasem. Ksiądz ukląkł na stopniach
ołtarza. W kościele zrobiło się bardzo cicho, wszystkie oczy zwróciły
się ku ołtarzowi.
--Pomódlmy się na intencyę Bogu wiadomą. Prośmy Matkę Najświętszą...
Słowa się urwały i znów było cicho przez chwilę. Naraz od tylnych ławek
rozległ się głośny jęk i płacz i w tejże chwili kościół cały zatrząsł
się od łkania. Jak iskra, gdy padnie niespodzianie na wysuszony a palny
materyał, wybucha ogromnym płomieniem i odrazu morzem ogni rozlewa się
dokoła, tak i z tych serc wielu obciążonych i smutnych, pełnych goryczy
i trwogi, wylało się na zewnątrz to wszystko w jednej chwili, co w nich
się kryło cierpienia i żalu. Ale w tych czasach cierpieć było wolno, ale
nie wolno było cierpienia wyjawiać i skarżyć się na nie. Ksiądz Osmólski
zerwał się szybko i zwracając się ku płaczącemu tłumowi, zawołał gromkim
głosem:
--Cicho, na miłość Boga, cicho!
A potem dobywając wszystkich sił po nad ten huragan jęków i krzyków
boleści, pełną piersią zaintonował:
--Pod Twoją obronę!
I zrobiła się rzecz dziwna. Jęk nie ustał, płacz nie zmilczał, ale i jęk
i płacz przeszedł odrazu w śpiew i modlitwę, zlał się z potężnym głosem
organu i popłynął w górę nutą kościelnej pieśni. Tylko, że ta pieśń inną
była, niż zwykle. Drgały w niej wszystkie łzy, bardzo długo wtłaczane w
głąb duszy przez ten tłum w żałobie; dźwięczał ból bezbrzeżny, jak
bezmierną była niedola tych ludzi, dźwięczała skarga bez nadziei na
ziemi i prośba o litość, o zmiłowanie, o kroplę rosy niebieskiej dla ust
spalonych cierpieniem i serc wyschłych z tęsknoty. „Pod Twoją obronę...”
I wyciągały się ręce, i podnosiły się oczy pełne łez ku temu niebu, w
którem jedyna była ucieczka i otucha, skoro wszystko zawiodło na ziemi.
I te wszystkie serca obciążone i smutne chyliły się w proch przed Tą,
którą zwały swą „Panią” i z ust drgających bólem, szło wołanie pokorne a
gorące „Prośbami naszemi nie racz gardzić w potrzebach naszych”. Ach, te
potrzeby były tak wielkie, prośby tak naglące, nędze tak nieznośne, a
Ta, do której się zwracały oczy, usta i serca, wszak była Orędowniczką,
wszak była Pocieszycielką, wszak od tylu wieków była Królową tego ludu!
Wiele lat przeszło od tej chwili. Życie zgięło mnie ku ziemi i
zahartowało serce. Szron jesieni padł na kwiaty mej młodości i na
wspomnienia lat dziecinnych, warząc jedne, zmiatając inne bez śladu.
Widziałem cierpienie i ludzi, co z cierpienia umierali, patrzałem na
konwulsye konających, słyszałem jęki rannych. Żaden odgłos ziemi nie
zagłuszył w mej pamięci hymnu słyszanego w kijowskim kościele, w tym
dniu pamiętnym, posępnym i ciemnym jak ten, który miał przyjść po nim.

III.
Wracając do domu, spotkaliśmy na schodach Leoncię.
Panna Felicya rzuciła się do niej.
--I cóż, zawołała, czy pani przyjechała?
Leoncia nie odpowiedziała nic. Chwyciła pannę Felicyę za ramiona i
popchnęła ją do jadalni; potem w kącie, pod oknem, urywanym głosem
zaczęła jej coś mówić. Słyszałem tylko wykrzykniki panny Felicyi:
--Jezu miłosierny! Jutro! I nawet widzieć się z nim nie dają! Nawet
matce syna pożegnać! O, nieszczęście! O Boże, Boże!
Wreszcie Leoncia skończyła. Wtedy obie kobiety wybuchły głośnym płaczem
i rzuciły się sobie w objęcia. Ale panna Felicya w tejże chwili
przytłumiła łkanie.
--Ciszej, na Boga, szepnęła; pani marszałkowa gotowa posłyszeć.
Leoncia potrząsła głową i ręką.
--Pani marszałkowa jest w sypialnym pokoju. Przy niej ksiądz prałat i
pani podkomorzyna. Stąd nie słychać. A zresztą wszystko jedno. Wie o
wszystkiem.
--I o tem, że jej syna nie dadzą pożegnać?
--I o tem.
--I jakże to stało się? Czy słyszałaś?
Księżna opowiedziała. Przyjechali, powiada, do pałacu--księżna, że to ma
wstęp wolny do tej moskiewicy, więc z naszą panią prosto do jej pokojów,
bez anonsowania, boby pewnie nie przyjęła. Generałowa, słyszę, zmieszała
się okropnie. Pani Marszałkowej coś tam bąkała niewyraźnie, a potem
księżnę bierze na stronę. „Daremnoś, mówi, i mnie i tej nieszczęśliwej
zrobiła przykrość. Rzecz skończona. Mój mąż wczoraj wieczorem wyrok
wojennego sądu potwierdził. Mnie jeszcze przedtem, kiedy księżna w tej
sprawie przyjeżdżałaś do mnie, zakazał do tego się mieszać. Możeby i
chciał co zrobić, ale nie może. On nie cesarz--sam się obawia”...
Księżna się pyta: „A gdyby do niego jeszcze szturm przypuścić? Toż to
matka--toż jej o życie dziecka chodzi!” Moskiewica na to: nie i nie. Aż
wreszcie rozpłakała się. „Osądź sama, mówi; jaż przecie nie z kamienia,
mnie żal i serce boli, jak patrzę na tę nieszczęśliwą, ale cóż zrobić,
cóż zrobić? Nieszczęście! Rady żadnej. Jedno chyba wam już uczynię, choć
mąż będzie na mnie wściekły za to: puszczę was do jego kancelaryi przez
moje apartamenta. Nie pomoże to, wiem, ale niech choć nic wam na
sumieniu nie zostanie”. Tak i zrobiła.
--Więc pani widziała generała?
--A jakże. Widziała. Uklękła przed nim, ona, taka wobec nich dumna. Ale
czegóż matka dla dziecka nie zrobi? Księżna mówi, że on był, jak z lodu.
Grzeczny, zimny, obojętny, jakby to nie o życie ludzkie chodziło. O
przeklęty! Bodajby...
Panna Felicya zakryła jej usta dłonią.
--Cicho, Leonciu, uspokój się, nie przeklinaj, bój się Boga! Mów dalej.
Cóż generał?
--A cóż? Podniósł panią, posadził, wody kazał podać i bardzo grzecznie
powiedział, że nie zrobi nic, ale to nic zgoła. Ten zwierz w ludzkiej
postaci, kat w białych rękawiczkach! I Pan Bóg patrzy na to!
Panna Felicya przerwała jej znowu.
--Leonciu, nie bluźnij. Nie dodawaj grzechu do nieszczęścia. Wola Boża.
Więc i widzieć się nie pozwolił?
Leoncia wstrząsnęła głową.
--Nie mogę, mówi, mam rozkaz wyraźny.
Potem powiada--słyszy pani tego łotra, tego szatana!--widzenie z nim
oddziałałoby zgubnie na zdrowie pani, a jemu odebrałoby spokój i
rezygnacyę, tak potrzebną w jego położeniu. Uważa pani, panno Felicyo?
On dba o zdrowie naszej pani, o spokój naszego Stasia... O Jezu, Jezu!
Panna Felicya pochyliła głowę w milczeniu.
--Kto wie--szepnęła--może było w tem jednak trochę słuszności.
Leoncia oburzyła się.
--Będzie im panna Felicya jeszcze słuszność przyznawać--zawołała.--A jak
Stasia naszego nie stanie, a naszej pani--o Matko Najświętsza--nie dadzą
go choć raz jeszcze przed śmiercią zobaczyć, pożegnać, to co wtedy
będzie? Czy nie będzie to ją do końca życia gryźć i szarpać, że jej tego
nie pozwolili zrobić?
--Prawda--szepnęła spuszczając głowę panna Felicya--straszna prawda...
Leoncia chciała coś dalej mówić, ale w tej chwili wszedł do pokoju
ksiądz prałat.
--Niech panna Leonia pójdzie do pani marszałkowej--rzekł.
Ksiądz prałat Dobszewicz, spowiednik mojej matki i przyjaciel, doradca,
duchowny kierownik całej naszej rodziny, był jedną z najbardziej znanych
a może najbardziej szanowaną postacią w Kijowie. Jego sucha, ascetyczna
twarz o surowym profilu starca i głębokiem, uderzającem chwilami z pod
brwi krzaczastych, jak piorun, spojrzeniu, przejmowała czcią nawet tych,
u których nie budziłu sympatyi. Święty może trochę więcej na modłę
groźnych proroków starego zakonu, niż wedle pełnego słodyczy wzoru
Franciszka Salezego lub Wincentego a Paulo, ten stary ksiądz z głębi
żmudzkich borów, imponował raczej, niż pociągał. Było w nim jednak
bardzo wiele i bardzo głębokiego uczucia, tylko że przez lat tyle
stawiając więcej od innych czoło burzy, wgniótł to uczucie w głąb duszy
i stał się podobny do granitu, o który odbijają się daremnie, hucząc,
szalejąc morskie bałwany i nawałnice. Teraz właśnie musiał na to
patrzeć, jak przemoc obca przeciw której przez życie całe walczył z
cichą wytrwałością litewską, przykładała siekierę do dzieła całego tego
życia. Od dwudziestu lat kapelan. profesor, poniekąd moralny przywódca
polskiej i katolickiej młodzieży na tym schyzmatyckim rosyjskim
uniwersytecie, stał teraz właśnie wobec najcięższej i najstraszliwszej
chwili życia; wobec wyroku śmierci, wydanego na jego katedrę w
uniwersytecie i jego ukochaną uniwersytecką kaplicę, patrzeć musiał na
całe jedno pokolenie swojej młodzieży, zagrożone zagładą lub wygnaniem,
gnijące w więzieniach fortecznych i kazamatach Prozorowskiej baszty.
A jednak i teraz ten stary ksiądz stał nieugięty i niezachwiany, tylko
więcej bruzd miał na czole, tylko surowiej i smutniej patrzały siwe oczy
z pod brwi ściągniętych.
Zaledwie Leoncia wyszła, zwrócił się do panny Felicyi, całującej jego
rękę.
--Czyście przygotowały co potrzeba do nabożeństwa? Pewnie zapomniałyście
w tym waszym smutku i kłopocie.
Panna Felicya klasnęła w dłonie.
--Prawda, zawołała. Na śmierć zapomniałam. Ale wszystko jest w domu.
Tylko urządzić trzeba. Zaraz się tem zajmę. Proszę okna od ulicy
zasłonić, żeby kto nie podpatrzył i nie doniósł.
Był w tych czasach pełnych klęski i grozy zwyczaj w Kijowie, że ilekroć
większe niebezpieczeństwo groziło jednemu z fortecznych więźniów, a tem
bardziej, jeżeli którego z nich skazano na śmierć, rodzina i przyjaciele
nieszczęśliwego zostawali przez całą dobę i więcej, aż do
rozstrzygnięcia sprawy iub do wykonania wyroku, na wspólnej, nieustannej
modlitwie. Od wczesnego rana zbierano się w kościele, gdzie wszystkie
Msze święte ofiarowane bywały na tę intencyę. We łzach, krzyżem leżąc,
słuchały nabożeństwa matki, żony, córki tych, na których wydawano
właśnie wyrok śmierci lub Sybiru. Gdy Msze się pokończyły, u rodziny w
pomieszkaniu urządzano pokryjomu ołtarz, przed którym, zmieniając się
kolejno, klękali znajomi i bliżsi, a nawet dalecy i nieznani, złączeni
tylko braterstwem współczucia, które w tych smutnych dniach było jedynym
jaśniejszym promieniem dla serc zbolałych i wspólnym, potężnie
wszystkich zespalającym węzłem.
Panna Felicya, z pomocą Leonci i ciotki Anieli, ustawiała w małym,
ciemnym gabineciku obok sypialni ołtarzyk. Na białym obrusie, pomiędzy
sześciu woskowemi świecami, jaśniała złota szata Berdyczowskiej
Bogarodzicy, a przy niej poczerniały srebrny relikwiarz, który pradziad
miał z sobą pod Wiedniem. Tymczasem drzwi od przedpokoju nie zamykały
się. Ciągle ktoś wchodził i, nie zatrzymując się, spieszył do
improwizowanej kaplicy.

IV.
Na palcach, po cichu wcisnąłem się do sypialni. W swoim wielkim fotelu
koło łóżka siedziała mama. Zdawało się, że śpi, bo oczy miała pół
przymknięte, nieruchome, jakby martwa, bez jednej kropli krwi. Prałat
stał koło niej, trzymając w rękach dłoń jej zwisła bezwładnie na
poręczy. Babcia podkomorzyna siedziała obok nachylona, wpatrując się w
tę biedną twarz, z której zdawało się, że życie uciekło. Leoncia stała w
głowach, nacierając jej skronie jakimś płynem. U kolan klęczała wnuczka
babci podkomorzyny, kuzynka Anusia, w grubej żałobie po ojcu, którego
przed trzema miesiącami Murawiew powiesił w Wilnie.
Patrzałem przestraszony, milczący, z rozwartemi szeroko oczyma.
Rozumiałem już wszystko: tyle już słyszałem i widziałem od przybycia
naszego do Kijowa! Staś, brat mój jedyny, skazany był na śmierć i jutro,
jutro już miano wykonać na nim wyrok, jak przedtem wykonano na
Zielińskim, Podlewskim, Rakowskim i tylu innych.
Ksiądz mię zobaczył w tej chwili. Musiała mu jakaś myśl wpaść do głowy,
bo przez minutę stał patrząc na mnie z wahaniem, potem chwycił mnie za
obie ręce i przyciągnął do matki, a raczej poprostu rzucił na jej
kolana.
--Masz pani jeszcze jedno dziecko, pani Kazimiero, rzekł do niej.
Przyjdź do siebie, panuj nad twoim bólem, szanuj życie, bo ono dla niego
potrzebne.
Słowa te zbudziły mamę z odrętwienia. Poruszyła rękami, wyciągniętemi
przed siebie, szukała mnie przez chwilę, jak przez sen, ale kiedy
płacząc głośno przytuliłem się do niej, odepchnęła mnie.
--To nie on, zawołała rozdzierającym głosem; to nie Staś mój! Gdzie
tamten, gdzie mój pierworodny, najdroższy, jedyny? Puśćcie mnie do
niego, puśćcie, nie trzymajcie! Niech choć mury zobaczę, w których go
więżą--niech zobaczę ludzi, którzy go strzegą. Niech mi choć popatrzeć
na niego dadzą--choć raz jeden do serca przycisnąć... O, puśćcie mnie
przez litość!
Na miłosierdzie Boże, uspokój się pani,--rzekł ksiądz, wstrzymując ją i
sadzając szamocącą się konwulsyjnie w fotelu. W Petersburgu ambasadorowa
jeszcze raz miała cesarzowę błagać o łaskę. Pan Ksawery siedzi od rana w
biurze telegraficznem--może przyniesie lada chwila wiadomość...
Mamie wzrok rozjaśnił się.
--Więc macie jeszcze nadzieję?--zawołała--więc jeszcze jest ratunek?
--Bóg wielki,--rzekł ksiądz--do ostatniej chwili ufać i spodziewać się
trzeba.
Mamie głowa opadła znów na piersi.
--Nie,--odparła ponuro--daremno. Serce mi mówi, że daremno. Żadnego nie
ułaskawiono, nie ułaskawią i jego... Oni go już nie puszczą ze szponów
swoich. Wypiją krew ciepłą z pod jego serca, jak kruki, i nie uśmiechną
się już do mnie usta kochane, które w kołysce jeszcze śmiały się, ile
razy schylałam do nich głowę, i zagasną oczy takie jasne, takie śliczne,
moje, gwiazdy, oczy mego Stasia... i ja go już nie zobaczę nigdy,
nigdy!..
--Gdybyś go nawet nie zobaczyła na ziemi, zobaczysz w niebie, gdzie na
ciebie czekać będzie u Boga,--rzekł ksiądz poważnie.
Ona głową potrząsła.
--W niebie--wiem, wiem, ufam w to, ale widzi ksiądz, to tak daleko... a
żyć trzeba będzie i życie takie ciężkie, takie długie... A jak żyć bez
Stasia? Ksiądz nie wie, nie rozumie mnie, ksiądz może mnie oskarża o
brak wiary, o brak rezygnacyi. Ale nie--ja we wszystko wierzę, ja nie
buntuję się... Ale ja matka a on, on moje dziecko ukochane, moje
pierwsze... I oni mi go chcą wziąć, wziąć na zawsze. I nawet nie dadzą
oczom moim spojrzeć na niego, nie dadzą sercu przytulić go po raz
ostatni! A ja go przecie pod tem sercem nosiłam, ja życie włożyłam w to
dziecko moje i teraz...
Staliśmy wszyscy bez ruchu, tłumiąc łkanie. Ona siedziała nieruchoma
także, z oczyma wpatrzonemi w dal. W ciszy głos jej bezdźwięczny i
głuchy rozlegał się, jak jęk rozbitego dzwonu.
--Ksiądz może nie wie, czem dla mnie było to dziecko. Mój Eustachy,
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Na śmierć, 1863 - 2
  • Parts
  • Na śmierć, 1863 - 1
    Total number of words is 4187
    Total number of unique words is 1921
    24.4 of words are in the 2000 most common words
    34.0 of words are in the 5000 most common words
    37.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Na śmierć, 1863 - 2
    Total number of words is 2086
    Total number of unique words is 1125
    28.8 of words are in the 2000 most common words
    38.1 of words are in the 5000 most common words
    42.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.