Łąka - 4

Total number of words is 3991
Total number of unique words is 1907
22.2 of words are in the 2000 most common words
32.5 of words are in the 5000 most common words
37.5 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
Co w mgłach czyni żagiel na głębinie?
Nic, prócz tego, że żegluje.
A co wiosna w zielonej dolinie?
Nic, prócz tego, że wiosnuje.
Czem są rany, co pierś tobie krwawią?
To amulet koralowy.
A czem łzy, co gardło twoje dławią?
To różaniec bursztynowy.
Czem ty byłeś o słońca zachodzie?
Byłem duchem, byłem ciałem.
Czemuś zabił dziewczynę w ogrodzie?
Nie zabiłem, lecz kochałem.

SCHADZKA.
Z zielonym żukiem na odwianym płatku
Róża, kosmata od rosy,
Purpurowieje w niebiosy.
Twój ogród płonie w zieleni dostatku,
Nie ja -- lecz sen mój i głód
Kołaczą do twoich wrót.
Dłoń, której wzywasz, otwiera ci wrota.
Oto -- pierś moja i lice, --
Idź za mną w moją świetlicę!
W świetlicy -- wiosna i blask i spiekota, --
Ja -- zciszę wrzenie mej krwi,
Ty -- zamkniesz okna i drzwi.
Zamknąłem okna i drzwi w białym murze.
Czemuż twarz twoja pobladła?
Nie patrz w głąb swego zwierciadła.
Tam -- za oknami jest -- ogród i róże,
Nie mogę przypomnieć już,
Ile zakląłem tych róż?
Radbyś mi róże dać w winie i w chlebie,
Róże się cisną do gardła!
Matka mi wczoraj umarła...
Nie wiem, czy wolno całować mi ciebie?...
O śmierci rzucam ci wieść,
A ty mnie odstąp lub pieść!...
Otworzę okna, drzwi w słońce otworzę,
Rozwidnię ściany i sprzęty,
Rozbudzę ogród, snem zdjęty!
Ku ogrodowi przydźwignę twe łoże,
Pieszczotą zmącę ci krew,
Wsłuchany w ogrodu śpiew!

***
Kwapiły się burze,
Opóźnił się cud!
Powymarły róże
W cieniu twoich wrót.
O kulach przez błonie
Szedłem do tych róż.
Przyjść raz drugi po nie
Nie wolno mi już!

***
U wpółrozwartych stoim drzwi,
Marszcząc ku dalom swoje brwi.
Nic -- tylko próg, tej chaty próg,
Gładzony wciąż utrudą nóg, --
A zdala w słońcu szumi las,
I wiem, że w lesie niema nas!
W dłoni już pełny dzierżysz dzban,
Krew doń upływa z naszych ran,
Nic -- tylko krew i tylko krew
I dwojga ust wylękły śpiew, --
A zdala w słońcu szumi las,
I wiem, że w lesie niema nas!

***
Dziś w naszego spotkania rocznicę
Pozawrzemy szczelnie okiennice,
By powtórzyć wśród nocnej ciemnoty
Dawne nasze, najpierwsze pieszczoty.
Dawne słowa z dni pierwszych kochania,
Chociaż każde dziś ustom się wzbrania,
Każde snem się nieśmiałym kolebie,
Nas niepewne i niepewne siebie.
Lecz, stłumiwszy nieufność rozsądku,
Powtórzymy wszystkie od początku.

WYZNANIE.
Nie rań pogardą tej obcej dziewczyny,
Jej czar jest inny, niżeli twój czar.
Tyś memu ciału dreszcz w świecie jedyny,
A ona ust mi chce oddać maliny, --
Czyjaż dłoń zdoła odtrącić ten dar?
Wszak tobie pierwszej tę miłość wyznaję, --
Ona nic nie wie, choć czeka i śni.
Szedłbym tak do niej, jak w lasy i w gaje,
A odkąd znam ją, wciąż mi się wydaje,
Że policzone są wiosny mej dni!
Wargi ma falą w uśmiechu ozdobne,
Jaśnistym włosem polśnioną ma skroń,
Spojrzenia -- pilne i zlekka żałobne,
Dłonie do twoich niechcący podobne, --
Pieszcząc, pomyślę, że pieszczę twą dłoń...
Jej zaklęć szepty nie zmienią mnie wcale,
Jej pocałunek nie rozłączy nas!
Pozwól mi odejść w ust tamtych korale,
Bym łkał przez chwilę, bym kochał niestale
Raz jeszcze jeden, ach, tylko ten raz!

***
Ponad zakres śnieżycy, ponad wicher i zamieć
Duch mój leci ku tobie w świateł kręgi i smugi.
Czyjaś rozpacz się sili w biały posąg okamieć,
W biały posąg nad brzegiem ociemniałej jarugi.
Odkąd znikłaś w objęciach niedomkniętej w świat bramy
Odkąd zbladłaś, schorzała moich wspomnień bezsiłą,
Tak się dziwnie nie znamy, tak się strasznie nie znamy,
Jakby nigdy i nigdzie nas na świecie nie było.
Znajdźmy siebie raz jeszcze wśród wichury i cienia,
Zakochajmy się w sobie nad otchłanią wieczoru
Tą miłością powtórną, co już nie chce zbawienia,
Tem pragnieniem ostatniem, co już nie zna oporu!
Zakochajmy się w sobie krwawem serca wyzuciem
Z tego szczęścia, o którem nie mówimy nikomu,
Zakochajmy się w sobie naszych śmierci przeczuciem,
Dwojga śmierci, co w jednym pragną spełnić się domu.
Rwie się w strzępy wichura, jakby szumna jej grzywa
Rozszarpała się nagle o sękatą głąb lasu.
Życie, niegdyś zranione, z żył we trwodze upływa,
Coraz bardziej na uśmiech brak odwagi i czasu!
Ponad zakres śnieżycy, ponad wicher i zamieć
Duch mój leci ku tobie w świateł kręgi i smugi.
Czyjaś rozpacz się sili w biały posąg okamieć,
W biały posąg nad brzegiem ociemniałej jarugi.

POWRÓT.
Gwiazdo, coś spadła, śnij mi się, śnij!
W progu-m wędrowny porzucił kij,
Byłem ja leśny,
Byłem bezkresny,
A dzisiaj -- czyj?
Dziś -- twój, dziewczyno! Dzwoń-że mi, dzwoń,
Wichrze, zszarpany o wonną błoń!
Jedną pieszczotą
Znuży się oto
Dusza i dłoń.
W ogniu, dziewczyno, spal mi się, spal!
Jednaka we mnie radość i żal --
Czyli ja w zbożu,
Czy w twojem łożu,
Czy wpośród fal.
Dwa ciała w mroku! Nie bój się, nie!
Wraz z tobą ginę w tym samym śnie, --
Kto zwiedził ziemię,
Ten duchem drzemie
Na jezior dnie!

DWOJE LUDZIEŃKÓW.
Często w duszy mi dzwoni pieśń, wyłkana w żałobie
O tych dwojgu ludzieńkach, co kochali się w sobie.
Lecz w ogrodzie szept pierwszy miłosnego wyznania
Stał się dla nich przymusem do nagłego rozstania.
Nie widzieli się długo z czyjejś woli i winy,
A czas ciągle upływał -- bezpowrotny, jedyny.
A gdy zeszli się, dłonie wyciągając po kwiecie,
Zachorzeli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie!
Pod jaworem -- dwa łóżka, pod jaworem -- dwa cienie,
Pod jaworem ostatnie, beznadziejne spojrzenie.
I pomarli oboje bez pieszczoty, bez grzechu,
Bez łzy szczęścia na oczach, bez jednego uśmiechu.
Ust ich czerwień zagasła w zimnym śmierci fiolecie,
I pobledli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie!
Chcieli jeszcze się kochać poza własną mogiłą,
Ale miłość umarła, już miłości nie było.
I poklękli spóźnieni u niedoli swej proga,
By się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga.
Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata,
By powrócić na ziemię, -- lecz nie było już świata.

DUSZA W NIEBIOSACH.
Przybyła dusza na klęczkach do nieba w bożą obczyznę,
Nie chciała patrzeć na gwiazdy i na wieczności pierwszyznę.
Nie chciała uledz weselu, ni nowem jaśnieć obliczem,
Ani wspominać nikogo, ani zapomnieć o niczem.
I rozpuściła warkocze i pomyślała w błękicie,
Że w niekochanych objęciach przemarnowała swe życie.
Bez zdrady i bez oporu, starannie kryjąc swą ranę,
Pieściła usta nielube i oczy niemiłowane.
I trwała dla nich bezwolna, i kwitła dla nich bezduszna
I przezywała je -- losem i była losom posłuszna.
A nie kochała tak tkliwie, a nie kochała tak czule,
Ze nikt w jej jasnym uśmiechu nie trafił myślą na bóle.
Lecz teraz nagle pojęła, że wobec Boga i nieba
Już nic nie wolno ukrywać i nic ukrywać nie trzeba.
Śmierć w niej obnaża pośpiesznie prawdę tak długo tajoną,
Tą prawdą skrzą się źrenice, tą prawdą błyska się łono!
I dusza lękiem spłonęła, że wkrótce po jej pogrzebie
Przyjdzie w ślad za nią kochanek, aby odnaleźć ją w niebie.
Wyciągnie ku niej ramiona, ziemskiej wyzbyte rozpaczy,
I zajrzy w oczy i dawne jej niekochanie zobaczy.


VII
PURURAWA I URWASI

PURURAWA I URWASI.
Pururawa w godzinie, gdy słońce mgły krasi,
Urzał nimfę wód przaśnych -- Indjankę Urwasi.
Wynurzyła dłoń z wody, a za dłonią -- głowę,
A niedługo -- popierśną kibici połowę.
Górowała rozbieżnej pierścieniami fali,
Palcami zlekka pierśnych tykając korali.
Purpurawa podpatrzył, jak nieśmiertelniało
Jej obcisłe przywdziane powierzch ducha ciało.
Pomiażdżyła mu serce miłości nagłota --
Jął się skradać ku bogu ruchem snu i kota.
Porwał ją w swe ramiona ku warg swych potrzebie.
-- „Ciebież tulę w objęciu? Odpowiedz, że ciebie!”
Bożym wrzaskiem przeczyła rąk jego przemocy,
Wyrywała się z ramion aż do późnej nocy!
Ale on ją pod leśnym uciszył pagórem,
Wtłoczył żywcem do wora i przewiązał sznurem.
Jak złodziej, pomykając jarami po jarach,
Powrócił do dom z worem wrzeszczącym na barach.
Wiedział, co przyniósł w worze -- a i poco -- wiedział!
Stał u progu zdyszany, -- wór mu u nóg siedział.
Świerszcz w chałupie skowronił, jaskólił i brzęczał,
A on stał zadumany, a wór nagle klęczał.
-- „Wróć mi wolę ruczajną, wróć stawne bezczasy!
„Więcej we mnie drga boga, niż dziewczęcej krasy.”
-- „Darmo pragniesz się z wora prośbą wyszeleścić!
„Chcę boga, com go schwytał, raz w życiu popieścić!” --
-- „Cóż ci po tej pieszczocie, co rozkosz przekracza?
„Cóż ci po tej rozkoszy, co w otchłań się stacza?”
-- „Niech się rozkosz odmieni aż nie do poznania,
„Już ja nigdy swojego nie wściągnę kochania!”
I wyłonił ją z wora na żądz swych bezdroża:
-- „Niemasz wokół nikogo, oprócz nas i łoża!”
-- „Oddam ci wniebowzbitą mych piersi urodę,
„Warg mych odwilż różaną i ramion dogodę.
„Jeno ukryj w pieszczocie nagość swego ciała,
„Abym ludzkich upojeń ja -- bóg -- nie widziała!” --
Pociemku barwił łoże we kwiaty i liście,
W ciemnem łożu do niego polgnęła biodrzyście.
Kształt jej wgarniał w objęcia, płonął w jej upale,
A ustami wyławiał dwu piersi korale.
-- „Kiedyż ty mnie podpatrzysz, jako w ciebie dyszę?”
-- „Nigdy cię nie podpatrzę! Dość, że dech twój słyszę!”
-- „Czemuż nie chcesz oczyma wyjść szczęściu na drogę?”
-- „Pocóż jeszcze mam widzieć to, co kochać mogę?”
-- „Chciałbym w oczach twych odbić radość, co mózg mroczy!”
-- „Bądź-że mi niewidzialny, póki mam te oczy.”
I czuł, w sobie zamilkły, że bogini ciało,
Wieczyściejąc ku niemu, chętnie namdlewało.
I namdlewał z niem razem rozkoszy bezsiłą,
Aż namdlał w taki bezświat, że go już nie było.
Nie było go na drogach, ni w ukryciu alej,
Ani w nim, ni poza nim, ni bliżej, ni dalej!
Wezbrany poza łoża miłosnego miedzą,
Jeno poił się słodką o sobie niewiedzą.
I tak uczył się nie być od nocy do świtu,
Aż się zbudził przy gwiazdach -- bywalec niebytu.
I ujrzał, że bogini, rozkoszą opiła,
W mrocznem łożu jaśnistym kształtem się ciemniła.
-- „Ciemnij się w moją miłość, rozum mi odbieraj,
„Ale w moich objęciach nigdy nie umieraj!”
-- „Jeno tyle umieram, ile miłość każe.
„A spłodzę tobie syna w mych bioder pożarze.”
I spłodziła mu syna na polu, w południe,
Kiedy zboże ku słońcu złoci się bezludnie.
-- „Bogom w oczy wsmucony jestem od spowicia,
„A weseli się we mnie życie z poza życia.
„Pójdźcie ze mną do lasu nieopodal gaju,
„Pragnę zbadać twarz ojców, odbitą w ruczaju.
„Jest tam skwar w macierzance i chłód w leśnym dzwońcu,
„Spróbujemy we troje zanieistnieć w słońcu.”
Poszli za nim do dziwnie ruczajnego lasu,
Gdzie czas szumi wśród liści, a liście wśród czasu.
Poszli w skwar macierzanki, rozpełzłej samotnie,
I zabrnęli w chłód dzwońców -- i już bezpowrotnie.
Troje było ich w lesie: dwa i jedno ciało,
Nikt nie wie, co się z nimi stało, lub nie stało.


VIII
NOC BEZSENNA

NOC BEZSENNA.
Świeci woda o północy,
Księżyc okna przewiał wskroś.
Pełen mocy i niemocy
Księżyc okna przewiał wskroś.
Bezimienne i ponure
Idą ku mnie poprzez chmurę:
Mrok -- po pierwsze, blask -- po wtóre,
A po trzecie -- jeszcze ktoś.
Gdy tak słucham przyczajony,
Ktoś zapukał raz i raz,
W moje wrota z tamtej strony
Ktoś zapukał raz i raz.
Kto tam puka w moje wrota?
-- „To -- my: Wicher i Tęsknota,
„I ja -- Ciemność z popod płota,
„Otwórz prędzej, bo już czas!”
Otworzyłem w imię Boga --
Wszystko troje wbiegło snać!
Tętni pułap i podłoga:
Wszystko troje wbiegło snać!
I zdobywszy łoże moje,
Co zna nocne niepokoje,
Wszystko troje, wszystko troje
Legło rzędem, aby spać.
-- „Razem z tobą będziem spali
„W jednem łożu za pan brat.
„Niech się przyśni sznur korali
„W jednem łożu za pan brat.” --
Wicher przez sen w bok się miota,
Jęczy Ciemność z popod płota,
I przeciąga się Tęsknota,
Ziewająca w cały świat!

***
Tam na obczyźnie, gdy próżni ostoję
Noc wiekuista w bezgraniczach da mi,
Pójdę, zbłąkany pomiędzy śmierciami,
A cobądź spotkam -- to nie będzie moje.
Pełen niczyjej ciemności i zgrozy,
Samemu sobie obcą będę marą, --
Z jakążbym wówczas miłością i wiarą
Modlił się choćby do obrazu brzozy!
Jakżebym spłonął łzą szczęścia gorącą,
Gdybym znienacka wśród mroków bezczynu
Natrafił dłonią, Boga szukającą,
Na gniazdo ptasie lub kwiaty jaśminu.

W PRZEDDZIEŃ SWEGO ZMARTWYCHWSTANIA.
W przeddzień swego zmartwychwstania, w przeddzień żywota,
Bóg, leżąc w mogile, żmudne liczy chwile.
A przykuła go do ziemi ciała ciężkota.
Śmierć mu w oczy wieje, a on samotnieje.
I śni mu się nawprost lica
Betleemska błyskawica
I żłób i siano.
I śni mu się brzeg jeziora ozieleniały,
A smuga od łodzi po jeziorze chodzi,
I śnią mu się owe gaje, co tak szumiały,
Choć gajom boleśnie być marami we śnie!
A to wzgórze, to oliwne,
We wspomnieniu takie dziwne,
Takie dalekie!
I śnią mu się nasze twarze, niby niczyje,
Ręce nasze krwawe i lewe i prawe, --
I to życie, co po śmierci nie wie, gdzie żyje,
Jeno szuka siebie po własnym pogrzebie.
Mówmy wobec jego zgonu
To, co mówi dzwon do dzwonu
Późnym wieczorem.
Nie zakłóćmy snu bożego, bożej niemoty!
Któż Boga obudzi pierwszy z pośród ludzi?
Kto rozepnie w jego cieniu swoje namioty?
Cień się jego szerzy w bezbrzeż po bezbrzeży,
A my stójmy zwarłem kołem
I śnijmy się Bogu społem,
Póki czas jeszcze.

***
W kraju bardzo dalekim, smucąc się ku wiośnie,
Tak synowie swym ojcom mówią bezlitośnie:
-- „O, jakże wy bezradni! O, jakże wy starzy!
Już nie chcemy w chałupach widzieć waszych twarzy,
Już zabrakło nam lichej szczęścia odrobiny,
By się z wami podzielić z nadejściem godziny.
I łez w oczach nam zbrakło, ażeby ich solą
Zaprawić czczość tych bólów, co wiedzą, że bolą.
Już nas nie stać na smutek, co się w nas zapodział!
Oto skończył się smutku, łez i szczęścia podział,
Nożem sami przetnijcie nić swego żywota
Tak, byśmy nie widzieli, jak śmierć wami miotał!”
Dzisiaj, gdym w blasku świecy nawprost ciebie siedział,
Wzrok mój, nagle zlękniony, to samo powiedział.

***
Pociemku, pociemku łkasz,
Bezradność twych łez rozumiem!
Schorzałą śmiertelnie twarz
Radośnie całować umiem.
Do końca nie zbraknie mąk,
Do końca wystarczy mocy!
Zmarniałych, zmarniałych rąk
Potrafię pożądać w nocy!
Oględnie z rozkoszy mdlej
Tą piersią, co z trudem dyszy!
Do śmierci, do śmierci twej
Wraz z tobą nawykam w ciszy.

WARKOCZ.
Znowu nędza do ucha nam śpiewa,
I tej śpiewki słuchamy bezradnie.
W piecu reszta dopala się drzewa, --
A co jutro uczynić wypadnie?
Mówię do cię z koślawym uśmiechem:
-- „Mam ja trąby, fujary, organy,
„Śpiewak ze mnie, co kupczy swem echem, --
„Gdzież mam echu ustawić stragany?”
Z bezmyślnego wyrazem skupienia
Dzieci nasze w nas patrzą ciekawie.
Ty mi ruchem wskazujesz ramienia
Bose nogi, zwieszone na ławie.
Ból się skrzętny w twych wargach trzepocze,
Aż myśl zbawcza w tym bólu urasta:
-- „Wiem, co zrobię! Obetnę warkocze
„I na sprzedaż poniosę do miasta!
„Głód je codzień przepala zarzewiem,
„Codzień wiotsze i wartość już tracą.
„Tak mi smutno i straszno, bo nie wiem,
„Ile ludzie za warkocz zapłacą?”

ŚNIEG.
Pamiętam ów ruchliwie rozbłyskany szron
I śniegu ociężałe w gałęziach nawiesie,
I jego nieustanny z drzew na ziemię zron,
I uczucie, że w słońcu razem z śniegiem skrzę się.
A on ciągle narastał tu w kopiec, tam -- w stos,
I drzewom białych czupryn coraz to dokładał,
Ślepił oczy i łechtał podbródek i nos,
I fruwał -- i tkwił w próżni -- i bujał i padał.
I pamiętam ów niski, wpół zapadły dom
I za szybami włóczek różnobarwne wzory.
Kto tam mieszkał? Pytanie -- czy człowiek, czy gnom?
Byłem dzieckiem. Śnieg bielą zasnuwał przestwory.
Dotknąłem dłonią szyby, mimo strachu mąk,
I uczułem ślad hojny, niby czarów zbytek.
Tą dłonią dotykałem mych sprzętów i ksiąg
I niańki, by ją oddać na baśni użytek...
Serce marło, gdym w dłoni unosił ten ślad
W ciszę śniegu, co, prósząc, weselił się w niebie.
Śnieg ustał -- i minęło odtąd tyle lat,
Ile trzeba, by ślady zatracić do siebie.
Jakże pragnąłbym dzisiaj, gdy swe bóle znam,
Stać, jak wówczas, przed domu wpół zapadłą bramą
I widzieć, jak śnieg ziemię obiela ten sam,
Śnieg, co fruwa i buja i pada tak samo.
Z jakimż płaczem-bym zajrzał -- niepoprawny śniarz --
Do szyby, by swą młodość odgrzebać w jej szronie, --
Z jakąż mocą-bym tulił uznojoną twarz
W te dawne, com je stracił, w te dziecięce dłonie!


IX
ASOKA

ASOKA.
Król Asoka, na wzgórza smuklejąc odsłoniu,
Patrzał zowąd na wroga, co poległ na błoniu,
I rozżalił się duchem na wronistym koniu.
I rzekł: „Odtąd niech wrogów nie będzie na świecie,
„Niech łzom stanie się zadość, niech spoczną zamiecie, --
„Tak przysięgam: po pierwsze, po wtóre, po trzecie!”
I, ukląkłszy na mieczu, jak klęczą mocarze,
Poukochał kolejno te rany, te -- wraże,
I zgromadził w pamięci przewymarłe twarze.
A na jego skinienie od owej godziny
Powstawały schroniska -- dziwy tej krainy --
Dla człowieka, zwierzęcia i wszelkiej rośliny.
Oto razu pewnego w tym czasie bez czasu
Król Asoka zmiłował oczyma wśród lasu
Wierzbę, co umierała bez liści hałasu.
Zadżumiona skwarami, bez jadła, napoju,
Schła, ledwo zieleniejąc, wpośród pszczół wyroju,
W przeubogim, na zgony ordzewiałym stroju.
Król pojął z woli serca i z duszy nakazu
Jej milczenie, tak inne od milczenia głazu,
I czuł to, co się czuje -- nigdy, lub odrazu.
Więc serdecznie jej sękom przyglądał się zbliska,
Więc widział, jak się zmaga i rdzą bólu błyska,
Więc poniósł własnoręcznie chorą do schroniska.
Tam jej wybrał zakątek od słońca pstrokaty,
Tam jej rany w rosiste poobłóczył szmaty,
Tam przygrywał na lutni i znosił jej kwiaty.
Ale wkrótce nadeszły rozpląsane święta,
I króla otoczyły w pałacu dziewczęta,
I zapomniał o wierzbie, -- bo któż to spamięta?
I tanecznie wędrował od sali do sali
I czuł, że tchom dziewczęcym brak jakichś korali,
I że coś powierzbnego w duszy mu się żali.
Aż oto strażnik bramny otrąbił po grodzie,
Że wierzba uzdrowiona w cudnej bezprzeszkodzie
Przyszła, by odtąd szumieć w królewskim ogrodzie.
Król Asoka z pałacu wybiegł na spotkanie
I wyciągnął ramiona i poglądał na nie,
Że się tak wyciągnęły i tak niezachwianie.
I przybyłej sam wskazał wcieleniem swej dłoni,
Kędy ma się zielenić i w jakiej ustroni, --
I spełniła to wszystko tak, jak mówił do niej.
A w zwierciedle sadzawki aż do dna odbita
Jaśniała, przeciw niebu w fali wniebowzbita,
I szepnął król do siebie: „Tu niechaj rozkwita!”
A po nocy, gdy księżyc jarami się bieli,
I gdy wszystko posnęło i wszyscy posnęli,
Ona wyszła podwójnie: z ziemi i z topieli.
I biegła, pątnikując, po schodów marmurze
W głąb nieznanych pałaców -- ku górze, ku górze,
Czyniąc kroki płochliwe, zwiewne i nieduże.
Do królewskiej komnaty chciała się przedostać
I wniosła do jej wnętrza niebyłą tam postać,
A własnemu wzruszeniu nie mogła już sprostać.
Ponad królem uśpionym tak długo -- nie długo
Szumiała, aby senną uczcić go posługą,
I w pierś jego zieleni wlewała się strugą.
Król się zbudził i spojrzał w pośpiesznej zadumie,
I zgadnął, że go kocha, po szumie -- po szumie,
I uląkł się miłości, że jej nie zrozumie.
I rzekł smutny: „Bacz na to, że kochasz daremnie,
„W słońce tobie poglądać, nie we mnie -- nie we mnie!
„Jakimż darem twe dary, wierzbo, odwzajemnię?
„Chcesz połowę królestwa, czy skarbu połowę?
„Chcesz, bym ciebie na kwiatów pasował królowę?
„Otom stał się ubogi i w miłość i w mowę.”
A ona mu szepnęła w którymś okamgnieniu:
-- „Chcę, byś czasem znużony przystanął w mym cieniu
„I gałąź moją swemu przychylił ramieniu.
„Chcę, byś wierzył, że myślę o tobie i sobie,
„I że nie bez miłości twe ogrody zdobię.
„To -- wszystko! -- I byś pobyt dał mi na swym grobie.”
I król rzekł: „Wierzbo, wierzbo, iść mi z tobą w pole!
„Dolę twą, skoro trzeba, wraz z tobą przedolę, --
„Stanie się, jako pragniesz! Spełnię twoją wolę.
„Czuję szczęście, gdy duszę w twoją zieleń wyślę,
„Do miłości podobne tak bardzo, tak ściśle,
„Że jest samą miłością, skoro się zamyślę...”
Król umilkł. Chwilę wzajem patrzyli w swe światy,
Aż ona się z królewskiej wymknęła komnaty,
Nieśmiało więc powłócząc swe zielone szaty.
Król słyszał, jak radośnie w dół biegła po schodach,
I jak potem się w nocnych pogrążyła chłodach,
I jak potem szumiała w królewskich ogrodach.


X
PONAD BRZEGAMI

DON KICHOT.
W jednym z pozagrobowych parków, uroczyście
Zamiecionym skrzydłami bezsennych aniołów,
W cieniu drzew, co po ziemskich dziedziczą swe liście
Pożółkłe i zbyteczne, -- z duszą, niby ołów,
Ciężką, chociaż pozbytą życia nędz i lichot,
Na ławie marmurowej wysmukły Don Kichot
Siedzi, dumając nad tem, że dumać nie warto,
I pośmiertnem spojrzeniem, co nie sięga dalej,
Niźli dłoń rozmodlona, obrzuca głąb alej,
Gdzie ślad życia na piasku starannie zatarto.
Bóg darmo dłoń ku niemu wyciąga z pobliża,
Ażeby go powołać na wspólne biesiady
We mgle, którą anioły, czyniąc znaki krzyża,
Rozpraszają dla gościa. Gość niezłomnie blady
Usuwa się i stroni i w pozgonnej ciszy
Udaje, że nie widzi nic i nic nie słyszy.
Niegdyś skrzydła wiatraków sen, posłuszny wiośnie,
Złocił mu w groźne miecze rycerskich orszaków,
A dzisiaj w dłoniach Boga, podanych miłośnie,
Widzi zdradliwe skrzydła ułudnych wiatraków,
I -- nieufny -- uśmiechem szyderczym przesłania
Możliwość nowych błędów, snów i opętania.
I nie postrzega nawet, jak nagle -- bezszmerny
Anioł do stóp mu składa purpurową różę,
Przysłaną od Madonny na znak, że w lazurze
Pamięta o rycerzu, który był jej wierny.
Lecz on, niegdyś na ziemi istny wzór rycerza,
Znieważając wysłańca i dawczynię daru,
Odwraca twarz od róży, bo już niedowierza
Kwiatom, które posądza o przebiegłość czaru.
Biały anioł się schyla nad niewiary jeńcem
I, całując go w czoło, przytłumionym głosem
Szepcze: „To także od Niej!”... Z nagłym rumieńcem
Zapłoniony odlata. A rycerz ukosem
W ślad jego napowietrzny nieufnie spoziera
I zachwiany w niewierze raz jeszcze umiera
Ową śmiercią, co wszelkim pocałunkom wzbrania
Budzić takich umarłych i w dniu zmartwychwstania!

W LOCIE
Na potworze, z majaczeń wylęgłym rozbłysku,
Mknę, kresów nienawidząc, w wieczystą swobodę,
W nieskończoność, co, szumiąc, pieni mu się w pysku,
Aż nagle zwierz mój trafia na lęk, na przeszkodę
I w miejscu, gdzie dla oczu kończą się błękity,
Staje dęba! Wiem dobrze: tu -- Bóg jest ukryty!
Zastygły w zlękłym skoku nad otchłanią wiszę,
Pełno w niej jego spojrzeń i głos jego słyszę:
-- „Jam -- twój kres! Czekam na cię -- na swego przybłędę,
A gdziekolwiek podążysz -- tam ja z tobą będę!”
Nie znam kresu! Mej żądzy zuchwałym przymusem
Znagliłem zwierza w bezmiar, a on jednym susem
Przesadził otchłań z Bogiem, jak nikłą zaporę, --
I znów jestem swobodny! Niebo wokół gore!
Lecz w chwili, kiedym, gwiezdną zachłyśnięty tonią,
Dłoń w grzywie zaprzepaścił, tą zbłąkaną dłonią
W grzbiecie mego zwierzęcia zmacałem kark Boga!
On-że tak mię unosi w szału bezzacisze,
Jakby wspólna nam była w bezpowrotność droga?
Tak, to -- on! Wiem napewno i głos jego słyszę:
-- „Jam -- twój kres! Czekam na cię -- na swego przybłędę,
A gdziekolwiek podążysz -- tam ja z tobą będę!”
Do głosu tego w niebie dusza ma nawyka,
A pęd mój nie ustaje, a zwierz mój nie znika!

PRAGNIENIE.
Chciałbym w lesie, w odstępach dzikiego błędowia,
Mieć chałupę -- plecionkę z chróstu i sitowia,
Zawieszoną wysoko w zagłębiach konarów
Nad otchłanią jam rysich i wężowych jarów.
Tam na mchu, kołysany obłędną wichurą,
Chciałbym pieścić dziewczynę obcą i ponurą,
Głaskać piersi ze świeżą od mych zębów raną
I całować twarz, ustom jako łup podaną, --
I słyszeć, jak dokoła grzechu mej pieszczoty
Pląsa burza skuszona i mdleje grom złoty,
I zwierz ryczy, ciał naszych przywabiony wonią,
Ciał górnych, wniebowziętych, co od ziemi stronią, --
I chciałbym przez przygodny wśród gałęzi przezior
Patrzeć, pieszcząc, w noc -- w gwiazdy i w błyskania jezior
I za boga brać wszelkie lśniwo u błękitu,
I na piersi dziewczęcej doczekać się świtu,
A słońce witać krzykiem i wrzaskiem i wyciem,
Żyć naoślep, nie wiedząc, że to zwie się życiem, --
I pewnej nocy przez sen zaśmiać się w twarz niebu
I nie znając pokuty, modlitw, ni pogrzebu,
Jak owoc, co się paszczy żarłocznej spodziewa,
Z łoskotem i łomotem w mrok śmierci spaść z drzewa!

SPOTKANIE.
Ponad tłumy błyskawic samochcąc wzniesiony,
Waży się w niebie jastrząb w dwie naprzemian strony,
Jakby miał dusze dwie!
I, szponami miłośnie objąwszy zawieję,
Wie o tem, co się w skrzydłach, gdy tak lecą, dzieje --
On jeden tylko wie!
Spragniony z nim spotkania, chcę go zmódz do zlotu
Przez odległość, co dzieli nas wśród burz łoskotu
I z żądzy mojej drwi, --
Do zlotu, co tem śmielszy, im począł się górniej, --
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Łąka - 5
  • Parts
  • Łąka - 1
    Total number of words is 3816
    Total number of unique words is 2036
    20.0 of words are in the 2000 most common words
    28.9 of words are in the 5000 most common words
    33.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Łąka - 2
    Total number of words is 3675
    Total number of unique words is 1732
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    30.1 of words are in the 5000 most common words
    36.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Łąka - 3
    Total number of words is 3894
    Total number of unique words is 2023
    19.2 of words are in the 2000 most common words
    29.8 of words are in the 5000 most common words
    35.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Łąka - 4
    Total number of words is 3991
    Total number of unique words is 1907
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    32.5 of words are in the 5000 most common words
    37.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Łąka - 5
    Total number of words is 2693
    Total number of unique words is 1461
    22.0 of words are in the 2000 most common words
    31.3 of words are in the 5000 most common words
    35.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.