Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 7

Total number of words is 4357
Total number of unique words is 1734
24.0 of words are in the 2000 most common words
34.4 of words are in the 5000 most common words
39.2 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
się, co czyni, w myślach dobierać zaczął po cichu innych słów,
dźwięczniejszych, głębszych, żywszych, któremi powiedzieć by można
wszystko, co się w duszy dzieje... W miarę jak te słowa bezgłośne
układały się w rytmy i jednoczyły w obrazy, rosła w nim chęć, aby je
wymówić i obrazy te zatrzymać. O niej przecież mówić miał i o tem co
przeżyli razem; zadowolenie artysty łączyło się zdradziecko z rozkoszą
głośnego wyznania... Zasłuchany teraz w muzykę własnych myśli, które
brzmiały mu jeszcze echem niezapomnianej kościelnej melodyi, Karski
zdążał ku odludnym stronom miasta, gdzie gwar nie przeszkadzał jego
twórczej pracy. Wydostał się na daleką, zrzadka zabudowaną aleję i tam
na pierwszej napotkanej ławce siadł...
Zmierzch zapadał i w suchem powietrzu zachód płonął jeszcze ognistą
czerwienią; lecz ku zenitom nieba nad głowami czerwień jaśniała, żółkła
aż nieuchwytnym szeregiem odcieni rozpływała się w głębokiem
zielono-błękitnem sklepieniu, gdzie kilka gwiazd lśniło, jakby srebrne
szpilki. Karski parę chwil przyglądał się blaskom gasnącym na zachodzie:
majestatyczny widok światła i barw rozbudził w nim znów żywiej wrażenia,
które rankiem po nim przebiegły. I wtedy na starym świstku gazety
ołówkiem zaczął pisać wiersze niedbałe, jakby spowiedź rzuconą w świat,
niewiadomo przed kim i dla kogo.
Kiedyś przybiegła ty do mnie i białą
Dłoń mi na usta położyła drżące
I pokraśniała milcząc, mnie się zdało,
Że nagle kwiatów zakwitło tysiące,
Że ciebie nagle otoczyły całą
Mgły przeźroczyste i złotem świecące,
I w złotych blaskach tak byłaś mi piękną,
Że czułem, jak mi słowa w ustach miękną,
I że się oto modlić będę... tobie.
I jużem ukląkł...
Karski wstrzymał się na chwilę i w zmroku pospiesznie przeczytał to, co
był napisał. Nagle zdało mu się, że ciemny pąsowy rumieniec wystąpił mu
na twarz. Więc doprawdy stała mu się już tak obojętną i obcą, że wiersze
teraz o niej pisać mógł spokojnie, gdy przedtem każde jej wspomnienie
wstrząsało go do głębi? Więc ze śmiesznym pośpiechem poety korzystać
chciał z okazyi, aby w szeregu pustych, bezsilnych słów roztopić pamięć
tej chwili jedynej nadziemskiego widzenia i radości? Więc spieszył się
przystroić ją w fałszywe blaski fantazyi i uczynić przedmiotem swoim i
natchnieniem, aby tem łatwiej wydrzeć ją ze swego życia, i o żywej i
kochanej zapomnieć?... Ogarnęło go gorzkie uczucie pogardy dla tej
małoduszności poety, który skarżyć się chce z gadatliwością dziecka i
jak dziecko pociesza się swym płaczem. Zdjął go żal wielki za tą szczerą
i potężną miłością, którą połamać miał na drzazgi i w pieśniach
rozproszyć, i żal jeszcze większy za tą tęsknotą, że przestała go dławić
tak, jak dawniej. Jakby przytłoczony świadomością winy, pochylił się w
ławce i bezwładnie ręce opuścił; ołówek wysunął mu się z palców i upadł
na ziemię.
Z mrokiem nocy, co od krańca w kraniec nad miastem się roztoczyła i
błysnęła tysiącem gwiazd zimnych, spadał mu na duszę smutek coraz
cięższy, jakgdyby po raz drugi ją stracił gorzej jeszcze i
nieodwołalniej...


TRZY DUSZE
dramat w jednym akcie.


OSOBY:

ANDRZEJ TUROWICZ lat 34.
ZOFIA, jego żona lat 25.
JAN KARSKI lat 28.

Ubogie mieszkanie studenckie w Paryżu; drzwi w głębi; z prawej strony
dwa łóżka ustawione jedno za drugiem. Szafa, ubrania męskie i kobiece
zasłonięte płótnem. Na lewo na przedzie stół, dwa krzesła i kanapka. W
tylnej części ściany mała kuchenka. Ciepły letni zmierzch, pełen
różowych odblasków zachodu zapada zwolna.
Przy stole na kanapce siedzi Zofia, zamyślona lecz pogodna, zajęta
szyciem, które pozornie pochłania jej uwagę.
Drzwi w głębi otwierają się: wchodzi Karski--z wyrazem znużenia i
zdenerwowania na twarzy.
ZOFIA [obracając się ku wchodzącemu, z uśmiechem]. Tak późno wracasz,
jedyny?
KARSKI [wita się z nią pobieżnie i siada przy niej na kanapie]. Miałem
dużo roboty i niesporo mi idzie. Ciężko mi jeszcze pisać po francusku.
ZOFIA [troskliwie]. Zmęczony jesteś? Jak ty źle wyglądasz?
KARSKI [znużonym głosem]. Tak. Zmęczyłem się trochę, bom szedł najpierw
odwiedzić Henryka--wiesz Rzeckiego, ale później rozmyśliłem się i znów
odłożyłem na później. Czas jeszcze. Przysporzyło mi to jednak drogi.
ZOFIA. Nie ciekaw jesteś go widzieć? tylekroć mówiłeś mi o nim jeszcze w
Warszawie. Tyle lat nie widzieliście się...
KARSKI. I możemy się nie zobaczyć. Wszystko jedno! Mój Boże, cóż nas
dziś łączy? Od tych lat, kiedyśmy się znali, kilku ludzi przesunęło się
przezemnie, a ja sam nawet nie wiem, jak się zwali i dokąd poszli.
Mniejsza o nich zresztą. [weselszym tonem]. Coś tak posmutniała,
Zosieńko moja? czemu? No, spójrz na mnie.
ZOFIA [smutnie]. Jakiś ty dziwny; mówisz czasem tak smutnie, tak
beznadziejnie i gniewasz się, że mi nie do śmiechu. Niedobry jesteś,
nie, nie.
KARSKI [wesoło, pół żartem, pół seryo]. Uspokój-że się, dziecko.
Najpierw nie powiedziałem nic smutnego. Bo czyż jestem dziś taki, jak
byłem dawniej, nimem ciebie poznał? I ty, ty sama nie odmieniłaś się nic
a nic? Jest pani zawsze tą samą wesołą a tęskną trzpiotką, z którą przed
rokiem tańczyłem kadryla u Łempickich?
ZOFIA. O nie, nie.
KARSKI [już z pewnem zamyśleniem, jakby ulegając nadchodzącym
wspomnieniom]. Pamiętasz ten wieczór? W jakiej byłaś sukni?
ZOFIA [nieco zdziwiona]. Jaki wieczór, kochanie?
KARSKI [ciszej]. Ach, ten pierwszy.--Ty nic nie pamiętasz... Nie znałem
cię jeszcze wtedy. Przyszłaś sama z jakąś ciotką, jakgdybyś panną była.
Miałaś na sobie taką bladą, bladoróżową suknię jak najranniejszy świt i
fiołki we włosach. I tyle woni fiołków w koło ciebie. Ach, ty kwiecie!
[obejmuje ją wpół i przytula do siebie].
ZOFIA [bezdźwięcznie]. To było tak dawno, tak dawno.
KARSKI [odsuwa ją od siebie, porywczo]. Żal ci tego?
ZOFIA [pieszczotliwie]. Mnie żal, mnie? Czem ja byłam? Ot dzieckiem,
które chodziło z balu na bal, śmiało się, tańcowało, i prawie nie
wiedziało, że jest nikomu niepotrzebne, że nic nie kocha. Wiesz ja
dawniej naprawdę myślałam, że ja jego... Dopieroś ty przyszedł. Jakiś ty
był smutny; ciebie jednego mi tak żal było. [chwyta go za rękę].
KARSKI [jakgdyby nie do Zofii mówiąc]. Byłem smutny? Nie, to nie jest
smutek, co się w duszach naszych lęgnie. To coś gorszego, coś
czarniejszego. Takie znużenie straszne, które wygryza wreszcie i ból, i
tęsknotę i pożądanie, i nie pozostawia nic, na czem oprzeć by się można.
I ta pogarda, ta żrąca, uśmiechnięta pogarda dla ludzi, dla siebie, dla
każdej myśli mojej, dla każdego tchnienia mego. Takie obrzydzenie do
siebie, do ciała i duszy, że błogosławiłbym stopę, któraby mię
rozdeptać chciała... I te nagłe martwe cisze, gdzie wszystko zapada,
gubi się, ginie, jakgdyby fale śmierci zalały nas powyżej głowy. [pod
koniec mowa staje się coraz prędszą]. Nie wiem co czuję, każda myśl
moja, każde drgnienie jakimś wiatrem zagnane przychodzi, ucieka jedno za
drugiem w pędzie, splątane jak dym. I znów pustka, pogodna bezsłoneczna
pustka, która milczeniem swojem zdaje się pytać: po co, po co żyjesz? Po
co żyjesz?
ZOFIA [przysuwa się ku niemu sama, tkliwie]. Jakie to straszne! Ale to
było dawniej, dawniej, prawda, dawniej? Ty tego nie czujesz teraz,
nigdy? nigdy?
KARSKI [po chwili ciszy]. Nigdy.
ZOFIA [coraz tkliwiej]. Prawda? ty żyjesz dla mnie, dla swojej Zosi,
musisz żyć dla mnie. Twoja Zosia jest sierota, samiuteńka jedna, nikogo
nie ma na świecie, umarłaby z głodu bez ciebie.
KARSKI [ironicznie, zrywa się z kanapy i zaczyna chodzić po pokoju] I ze
mną ci niewiele do tego brakuje. Żyję dla ciebie, a ty w takiej nędzy.
ZOFIA. A wiesz co, że ty śmieszny jesteś. No i czego mi potrzeba. Gdybym
nie wiem wiele miała pieniędzy, nie wiedziałabym, co z niemi tu począć.
W Warszawie co innego, ale tu... A zresztą to zabawne tak liczyć te
susy. Nigdy nie umiałam tego dawniej, a już się wyuczyłam. Widzisz, jaka
Zońka twoja pojętna. I jeszcze bym ci coś powiedziała, ale ty się
będziesz śmiał ze mnie.
KARSKI [stając przed nią, miękkim, kochającym głosem]. Z ciebie, duszo
moja, z ciebie?
ZOFIA [nieśmiało]. Widzisz--mnie się czasem zdaje, że to dobrze, że my
jesteśmy w biedzie. Już za nic bym nie chciała, abyś ty był bogatszy od
Andrzeja. Nie, nie. Ja mogę być wesoła, lekkomyślna i bardzo niemoralna,
ale ja wiem, wiem bardzo dobrze, że to jest źle, źle to wszystko, co ja
z tobą zrobiłam. Nie śmiej się z tego, bo to jest wielki grzech. Mówił
mi to jeszcze ksiądz na spowiedzi, nimem ciebie znała. Może ta bieda
nasza będzie mi za pokutę policzona. [Z pewnym przymusem]. No, nie śmiej
się.
KARSKI [chodząc po pokoju]. Jaki ja jestem podły, podły! Ja wiem, tyś
wszystko poświęciła dla mnie: religię twoją, opinię, przyszłość,
bogactwa; narażasz się na zniewagi, na głód--dla mnie, wszystko dla
mnie; a ja co, co ja ci dałem? [szyderczo] Ja mam przygodę miłosną. Nic
dla ciebie zrobić nie mogę, nawet zapracować nie mogę tyle, żebyś ty
biedy nie cierpiała, [jakgdyby z trudem mówiąc]. Wiesz, obcięli mi
połowę godzin w redakcyi. Ośmdziesiąt franków na nas oboje! A przyjąłem
to zupełnie spokojnie, apatycznie, tak, jak gdybym ciebie nie znał, jak
gdybyś nie ty na tem cierpiała. Czyż ja ciebie nie kocham?
ZOFIA [powtarza bezdźwięcznie]. Ośmdziesiąt franków. Połowa tego, cośmy
dotąd mieli...
KARSKI [staje znów, mówi namiętnie]. Słuchaj! Uczucie moje dla ciebie to
ostatnia moja świętość: gardziłem wszystkiem, oplułem w sobie wszystko,
prócz tej jednej, jedynej miłości. Ty musisz być dla mnie wszystkiem, ty
jesteś moją wiarą, siłą, moją duszą. Jeśli mi się jednę chwilę zdaje, że
ja ciebie nie kocham--tak jak tam w redakcyi--zdaje mi się, że oszaleję.
Nie, nie oszaleję. [z rozpaczą]. Ale jeśli ja ciebie nawet nie kocham,
to chyba już dziś jestem trupem.
ZOFIA [wstaje i bierze jego głowę w ręce i przytula do siebie; łagodnym,
kojącym głosem]. Ty moje szalone, biedne dziecko! Ty mnie nie kochasz,
ty? Czy ja tego nie widzę, czy jabym mogła choć jedną chwilę o tem
wątpić? ty mnie nie kochasz, tyś mi nic nie poświęcił? Tyś chciał
poświęcić wszystko, siebie całego. [z pewną grozą w głosie]. Och! ja
pamiętam to dobrze!
KARSKI [zdziwiony]. Co ty pamiętasz Zosiu?
ZOFIA. To, coś mi mówił wtedy, dawno jeszcze. Ah! to nie był żart. Tyś
tak okropnie patrzył wtedy.
KARSKI [z rosnącem zdziwieniem]. Kiedy? co?
ZOFIA. Wtedy, pierwszym razem... u ciebie... na Żórawiej. O nie, nie
chciałam przyjść. Jeszcze nic nie było między nami, jeszcze mogło być
wszystko inaczej. I nie byłabym przyszła. Tak się długo modliłam do
Matki Boskiej, i tyle sił miałam i tak się chciałam poświęcić, i tak cię
kochałam! Chciałam się na zawsze zakopać na wsi--u nas w Golewicach,
ukryć i zdusić tę miłość, która mię dławiła. [smętnie]. Byłbyś
szczęśliwszy może.
KARSKI [silnie]. Bez ciebie? nie mów tak nigdy.
ZOFIA [mówi z trudem, pokonywując uczucie zawstydzenia i winy].
Przyszłam wtedy do ciebie, żeby cię pożegnać, powiedzieć ci to wszystko,
powiedzieć ci, że musimy się rozstać, że będziesz zawsze wybranym mojej
duszy, ale że ja twoją być nie mogę, że ja twoją być nie chcę--Boże,
Boże.... Myślałam, że się będziesz gniewał, przekonywał. A ty nic,
tylkoś mi powiedział to jedno, ale takim głosem strasznym, że mię
dreszcz zdjął, jakgdybym już grób przed sobą zobaczyła. Klęczałeś
przedemną i oczy twoje, twoje śliczne oczy, patrzyły gdzieś w dal
nieprzytomne i powtarzałeś, jakby już nie myśląc nawet: Zosiu, Zosiu,
rozstanie z tobą mnie zabije. [z wybuchem, chwytając go za ręce i
cisnąc ku sobie]. Janku mój, ty nie pogardzaj mną, ale ja nie mogłam
inaczej, ja nie mogłam cię zabić. Przysięgnij! ty nigdy nie będziesz mną
pogardzał? Nigdy? Widzisz--ja nie wiem, za co ty mnie tak kochasz, mnie
cudzą, wiarołomną żonę.
KARSKI [bezdźwięcznie, jakgdyby powtarzając dawniej powiedziane słowa].
Rozstanie z tobą mnie zabije; tak powiedziałem ci to--rozstanie mnie
zabije.
ZOFIA [trwożnie]. Jak ty dziwnie patrzysz! Nie rozstaniemy się przecież
nigdy, nie opuszczę cię nigdy. Słyszysz? Nie wierzysz mi?
KARSKI [chłodno, z zamyśleniem]. Nie, nie... Ale dziękuję ci, żeś mi to
przypomniała teraz. Jak błądzącego w górach otoczyły mię mgły, i zdawało
mi się, że na okół równina, zewsząd gładka i czysta. Rozdarłaś mi mgły,
i widzę, że tam jest otchłań, tam musi być... [pewnym głosem] i będzie.
ZOFIA [trwożniej]. Na Boga--co ci jest dzisiaj? Janek, tyś nie zdrów:
położysz się zaraz, dobrze? [podchodzi do łóżek, chcąc zdjąć i
przygotować pościel].
KARSKI [powstrzymując Zofię]. Nie jestem chory, nawet nie jestem
zdenerwowany. Nic mi nie jest. Ale ja siebie nie znam, ja siebie się
lękam. Ja byłem takiem dziwnem dzieckiem. Dorastającym chłopcem
krajałem sobie ramię nożem, aby jakiś jęk z siebie wydobyć, jakimś bólem
powiedzieć sobie, że żyję.--I dziś niewiem nawet, czy mię te rany
bolały. Czytałem kiedyś Irydjona: nie wzruszył mię szatan Massynissa,
nie wzruszył mię bohater, ani Grecya, tylko ten smutny, znudzony Cezar.
Czternastoletni sztubak płakał nad Heljogabalem! Czasem mi się zdaje, że
jak u niego, każde czucie moje jest fałszem, każda żądza moja jest
starczą, bezsilną, zapóźną ciekawością, bańką błota co nie błyśnie nawet
i pęka. Ja nie pamiętam dziś, jakem ja zaczął cię kochać. [ironicznie].
Możem był ciekawy twej miłości? [z pogardą]. Tylko trochę drogo cię ta
ciekawość moja kosztuje.
ZOFIA [głosem, w którym przebija już zdenerwowanie i cierpienie].
Powiedz, powiedz, poco ty dręczysz mnie i siebie? Doprawdy ty mnie chyba
mało znasz. Że jestem wesoła i nieraz rozbawiona, to nie wyobrażaj sobie
jeszcze, że jestem naiwnem dziewczątkiem, które panu podobało się zabrać
z sobą. Wiem, co zrobiłam--i to chciałam zrobić. Czy ty nie rozumiesz,
że obrażasz mnie, gdy mi wspominasz dawny dobrobyt, i sądzisz, że mogę
za tem tęsknić? Nie mów mi o tem nigdy, pamiętaj, bo mnie to boli.
[przekonywująco i weselej]. Ty się dręczysz, że będziemy teraz mieli
mniejsze dochody, a już przedtem nie zawsze wystarczało. Ale i to
przejdzie. Ty znajdziesz jeszcze inne zajęcie--za miesiąc, dwa--to się
już zupełnie wyuczysz po francuzku. Zobaczysz, jeszcze będziesz zamiast
Lemaitre'a feljetony do Debatów pisywał. A i pani twoja weźmie się do
roboty. Ty nie wiesz, jak ja kapelusze ubieram; doprawdy, nie widziałam
ładniejszych na bulwarach. [coraz weselej, ze śmiechem]. Założę jeszcze
wielki magazyn mód; będzie taki wielki szyld: „_Madame Sophie, Maison
des confections_” na Rivoli, albo na rue de la Paix, obok Wortha dla
konkurencyi. Wszystkie elegantki się do nas przeniosą. [z głośnym
śmiechem]. Pokażę ci księżnę Chimay z jej cyganem, chcesz?
KARSKI [nieprzezwyciężony wesołością, poważnym głosem]. Ty się modlisz,
Zosiu?
ZOFIA [zdziwiona]. Ty wiesz przecie...
KARSKI [poważniej jeszcze]. I spowiadasz się?
ZOFIA [niechętnie odpowiadając, smutnie]. Teraz, teraz...
KARSKI. Ty wiesz, co jest kłamstwo?
[Długa chwila ciszy].
Czy ty wierzysz, że ja nigdy przed tobą nie kłamałem, nigdy, ani wtedy,
gdyś po raz pierwszy przyszła do mnie? Czy ty mi wierzysz?
ZOFIA [uczuciowo]. Wierzę, wierzę.
KARSKI [dobitniej, prawie natarczywie]. Tak jak sobie wierzysz?
ZOFIA. Tak jak sobie.
KARSKI. Czy ty wierzysz, że cię kocham nad wszystko, że nigdy cię nikt
nie kochał więcej odemnie?
ZOFIA [zmęczona]. Wierzę, jak duszy swojej, wierzę.
KARSKI [z silnym wybuchem]. Bogdajbym zginął, gdybyś ty się zawieść
miała.
ZOFIA [ze zmęczeniem, ogarniającem ją nad siły]. Ja tego nie chcę, tak
być nie może. Te ciągłe wyrzuty cię zamęczą. No i o co, o co? Jedno
jedyne miałam pragnienie, abyś ty, mój najdroższy był szczęśliwy. I
patrz co się z tem dzieje! Przecież ja widzę, że ty nie jesteś
szczęśliwy. Czemu--czemu? Chciałeś mię mieć--jestem twoją, na zawsze
twoją. Chciałeś mię mieć tylko dla siebie, zdala od wszystkich, od
niego--przyjechaliśmy tutaj. Cóż ja jeszcze zrobić mam dla ciebie? Bo
widzisz, gdybyś ty nigdy nie był szczęśliwy ze mną, to byłaby dla mnie
taka kara, taka kara. [ze łzami]. Oh, nie...
KARSKI [spokojniej znacznie]. Ale ja jestem szczęśliwy,--jeśli ty mi
wierzysz. Nie uwierzyłbym Bogu, gdyby mi stanął tu w płomiennym krzaku,
ale tobie wierzę.
ZOFIA. Ach, nie mów tego. Tak chciałabym, abyś ty choć trochę wierzył.
Ale to niemożliwe.
KARSKI [pół-prosząco, pół-żartobliwie] Nawróć mnie.
ZOFIA [przejmując się słowami swemi, miękko]. Ach, gdybyś ty naprawdę
chciał. To tak dobrze zapomnieć wszystkich zgryzot, bólów, tęsknot; taki
spokój, taka jasność nachodzi wtedy na mnie. I to, że całą wieczność
będzie się miało przy sobie tych, których się kocha. Wiesz, wtedy co to
nas już mieli wyrzucać z mieszkania, bo nie było pieniędzy na
komorne,--tyś wybiegł, jak szalony, poszukać gdzie u kogo chociaż kilku
franków; zostawiłeś mnie samą. Mnie tak było straszno, ciągle mi się
zdawało, że ktoś przyjdzie i zacznie mnie stąd wypędzać. Jeszcze byłam
taka naiwna i nic nie wiedziałam, że tak prędko wyszły nasze
pieniądze... Lękałam się zostać w domu i wyszłam na ulicę. Poszłam przez
Boul'Mich. Długo, długo stałam na moście: szara, mętna woda płynęła bez
końca i jakgdyby podnosiła się i podchodziła ku mnie. I pomyślałam
sobie, że sama nie potrafię tu przyjść więcej; ale z tobą--jeśli ty nic
nie znajdziesz--dobrze. Ty nawet nie wiedziałeś, jak mi wtedy było
straszno i ciemno dokoła! Wracając przechodziłam koło Notre Dame; drzwi
były otwarte, grały organy, poszłam. Było tak pełno, a nad nami leciały
tony głębokie, wielkie, jakby wicher z organów zrywał się i rozpędzał
nam dusze, gdzieś daleko, po nieskończonościach, już u samych stóp Boga.
Nie, ja się nie modliłam, ale byłam tak wysoko, tak daleko i od Sekwany,
i od tego pokoju na Glacierze...
KARSKI [zazdrośnie]. I odemnie?
ZOFIA [jakby w zachwyceniu]. Tak,--i od ciebie. Ty się gniewasz o to?
Ale jak wróciłam, to byłam taka silna, taka pewna, taka spokojna.
Gdybyśmy na ulicy nocować mieli, to wiedziałam, że się nam nic nie
stanie i że ja nic złego do ciebie i do mnie nie dopuszczę.
KARSKI [po krótkiej ciszy]. Daj mi swą duszę.
ZOFIA [pieszczotliwie]. A któż to ją ma?
KARSKI. Nie, nie tak, nie tak. Ja mam być poetą, artystą, ale ja nic nie
stworzę, ja nic nie kocham. Ja się niczego, niczego nie lękam, ale i nic
nie kocham. Słucham, śledzę twe czucia, ja wiem, że tam nic nie ma, ale
wierzyć w Boga jest pięknie, bardzo pięknie. [z smutną ironią]. Co jest
pięknego we mnie?
ZOFIA. Ty nic nie stworzysz? A kto napisał: »Widziałem krew na duszy
mojej«? Kto napisał: »Złote gromy«?
KARSKI [smutniej]. Dzisiaj już nic nie ma we mnie.
ZOFIA. Bo się męczysz, bo się trujesz głupstwami, o których mówić nie
warto nawet. [z dziecinnym zapałem]. Słuchaj, ty musisz być wielki!
zrobisz to dla mnie, prawda? [jakby chwytając z radością myśl, która się
jej nawinęła]. Jak to dobrze, że masz teraz mniej roboty w redakcyi! No
bo wprost nie miałeś czasu, ale teraz codzień popołudniu zasiądziesz do
pisania. [żartobliwie]. Tak, mój drogi, skończyło się próżniactwo! Już
Zośka cię dopilnuje. Dokończy pan tę komedyę którąś mi czytał
kiedyś--pamiętasz u mnie jeszcze. To takie śliczne było. Poślemy to do
Warszawy. [opamiętuje się]. Nie do Warszawy, nie--gdzieindziej, do
Krakowa lub Lwowa. A później pojedziemy na przedstawienie. [smutnie].
Tak dawno już nie słyszałam, jak dokoła mówią po polsku... [znów
żywiej]. Ty pójdziesz sobie do loży, a ja schowam się gdzieś cichutko,
skromniutko, na galeryi, w takim kąciku, aby mię nikt nie widział. Potem
oklaski, krzyczą: autor, autor! Ty się kłaniasz. [dziecinnie, klaszcze w
dłonie]. Ja się chyba spalę z radości, że to ty, ty mnie kochasz. A może
ty wtedy przestaniesz twoją Zońkę kochać?
KARSKI [słucha, nieco zamyślony, zdjęty rozkoszą]. Mów, mów dalej...
Jaki ty masz głos!
ZOFIA [bardzo wesoło]. No widzisz, znów to samo, a ja tego tak nie
lubię. Napewno nawet nie wiesz co ja mówiłam. Tak mnie słuchasz?
Myślisz, że to przyjemnie... Ty mnie chyba masz za bardzo głupią. Może
masz racyę nawet. Ja jestem taka roztrzepana.
KARSKI [powoli]. Chciałbym nic w życiu nie słyszeć oprócz głosu twego.
Tak, głos twój pokochałem najpierw.
ZOFIA [z wybuchem śmiechu]. Najgorzej w świecie! No już teraz nic, nic
nie słucham. Ot do czego to prowadzi! Zapomnieliśmy na śmierć o
obiedzie. A jestem taka głodna. A jak Zońka jest głodna to jest taka
zła, zła...
KARSKI. Dziecko, dziecko moje.
ZOFIA [podbiega do szafy, otwiera ją i przegląda półki]. Ale nic nie ma
w domu. Tylko kawałek masła od wczoraj został. Trzeba jeszcze zejść do
miasta. [wracając znów do Karskiego, który stoi przy stole]. Czekaj,
pomyślimy co będzie na obiad. Najpierw... najpierw sardynki--ty lubisz
sardynki--prawda? Potem kupimy dwa duże befsztyki, takie po sześć susów,
a na deser... [wesoło] no zgadnij, co ci kupię na deser, zgadnij!
KARSKI [pieszczotliwie, wesoło]. Nie wiem, ty szalona główko.
ZOFIA. Bo nie zgadniesz. Róże, róże. Widziałam wczoraj takie śliczne
róże, białe, ledwie ledwie różowe. I tak tanio, duży bukiet za cztery
susy. W Warszawie toby ze trzy ruble kosztowało. [z pewnem wahaniem]. A
może to źle, że ja chcę róże kupić?...
KARSKI [wesoło]. Dlaczego znów źle?
ZOFIA [poważniej nieco]. Najpierw, to jest zbytek, a my teraz musimy
oszczędzać bardzo. A powtóre to jest deser dla mnie, bo ty kwiaty nie
zbyt lubisz, i może będziesz głodny.
KARSKI [z rozrzewnieniem]. Nie, nie, nie chce mi się jeść; nie będę
głodny.
ZOFIA [całuje go, uradowana]. Ach! jakiś ty dobry! Widzisz mnie się tak
strasznie chciało mieć te kwiaty... Przepadam za różami, już wczoraj
chciałam zaraz je kupić, ale nie miałam ani susa. W Warszawie w każdym
pokoju były u mnie kwiaty. A teraz daj mi pieniądze, polecę prędziutko
[liczy prędko]. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, dwadzieścia... Daj mi
półtora franka [odwracając się od Karskiego podchodzi do wieszadła z
ubraniami, wkłada zarzutkę i lekki słomkowym kapelusz. Chwila ciszy].
Janek, ja już idę...
KARSKI [chodzi po pokoju, nie patrząc na Zofię, mówi zimno, a jednak ze
wstydem]. Zosiu, ja nie mam tyle.
ZOFIA [zdziwiona]. Przecież dostałeś trzy franki w Journalu.
KARSKI. Tak, dostałem. Ale przechodziłem koło Odeonu, zacząłem czytać i
kupiłem książkę.
ZOFIA [z uczuciem zawodu]. Kupiłeś książkę...
KARSKI [usprawiedliwiając się, prędko]. Verlaine, poezye Verlaine'a. Ale
ja to będę tłomaczył. To takie modne dziś u nas. [rzuca książkę wydobytą
z płaszcza na stół].
ZOFIA [opanowując się, znów wesoło, by oszczędzić Karskiemu wyrzutu].
Jak to dobrze, żeś kupił Verlaine'a. Tak mało go znam. Będziemy to
czytali razem. Ty tak ładnie umiesz czytać. Pamiętasz w Zurichu, jakeś
mi czytał »w Szwajcaryi« na jeziorze... Byłam jeziora błękitnego panią.
Ach! poezya...
KARSKI [chodzi po pokoju, zaciskając dłonie]. Podłość, podłość, podłość!
ZOFIA [swobodnie, początkowo z nieco sztuczną, później zupełnie szczerą
wesołością]. O, już pan znowu znowu zaczyna? Nie ma czasu na to. Ile
masz pieniędzy? [Karski podaje jej pieniądze]. Siedemdziesiąt pięć
centimów; trzeba zmienić _menu_. Ja i to umiem. Niedarmo czytywałam w
Warszawie Kurjerek Poranny. Przepisy gospodarskie: najpierw wspaniały
obiad, a potem u dołu skromny; i zupełnie to samo. Więc teraz będzie
tak: sardynki są nieświeże w lecie--zawsze mię tak uczono--a róże od
wczoraj napewno powiędły. Befsztyk sześćdziesiąt centimów, chleb
dziesięć, jeszcze nam zostanie cały sus na zapas. Zaraz wrócę. Zapal
tymczasem lampę [zwraca się ku drzwiom].
KARSKI [szybko zastępuje jej drogę]. Czekaj, wolę sam iść. Nie chcę
żebyś teraz tyle chodziła po świecie, zmęczysz się...
ZOFlA [zmieszana, nieco trwożna, jakby starając się Karskiego wybadać i
zrozumieć]. Dlaczego teraz nie chcesz? Przecież zawsze ja chodziłam po
sprawunki. Czy ty?...
KARSKI [wybuchając]. Na Boga, przecież to chyba mogę zrobić dla ciebie,
aby iść na dół po obiad!
ZOFIA [na pół już zawiedziona]. Więc tylko dlatego chcesz sam iść, żebym
ja się nie zmęczyła? Nic więcej?
KARSKI. Ja nie mogę patrzeć, jak ty się tu niszczysz, bez tchu
przebiegasz te sześć pięter. Przecież to ciebie z nóg zupełnie zbija.
ZOFIA [z rezygnacyą w głosie]. Idź, idź najdroższy. [Karski wychodzi.
Zofia spostrzega, że zostały jej w ręku pieniądze, których Karski
zapomniał. Wybiega więc za nim ku drzwiom].
Weźże pieniądze [podaje mu przez drzwi, podchodzi do kuchenki, zaczyna
rozpalać ogień, wraca następnie ku stolikowi i zapala lampę]. On się
niczego nie domyśla! Może to ja się łudzę? Nie, nie, to się czuje. I nie
mogę mu powiedzieć: on taki zdenerwowany i w Journal'u mu wymówiono
popołudnie... [siada, i z wyrazem smutku i zniechęcenia opiera się
rękami na stole]. Tak marzyłam o tem niegdyś, tak pragnęłam, a dziś,
dziś... wstydzę się nawet to wymówić. Może on tego nie chce... Boże,
Boże! tylko Ty tego dziecka za mnie nie karz... Ach co tam! już jestem
tak zmęczona... [Machinalnie bierze książkę leżącą na stole, i przerzuca
kartki, czyta bardzo wolno i cicho].
Les sanglots longs
Des violons
De l'automne,
Blessent mon coeur
D'une langueur
Monotonne.
[ciszej jeszcze].
Et je m'en vais
Au vent mauvais,
Qui m'emporte
De ça, de là
Pareil à la
Feuille morte.
Ach! jakie strasznie smutne! śliczne! Ale on pisze ładniej »Widziałem
krew na duszy mojej [rozlega się stukanie przez drzwi].« To ty Janek?
[stukanie ponowne]. Qui est là? [stukanie]. Entrez [wchodzi Andrzej].
ZOFIA [z przerażeniem, zrywając się z miejsca]. Andrzej!
ANDRZEJ [spokojnie]. Dobry wieczór Zofio!
ZOFIA [z trwogą obłędną]. Gdzie Janek?
ANDRZEJ [poważnie]. Czego się lękasz? Uspokój się. Przyszedłem teraz, bo
tylko ciebie chciałem widzieć. Szukałem cię wszędzie. Byłem w Berlinie,
w Wiedniu, Szwajcaryi, tu jestem już od miesiąca i dopiero wczoraj
wieczorem cię spotkałem. Co się z tobą stało, co się z tobą stało? Jak
ty wyglądasz tutaj?
ZOFIA [bezdźwięcznie, z przygnębieniem]. Co się ze mną stało, czy ja
wiem.
ANDRZEJ. Nie, to być nie może, nie może. Za coś ty mnie opuściła? Bez
słowa jednego rzuciłaś mnie jak łachman. Wracam, jak zawsze, z biura,
przychodzę do domu, szukam cię po wszystkich pokojach. Służący powiada
mi, że pani wyszła i podaje mi kartkę twoją. Nie, to być nie może, ja
temu nie wierzę--to nieprawda, to sen. Nikt o tem w Warszawie nie wie,
moja matka codzień pyta się ciebie--ona kochała cię jak własną córkę. A
ty taka święta, taka czysta, ty tutaj, ty...
ZOFIA [szybko]. Nie mów! nie myśl tak o mnie Andrzeju! Ty mnie znasz,
tyś był moim mężem, ty wiesz, jaka ja jestem. To nie rozpusta, nie, nie
rozpusta, co mnie tu przywiodła, [prawie tkliwie]. Przysięgam tobie...
ANDRZEJ [z uczuciem głębokiego bólu]. Nie?... Wiec tyś mnie nie
kochała--to był fałsz, twoja miłość, twoje szczęście, uśmiechy,
wesołość, pustota. To była komedya, twoja radość, te podróże nasze...
Jak dziecko nosiłem cię na rękach. Przytulałaś się do mnie, zarzucałaś
mi ręce na szyję. To była komedya.
ZOFIA [jednocześnie, przyciszonym głosem]. Tyś był bardzo silny,
Andrzeju.
ANDRZEJ. To wszystko komedya. Więc ty nie byłaś szczęśliwą ze mną?
Powiedz, powiedz!
ZOFIA [bardzo smutnie]. Szczęśliwą? tak mi się może zdawało niegdyś;
nie, nie było we mnie fałszu, choć dziś wiem, że nie byłam szczęśliwą.
Ale ja i tu nią nie jestem.
ANDRZEJ. Nie byłaś szczęśliwą... Czemu? czemu? Co ja ci zawiniłem Zofio?
ZOFIA [głośniej, szczerze]. Andrzeju, ty nie gardź mną. Ty nawet nie
wiesz, jak ja cię szanuję. Mnie dużo, dużo mówiono o tobie, jeszcze nim
byłam twoją żoną. Mnie taki wstyd ogarnia, kiedy ja o tobie pomyślę. Ale
ja nie mogłam; ja wiem, tyś był taki dobry dla mnie, otoczyłeś mnie
bogactwem, przepychem...
ANDRZEJ [pół szyderczo]. Ty myślisz, że chciałem cię kupić...
ZOFIA ...ja tobie zawdzięczam wszystko. Byłam biedną głupią panienką. Ty
z twojem nazwiskiem, twojem znaczeniem, tyś mógł się ożenić nie wiem z
kim, tyś wybrał mnie, dałeś mi wszystko, a ja co zrobiłam! [przybliża
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 8
  • Parts
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 1
    Total number of words is 4224
    Total number of unique words is 1919
    23.0 of words are in the 2000 most common words
    32.2 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 2
    Total number of words is 4305
    Total number of unique words is 1948
    21.0 of words are in the 2000 most common words
    30.2 of words are in the 5000 most common words
    35.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 3
    Total number of words is 4202
    Total number of unique words is 2157
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.9 of words are in the 5000 most common words
    35.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 4
    Total number of words is 4325
    Total number of unique words is 2070
    22.5 of words are in the 2000 most common words
    31.4 of words are in the 5000 most common words
    36.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 5
    Total number of words is 4231
    Total number of unique words is 2107
    22.6 of words are in the 2000 most common words
    32.4 of words are in the 5000 most common words
    37.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 6
    Total number of words is 4280
    Total number of unique words is 2180
    20.9 of words are in the 2000 most common words
    30.3 of words are in the 5000 most common words
    34.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 7
    Total number of words is 4357
    Total number of unique words is 1734
    24.0 of words are in the 2000 most common words
    34.4 of words are in the 5000 most common words
    39.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 8
    Total number of words is 937
    Total number of unique words is 470
    38.2 of words are in the 2000 most common words
    44.9 of words are in the 5000 most common words
    48.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.