Łąka - 1

Total number of words is 3816
Total number of unique words is 2036
20.0 of words are in the 2000 most common words
28.9 of words are in the 5000 most common words
33.4 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.

_ŁĄKA_


_BOLESŁAW LEŚMIAN_

_=ŁĄKA=_

_WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA_
_WARSZAWA MCMXX KRAKÓW_
_Nakład T-wa Wydawniczego w Warszawie_


Drukarnia Naukowa.
Warszawa, Rynek Starego Miasta 11.


_EUGENJUSZOWI ŚMIAROWSKIEMU
POŚWIĘCAM_


I
W ZWIEWNYCH NURTACH KOSTRZEWY

TOPIELEC.
W zwiewnych nurtach kostrzewy, na leśnej polanie,
Gdzie się las upodobnia łące niespodzianie,
Leżą zwłoki wędrowca, zbędne sobie zwłoki.
Przewędrował świat cały z obłoków w obłoki,
Aż nagle w niecierpliwej zapragnął żałobie
Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie.
Wówczas demon zieleni wszechleśnym powiewem
Ogarnął go, gdy w drodze przystanął pod drzewem,
I wabił nieustannych rozkwitów pośpiechem,
I nęcił ust zdyszanych tajemnym bezśmiechem,
I czarował zniszczotą wonnych niedowcieleń,
I kusił coraz głębiej -- w tę zieleń, w tę zieleń!
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów,
Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów,
Aż zabrnął w takich jagód rozdzwonione dzbany,
W taką zamrocz paproci, w takich cisz kurhany,
W taki bezświat zarośli, w taki bezbrzask głuchy,
W takich szumów ostatnie kędyś zawieruchy,
Że leży oto martwy w stu wiosen bezdeni,
Cienisty, jak bór w borze, -- topielec zieleni.

GWIAZDY.
Tej nocy niebo w dreszczach od gwiazd mrugawicy
Kołysało swój bezmiar w sąsiednie bezmiary,
To w próżnię swe radosne unosząc pożary,
To zbliżając je znowu ku mojej źrenicy.
Patrzę, niby przez nagły w mej ślepocie wyłom,
A światy roziskrzone -- zaledwo na mgnienie
Odsłaniają mym oczom, jak nieba mogiłom,
Dalekie, zatajone w srebrze ukwiecenie.
Odsłaniają swe jary, wzgórza i parowy,
Już z jednego szum borów płonących dolata,
Z drugiego -- cisza grobów, a z trzeciego świata --
Krzyk o pomoc i zawiew południa lipcowy.
Zasłuchany, wpatrzony stoję tak do świtu,
Aż niebo wron zbudzonych przesłoni gromada,
Gwiazdy giną w jaśnistych roztopach błękitu,
I gąszcz rosy na rzęsach zbłyskanych osiada.
Skroń znużoną pochylam do stogu na łące,
Garścią rozćwierkanego rojem świerszczów siana
Rzeźwię oczy, smugami gwiazd jeszcze gorące,
I do snu odniałego padam na kolana.
I śni mi się i trwogą uderza do głowy
Krzyk o pomoc i zawiew południa lipcowy.

ODJAZD.
Gdym odjeżdżał na zawsze znajomym gościńcem,
Patrzyły na mnie bratków wielkie, złote oczy,
Podkute szafirowym dookoła sińcem.
Był klomb i rój motyli i błękit przezroczy,
I rdzawienie się w słońcu dojrzałej rezedy.
A, gdy byłem już w drodze, sam nie wiedząc kiedy
I czemu -- przypomniałem te oczy, przyziemnie
Śledzące mą zadumę i wpatrzone we mnie
Tem wszystkiem, czem się można wpatrzeć w świat i dalej.
Co widziały te oczy, nim w tysiącu alej
Zginąłem, jedną chatę rzucając za sobą?
I czemu z szafirową zawczasu żałobą
Patrzyły w ten mój odjazd po przez zieleń rdzawą
Rezedy, co pachniała, przytłumiona trawą?
I dlaczego te oczy były co raz łzawsze?
Czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze
I zostawiać samopas kędyś -- na uboczu?
Czy nie wolno odjeżdżać znajomym gościńcem
I oddalać się zbytnio od tych złotych oczu,
Podkutych dookoła szafirowym sińcem?

WIECZÓR.
Słońce, zachodząc, wlecze wzdłuż po łące
Wielki cień chmury, ciągnąc go na wzgórza,
Zetknięte z niebem, co życie, gasnące
Pod barw przymusem, -- w głąb marzeń przedłuża.
Aby dowidzieć po przez dale puste
Jedyną wokół purpurową chustę
Dziewczyny, która swych dłoni oplotem
Kolana zgodnie wgarnęła pod brodę
I, coraz bardziej pod niebios namiotem
Samotniejąca w tę dal i pogodę,
Oddawna ruchu i snu nie odmienia,
Chłonąc czar drętwy samego patrzenia
We wszystko naraz, w nic zasię zosobna,
Wpobok, zaledwo do siebie podobna,
Wyolbrzymiona wobec próżni świata,
Krowa się w świetle różowi łaciata,
Co jednym rogiem pół słońca odkrawa,
A drugim wadzi o daleką gruszę...
Sennych owadów nieprzytomna wrzawa
Umacnia pustkę i podsyca głuszę,
Wspartą na stogach, powiązanych w drągi.
Kolejne idą nad polem przeciągi
Tchu ziół dalekich, zaprawnego potem
Zoranej ziemi, co -- tknięta wron lotem --
Paruje ciężko i chłodnieje zwolna.
Na widnokresie jakaś mgła dowolna,
Cień, nie mający przyczyn wśród przestworu,
Rośnie, by zwiększyć potęgę wieczoru,
I wśród rosnących z nim razem bezmiarów
Dziwnie brzmią zgiełki świerszczących komarów.

W POLU.
Dwoje nas w ciszy polnego zakątka.
Strumień na oślep ku słońcu się pali,
W liściu, co trafił na krzywy prąd fali,
Wirując, płynie szafirowa łątka.
Nadbrzeżna trawa, zwisając, potrąca
O swe odbicie zsiwiałą kończyną,
Do której ślimak, pęczniejąc z gorąca,
Przysklepił muszlę swem ciałem i śliną.
W przerzutnym pląsie znikliwsza od strzały
Płotka się czasem zasrebrzy na mgnienie.
Pod wodą -- spojrzyj! -- prześwieca piach biały
I mchem ruchliwym brodate kamienie.
Czemu ci głowa na dłonie opadła?
To -- pachnie trawa i ten piach pod wodą, --
To -- wód, polśnione smugami, zwierciadła
Parują ciszą, blaskiem i ochłodą.
Tych kilku dębów po nad brzegiem liście
Podziurawione i przeżarte chciwie
Przez gąsienice, trwają tak przejrzyście
Nad własnym cieniem, co utkwił w pokrzywie.
Z tej tu pokrzywy czar dębowych cieni
Zgarnę ku piersiom, co na słońce dyszą,
Ustami dotknę bezmiernej zieleni,
Stęsknionej do mnie swym sokiem i ciszą.
Do kwiatów przywrę rozpalone czoło,
Wsłucham się w bąki grające i brzmiki,
I będę patrzał, jak lepkie gwoździki
Wśród jaskrów lśniącą ociekają smołą.
I będę patrzał, jak maki i szczawie
Mdleją, ciał naszych odurzone wonią,
I będę wodził twoją białą dłonią
Po wielkiej trawie, nieznanej nam trawie.

TĘCZA.
Słychać go było, jak po młodem życie
Biegł coraz śpieszniej -- ciepły deszcz majowy,
Zbryzgany słońcem, co przez obłok płowy
Wzdłuż mu kropliste rozwidniało nicie.
Pyląc, uderzył w piach drogi spróchniały,
Poszperał w krzaku, co lśniąc się kołysze,
Strącił liść z wierzby, przyciemnił głaz biały
I ustał, w nagłą zasłuchany ciszę.
Teraz mu patrzeć, jak wierzchem obłoku
Tęcza, bezmiary objąwszy, rozkwita,
Poprzerywana i niecałkowita,
Jakby się śniła zmrużonemu oku.
Aż, luźne znikąd jednocząc migoty,
Nagłą zawisa po nad światem bramą,
By ci przypomnieć, że zawsze tak samo
Trwasz w każdem miejscu u wnijścia tęsknoty.
By ci przypomnieć, żeś z duszą, snem zżartą,
Wpatrzony w bezmiar, wsłuchany w swe dreszcze,
Wszedł do tych światów przez bramę rozwartą,
Co się za tobą nie zamknęła jeszcze.

KOŃ.
Koniu krzywy, koniu siwy,
Ozdobiony łachem grzywy,
Kocham zawiew zmydlonych twym potem rzemieni
I oddech, juchą parnej dymiący zieleni.
Łeb kościaty, ale krewki
Z wargą miękką, jak pierś dziewki,
Przewieś mi po przez ramię w rzewną bezrobotę,
Bym twarzą prężnej szyji wyczuwał ciągotę.
Koniu smutny aż do śmierci
Z białą pręgą lejc na szerci,
Zaprzyjaźnij się ze mną, jak to czynisz z wołem,
Wejdź do mojej chałupy, siądź razem za stołem.
Dam ci wody z mego dzbana,
Dam ci cukru, dam ci siana,
Dam bryłę szczerej soli, gleń świeżego chleba
I przez okno otwarte przychylę ci nieba.
Nie sęp oczu brwi sitowiem,
Powiem tobie, wszystko powiem!
A, gdy noc już nastanie, pozamykam dźwierze
I wspólnie odmówimy wieczorne pacierze.

STODOŁA.
Tyś całował dziewczynę, lecz kto biel jej ciała
Poróżowił na wargach, by cię całowała?
Tyś topolom na drogę cień rzucać pozwolił,
Ale kto je tak bardzo w niebo roztopolił?
Tyś pociosał stodołę w cztery dni bez mała,
Ale kto ją stodolił, by -- czem jest -- wiedziała?
Stodoliła ją pewno ta Majka stodolna,
Do połowy -- przydrożna, od połowy -- polna.
Ze stu światów na przedświat wyszła sama jedna
I patrzyła w to zboże, co szumi ode dna.

WŚRÓD GIEORGINIJ.
Wśród gieorginij -- brzęczenie os.
Twoje-ż to kroki? Twój-że głos?
To -- koniec lata, jeden z tych dni,
Gdy słońce blednie, a ogród lśni.
To chory półsen znużonych drzew.
Odwróć swe oczy, ucisz swój śpiew!
To -- spija rosę ostatni znój, --
To -- w cieniu twoim cień spoczął mój. --

PIERWSZY DESZCZ.
Pierwsza z brzękiem zbudziła się mucha.
Pierwsze liście powypełzły z drzew,
I deszcz pierwszy wdudnia mi do ucha
Rozegrzmiały w błyskawicach śpiew.
Tego śpiewu zgruch i rozgruch długi
Któżby pojął, któż pochwyciłby?
Rozbrykane, rozwierzgane strugi
Miażdżą o ziem pluskające łby.
Już przy ziemi wrzask ich zaumiera,
A po niebie jeszcze dalej gna!
Chmura oścież w wszechświat się rozdziera,
Niema za nią kresu, ani dna!
Słońce, w szyby łzawiejąc odżdżone,
Po podłodze złoty wzburza łan,
I odbicia okien rozmnożone
Wprawia w kurze zruchomiałych ścian.
Ktoś rozepchnął furtę w mym ogrodzie,
Aż z odwrzaskiem runęła na błoń!
Nie wiem, kto to -- lecz w porannym chłodzie
Błogosławię niewiadomą dłoń.

***
Oto słońce przenika światłem bór daleki,
Sosnom z nieba podając tajny znak wieczoru.
Oto sosny spłonęły, jakby w głębiach boru
Nagle coś szkarłatnego stało się na wieki!
Zwabiony owym znakiem, biegnę tam niezwłocznie,
Aby zawczasu jeszcze, nim wpłynę w noc ciemną,
Zastać na nikłem trwaniu i sprawdzić naocznie
To właśnie, co już drzewa widziały przede mną.

WIOSNA.
Młode jeszcze gałęzie tężą się pokrótce
W zielonej, pniom dla znaku przydanej obwódce.
Kwiaty, kształt swój półsennie zgadując zawczasu,
Nikłym pąkiem wkraczają w nieznaną głąb lasu.
W dali -- postrach na wróble przesadnie rękaty
Z zeszłorocznym rozpędem chyli się we światy,
Jakby chciał paść w ramiona pobliskiej cierpiałki,
Co naprzeciw cień w skrócie rzuca w piasek miałki.
W obłoku -- obłok drugi napuszyście płonie.
Wróbel łeb zaprzepaszcza w swych skrzydeł osłonie.
Jakgdyby nasłuchiwał, co mu dzwoni w sercu?
Świat, zda się, dziś nam nastał, a na pola szczercu,
Gdzie zieleń swym wyrobem omgliła rozłogi,
Bocian, pod prostym kątem załamując nogi
I dziób dzierżąc wzdłuż piersi dogodnie, jak cybuch,
Kroczy donikąd, w słońca zapatrzony wybuch,
Co skrzy się, że go okiem zgarnąć niepodobna,
We wszystkich rosach naraz i w każdej zosobna.

PRZYŚPIEW.
Wkosmacona w kwiat płytki,
Łeb ująwszy w dwie chwytki.
Pszczoła, nim ją porwie lot,
W słońcu myje się, jak kot, --
I do naga z odwianych skrzydeł się rozbiera.
Lada powiew -- lada
Płoszy wróbli stada,
I psi rumian kreśli cień
Ten sam niemal, co dzień w dzień,
I żuk brzuchem w niebiosy złudnie zaumiera.
Staw obłokiem żegluje,
Młyn mu kołem ojcuje,
Z po za lasu szumi las,
Z po za czasu szemrze czas,
Droga roztopolona śni się nie do końca...
Utrudą żałobny
Koń, dozgonnie ksobny,
Zaniepatrzył się na wóz,
Przymknął oczy w cieniu brzóz
I krótkim kaszlem dudni, jak kobza, do słońca.
Niech się dłuży cień ławy,
Niech wypoczną w nim trawy!
Z łbem na łapie chudy pies
Śpi po łapy owej kres,
Jakby na niej się świata kończyło bezdroże.
Ziele w jarze, ziele!
Skąd twoje wesele?
Niech się wzmaga wiew i żar,
Niech się wzmaga bóg i jar,
I to wszystko, co jeszcze, prócz nich, stać się może!

FALA.
Niepostrzeżenie w morza urasta głębinie
Fala, która w niebiosach szuka dla się tronu.
Niepochwytna dla oka w narodzin godzinie,
Olbrzymieje tem śpieszniej, im bliższa jest zgonu.
Cicha bywa, gdy wzbiera nad sióstr zmarłych tłumem,
Aż załamie się w miejscu, gdzie się skędzierzawi,
Wówczas, węsząc śmierć spodem, burzy się i wrzawi
I uderza o brzegi swym pośmiertnym szumem.
I z tym szumem, malejąc, pada na kolana
I na ląd swe pozgonne wysypuje śniegi.
Czy zaszumisz po śmierci, duszo przewezbrana?
Czy uderzysz raz jeszcze o znajome brzegi?

WIATRAK.
Piętrząc się nad ugorów chętną mu równiną,
Wiatrak, na wszystkie wokół odsłonięty światy,
Poskrzypuje drewnianą w tańcu krynoliną,
A na trawę, jak djabeł, miota cień rogaty.
Wędrowcze, w jednem miejscu zatkwiony kosturem,
Co znaczą twoje wstrząsy i nagłe podrygi?
Komu kłaniasz się wokół dębowym kapturem?
Z kim tak trafnie rozmawiasz na migi i śmigi?
W co wierzysz? Kogo widzisz nad sobą w lazurze?
Gdybyś się uczłowieczył, -- jakie miałbyś lica?
Co za stwór się zataił w twej sękatej skórze?
Czem jesteś, oglądany przez duchy z księżyca?

***
W ślad za górnym orszakiem obłoków przesuwnych,
Co kształty w miarę biegu odmieniają stale,
Światła chodzą po łące w odstępach nierównych,
Jakby wzajem o sobie nie wiedziały wcale.
Niewiadomo, co łąkę tak szerzy w bezmiary,
Czy ich zwiewność, czy cichość, czy ruch, czy jasnota?
Czy raczej nieustanna tych cieniów pierzchota,
Co się kryją -- spłoszone -- w parowy i jary?
Czekam, aż jedno z świateł, skupionych na jaskrze,
Dotrze do mnie wraz z przerwą obłoków na niebie
I w pierś moją uderzy -- i cały się zaskrzę
I łące nagle drogę rozwidnię do siebie.

***
W głąb podwórza świt przenika sennie,
Słychać bicie dwóch sprzecznych zegarów.
Na śmietniku skrzy się drogocennie
Potłuczonych resztka okularów.
Kiedy z rynny jaskółka wylata,
Mur w ślad za nią zda się rość w obłoki!
Pod akacją juź obce dla świata
Leżą szczura rozczochrane zwłoki.
Dłoń dziewczęca z przeciwka dla psoty
Szkłem na ścian mych kwiaciate obicie
Rzuca żywe, słoneczne pełgoty,
Którym lubię się przyglądać skrycie.

***
Zapłoniona czereśnia, przez wróble opita.
Skrzy bieliście ku słońcu odziobaną pestę.
Korę, sokiem nabrzmiałą, żuk drasnął i przez tę
Drobną skazę żywicy płowa kropla świta.
Jeszcze pod zlewą rosy obfitej niezwykle
Kwiat się wątły ugina i ziemi dosięga,
I młodych jeszcze mrówek cwałująca wstęga,
Zachowując kształt w biegu, różowieje nikle.
Jakaż radość bezbronna i z jakąż łez siłą
Wzbiera we mnie i serce obnaża na światy,
Gdy zaoczę tej nocy narodzone kwiaty
W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj tych kwiatów nie było!

PIESZCZOTA.
Ten pąk róży, co dobył zaledwo pół skroni,
W uścisk liści od spodu tak czujnie ujęty!
Ten uśmiech, co się uczy i barwy i woni, --
Ten czar, co tem czaruje, że nierozwinięty!
Na palcach doń się zbliżam, by kroków odgłosy
Nie spłoszyły tej ciszy, w której trwa i rośnie,
I, oczy przymykając, całuję zazdrośnie
Jedwab ciepły od słońca i mokry od rosy.
A po chwili, gdy, dłonią muskając twe sploty,
Opodal tego pąka w cieniu drzew cię pieszczę,
Ustom moim dorzucam ślad twojej pieszczoty
Do smugi pocałunku, niestartego jeszcze.

***
Żuraw skrzypi za furtą ogrodu,
Słońce skrzy się w zadrach płotu tak nieznośnie,
Z gęstwy płynie dech przyziemny chłodu,
Wilga gwiżdże i dwugłośnie i trójgłośnie.
Lubię dojrzeć ukradkiem
Kłos, co w kwiatach przypadkiem
Taki inny wzwyż rośnie.
Z odrobiną słońca w rdzawej blasze
Po pod klombem polewaczka leży pusta.
Zdaje mi się, że dmuchnięciem zgaszę
Złotą muchę, co uderza w moje usta.
Obłok, prósząc przez drzewa
Skry ogniste, powiewa,
Jak płonąca w dal chusta.
Ta murawa, wychmarzona z rosy,
Mym się oczom tak narzuca, jak dziwota,
Skoro jabłko, zjedzone przez osy,
Wskaże mi ją, dzwoniąc w ziemię, jak pięść złota.
Wzrok zdziwiony nią pieszczę,
Jakbym nie znał jej jeszcze
Za dni mego żywota.

***
O majowym poranku deszcz ciepły i przaśny
Trafia w liście naoślep -- prawie bezhałaśny.
Krople, spadłe i kurzu pociągnięte błoną,
Podskakują na piachu i wzajem się chłoną
I, wspólnie olbrzymiejąc, trwają same przez się,
Aż je ziemia powoli uszczupli i wessie.
Co raz mniej ich przybywa na drogi i łany.
Już wygładza się strumień, deszczem pręgowany,
Już z za chmur, rozpostartych nakształt kruczych skrzydeł,
Słońce pęk wysztywnionych ku ziemi promideł
Rozwachlarza znienacka i, przez wyzior w chmurze
Prześwitując, rozwidnia strojne brzozą wzgórze
I klin pola przygodny i pogrąża w złocie
Sad wiśniowy aż do dna wraz z wróblem na płocie,
Co, światłem zaskoczony, ćwierka w niebogłosy
I łzy jeszcze niestałej i ruchliwej rosy
Skrzą się tłumnie, u liści zawieszone brzegu,
I wzdłuż łodyg cwałują resztą swego biegu.
Motyl, któremu skrzydła posklejał miód słodki,
Na bakier wpięty w kitę zachwianej tymotki,
Kołysze się w cudownem oczom bezukryciu,
Znacząc jakiś świat w świecie, jakieś życie w życiu,
I coś sobie wyznają dwa milczące znoje,
Dwa szczęścia niepojęte -- i jego i moje.

POGODA.
I chcę i nie chcę i muszę
Dziś jaśnieć razem z pogodą,
Co niepokoi mi duszę
Złotego szczęścia urodą.
A szczęście lśni odniechcenia,
A ja przezywam je: „Ono” --
I rozkosz porozumienia
Poufnie wzdyma mi łono!
A Ono w słońcu się szerzy,
Na rzęsach światłem osiada,
Ale do siebie należy,
I nikt go, nikt nie posiada!
A Ono teraz w obłoku,
A teraz -- w środku trawnika,
Pociesznie przynaglam kroku,
Niech krok do szczęścia nawyka.
Brnę w słońcu po samo gardło,
Co snami łka niecierpliwie,
Twarz mam odwiecznie umarłą
A w nogach radość mi żywie...
I błogosławię swej twarzy,
I wdycham wiarę od słońca,
Że się napewno coś zdarzy,
Coś się poszczęści bez końca!
Że Ono drogą rozminną
Zbliża się wciąż bezhałaśnie,
I że tak stać się powinno,
I że tak stanie się właśnie!
I czynię kroki niezgrabne,
Ze szczęściem nieoswojone, --
I bezdomnieję i słabnę
I nie wiem, w którą biedz stronę?
Trzeba nic nie mieć prawdziwie,
Żyć tylko tem, że się żyje,
By dłoń wyciągać łapczywie
Po takie szczęście niczyje!

***
Upalny ranek. Gwary i turkoty
Kończą się nagle u sztachet ogrodu,
Gdzie ławek cienie, wdumane w piach złoty,
Dają tym piachom czar głębi od spodu.
Zapatrzonemu w dal przed się bez końca
Reszta dorożki z plecami woźnicy,
Znikając nagle na rogu ulicy,
Odsłania szybę, zbłyskaną od słońca.
Pies mój, w ślad za mną idący niemrawie,
Znienacka wstrząsa kudłami swej grzywy
I pysk zadziera i patrzy ciekawie
Na szyld, od wróbli szary i wrzaskliwy.
Jakaś warjatka męczeńsko uboga,
Słynna w zaułku na całe podwórze,
Wrzuca do skrzynki, strumniałej przy murze,
List, nieudolnie skreślony do Boga

PRZEMIANY.
Tej nocy mrok był duszny i od żądzy parny,
I chabry, rozwidnione suchą błyskawicą,
Przedostały się nagle do oczu tej sarny,
Co biegła w las, spłoszona obcą jej źrenicą, --
A one, łeb jej modrząc, mknęły po sarniemu,
I chciwie zaglądały w świat po chabrowemu.
Mak, sam siebie w śródpolnem wykrywszy bezbrzeżu,
Z wrzaskiem, który dla ucha nie był żadnem brzmieniem,
Przekrwawił się w koguta w purpurowem pierzu,
I aż do krwi potrząsał szkarłatnym grzebieniem,
I piał w mrok, rozdzierając dziób, trwogą zatruty,
Aż mu zinąd prawdziwe odpiały koguty.
A jęczmień, kłos pragnieniem zazłociwszy gęstem,
Nasrożył nagle złością zjątrzone ościory
I w złotego się jeża przemiażdżył ze chrzęstem
I biegł, kłując po drodze ziół nikłe zapory,
I skomlał i na kwiaty boczył się i jeżył,
I nikt nigdy nie zgadnie, co czuł i co przeżył?
A ja -- w jakiej swą duszę sparzyłem pokrzywie,
Że pomykam ukradkiem i na przełaj miedzą?
I czemu kwiaty na mnie patrzą podejrzliwie?
Czy coś o mnie nocnego wbrew mej wiedzy -- wiedzą?
Com czynił, że skroń dłońmi uciskam obiema?
Czem byłem owej nocy, której dziś już niema?


II
BALLADY

MIRIAMOWI

GAD.
Szła z mlekiem w piersi w zielony sad,
Aż ją w olszynie zaskoczył gad.
Skrętami dławił, ująwszy w pół,
Od stóp do głowy pieścił i truł.
Uczył ją wspólnym namdlewać snem,
Pierś głaskać w dłonie porwanym łbem,
I od rozkoszy, trwalszej nad zgon,
Syczeć i wić się i drgać, jak on.
Już me zwyczaje miłosne znasz,
Zwól, że przybiorę królewską twarz.
Skarby dam tobie z podmorskich den,
Zacznie się jawa -- skończy się sen!
Nie zrzucaj łuski, nie zmieniaj lic!
Nic mi nie trzeba i nie brak nic.
Lubię, gdy żądłem równasz mi brwi
I z wargi nadmiar wysysasz krwi,
I gdy się wijesz wzdłuż moich nóg,
Łbem uderzając o łoża próg.
Piersi ci chylę, jak z mlekiem dzban!
Nie żądam skarbów, nie pragnę zmian.
Słodka mi śliny wężowej treść, --
Bądź nadal gadem i truj i pieść!

RÓŻE.
Ocknął się rycerz, snem zatrwożony,
Mówi po ciemku do swojej żony:
--„Sen miałem, jakom zwykł,
„Był tu, był tam -- i znikł.
„Widziałem we śnie róże i róże,
„I twoją siostrę i noc w lazurze,
„Tuż obok w sennych mgłach
„Szedł ku niej nawprost gach.
„Spłyń-że mi cicho, jak krew po nożu,
„Do jej alkowy, by tuż przy łożu,
„Co dźwiga ciała znój,
„Sen sprawdzić mój -- nie mój!”
Zwlekła się pani z leż na kolana,
Z kolan powstała wyprostowana,
I poszła przed się w mrok,
Za krokiem głusząc krok.
Gdy do siostrzynej wnikła alkowy,
Szukała głowy obok jej głowy,
Obok lic -- innych lic,
Lecz nie znalazła nic.
Ujrzała tylko róże i róże,
Wszystkie szkarłatne i bardzo duże,
Bo śpiąca, trwając wzdłuż,
Sen pasła jawą róż.
Upadła pani w mrok na kolana.
-- „Tak będę trudniej zowąd widziana!” --
Tamuje wonny dech,
Nocnych się bojąc ech.
Gdy północ wzmogła sny nieomylne.
Słyszy stąpanie bose i pilne, --
Ściągnęła czujne brwi:
Ktoś wręcz otworzył drzwi.
Na klęczkach pani wzroku natęża,
Na klęczkach widzi, że duch jej męża
Idzie, drzwi tłumiąc ruch, --
Śpi ciało -- czuwa duch!
Idzie ku śpiącej w ogień i burzę,
Pomiędzy róże, pomiędzy róże!
Od róż ją bierze w pół,
W uścisku zwarł i skuł.
-- „Śpijmy oboje -- i duch i ciało,
„Niech żadne nie wie, co się z niem działo!”
Przegina śpiącą w znak,
By docałować tak!
Nad ranem pani powraca blada.
-- „Czy śpisz, mój mężu?” -- Nie odpowiada.
--„Różami sen twój czuć!
„O zbudź się, zbudź się, zbudź!”
Budzi się rycerz i w oczy pyta:
-- „Cóżeś widziała, w mroku ukryta?
„Czy mówić nie masz sił?
„Był-że gach w łożu?” -- „Był”. --
-- „Czy szedł ku śpiącej w ogień i burzę,
„Pomiędzy róże, pomiędzy róże?
„Czy przegiął białą w znak?” --
--„Tak -- szepcze pani -- tak”. --
-- „A czyli widział ciebie, jak w mroku
„Z dłonią na piersi, ze zgrozą w oku
„Klęczałaś, zgięta w łuk?” --
--„Widział i on i Bóg!” --
Porwał się rycerz ze swej łożnicy:
-- „Uchyl, śnie złoty, złotej przyłbicy!
„Jam jest! Poznajesz mnie?”
--„Nie inny byłeś w śnie!” --
-- „Spędzałem noce na sennej strawie,
„Odtąd chcę żywą pieścić na jawie!” --
--„Już -- szepcze pani -- już
„Skonała wpośród róż!
„We śnie zabiłam ciało bezszumne,
„Złożyć kazałam w podwójną trumnę;
„Dwie trumny -- trzeci grób, --
„Trudny z nią będzie ślub!” --
A rycerz na to: „Zmarła zawcześnie!
„Znowu ją muszę nawiedzać we śnie,
„Do trumien wkroczę dwóch
„Ja -- pan, ja -- sen, ja -- duch!”

BALLADA DZIADOWSKA.
Postukiwał dziadyga o ziem kulą drewnianą,
Miał ci nogę obciętą aż po samo kolano.
Szedł skądkolwiek gdziekolwiek -- byle zażyć wywczasu,
Nad brzegami strumienia stanął tyłem do lasu.
Stał i patrzał tem białkiem, co w niem pełno czerwieni,
Oj da-dana, da-dana! -- jak się strumień strumieni!
Wychynęła z głębiny rusałczana dziewczyca,
Obryzgała mu ślepie, aż przymarszczył pół lica.
Nie wiedziała, jak pieścić, -- nie wiedziała, jak nęcić?
Jakim śmiechem pośmieszyć, jakim smutkiem posmęcić?
Wytrzeszczyła nań oczy -- szmaragdowe płoszydła --
I objęła za nogi -- pokuśnica obrzydła.
Całowała uczenie, i łechtliwie i czule
Oj da-dana, da-dana! -- tę drewnianą, tę kulę!
Parskał śmiechem dziadyga w kark poklękłej ułudy,
Aż przysiadał na trawie, jakby tańczył przysiudy.
Aż mu trzęsła się broda i dwie wargi u gęby,
Aż się kulą obijał o perłowe jej zęby!
-- „Czemuż jeno całujesz moją kłodę stroskaną?
Czemuż dziada pomijasz aż po samo kolano?
Za wysokie snadź progi dla czarciego nasienia,
Ty, wymoczku rusalny, -- ty, chorobo strumienia!
Pieszczotami to drewno chcesz pokusić do grzechu?
Oj-da-dana, da-dana! -- umrę chyba ze śmiechu!” --
Spowiła go ramieniem, okręciła, jak frygą!
-- „Pójdż-że ze mną, dziadoku -- dziaduleńku -- dziadygo!
Będę ciebie niańczyła na zapiecku z korali,
Będę ciebie tuczyła kromką żwiru z pod fali.
Będziesz w moim pałacu miał wywczasy niedzielne,
Będziesz pijał z mej wargi pocałunki śmiertelne!”
Pociągnęła za brodę i za torbę żebraczą
Do tych nurtów pochłonnych, co się w słońcu inaczą.
Nim się zdążył obejrzeć, -- już miał falę na grzbiecie, --
Nim się zdołał przeżegnać, -- już nie było go w świecie!
Zakłębiły się nurty -- wyrównała się woda,
Znikła torba dziadowska i łysina i broda!
Jeno kloc ten chodziwy -- owa kula drewniana
Wypłynęła zwycięsko -- oj da-dana, da-dana!
Wypłynęła -- niczyja, nie należna nikomu,
Wyzwolona z kalectwa, wypłókana ze sromu!
Brnęła tędy -- owędy szukająca swej drogi,
Niby szczątek okrętu, co się wyzbył załogi!
Grzała gnaty na słońcu ku swobodzie, ku życiu,
Zapląsała radośnie na swem własnem odbiciu!
I we żwawych poskokach podyrdała przez fale
Oj da-dana, da-dana! -- w te zaświaty -- oddale!

DUSIOŁEK.
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Łąka - 2
  • Parts
  • Łąka - 1
    Total number of words is 3816
    Total number of unique words is 2036
    20.0 of words are in the 2000 most common words
    28.9 of words are in the 5000 most common words
    33.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Łąka - 2
    Total number of words is 3675
    Total number of unique words is 1732
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    30.1 of words are in the 5000 most common words
    36.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Łąka - 3
    Total number of words is 3894
    Total number of unique words is 2023
    19.2 of words are in the 2000 most common words
    29.8 of words are in the 5000 most common words
    35.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Łąka - 4
    Total number of words is 3991
    Total number of unique words is 1907
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    32.5 of words are in the 5000 most common words
    37.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Łąka - 5
    Total number of words is 2693
    Total number of unique words is 1461
    22.0 of words are in the 2000 most common words
    31.3 of words are in the 5000 most common words
    35.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.