Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 6

Total number of words is 4280
Total number of unique words is 2180
20.9 of words are in the 2000 most common words
30.3 of words are in the 5000 most common words
34.9 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
--Żal mi cię, Jerzy. Twoje życie wystarczy ci na miesiąc, na rok...
--Starczyło już na pięć lat.
--Wszystko jedno, ale co później? Co będzie, gdy się ockniesz z swego
zaślepienia, bo inaczej przecież zdań twoich nazwać nie można? Gdyby
tylko już o zmysłach mówić, co za przyjemność żyć z taką dziewczyną,
która dziś z tobą, jutro z innym, a zawsze z obcym? Czyż nie mógłbyś
nawet znaleźć większego upojenia zmysłów z żoną, kochanką? Marnować,
młodość na taką szarą, powszednią rozpustę...
--I ja tak dawniej myślałem: nie odrazu przecież tu przyszedłem. Raz
chciałem się żenić, a kochanek miałem kilka. Ale to złudzenie.
Westchnienia, zachwyty, oczekiwania, po co to? na co? Aby skończyć na
tym samym, zawsze niezmiennym końcu? I ty przecież czasem, widzisz, że
to wszystko blaga. Są kobiety, które tu nie były i nie będą, nie ma
żadnej, któraby tu być nie mogła. Tu nie ma fałszu, tu kobieta jest
naga i życie nagie. A ja za tą nagością szaleję! Ja się w waszych
kołnierzach i kaftanach duszę!
Słowa te wykrzyczał prawie. Był pijany tem upojeniem, które do mózgu
bije i nadmiernem pobudzeniem myśli i ruchów się objawia.
Milczałem. Cóż miałem mówić?
--Mówią, że ja się marnuję, że gubię karyerę swą i sławę. Ja się chcę
zmarnować! Ja nie chcę, jak wy bezsilni, kłamać sobie i jakąś umocowaną
cegiełką się pysznić. Jestem dumny, że mogę być czemś, a będę niczem,
ale nie takim podłym, jak wy. Ty tego nie rozumiesz. Ja tu siedząc
jestem jak wielki pan, bogacz bez granic, który za każdy kęs chleba
płaci garścią złota. Inni tu zostawiają ruble, ja siebie całego po
kawałku. I ta świadomość to jest moja duma. Ja nie będę, jak podły
parweniusz, szczycił się tem, com zbudował i co stoi nieudolne,
zlepione, nikczemne. Chlubić się można tylko z niespełnionych czynów. A
to bydło mówi, że ja nie mam ambicyi!.. Żeby mieć ich ambicyę, jestem
zbyt ambitny. Ja nie mogę, jak zwierzę, pracować bez celu. Ja się
zmarnuję, jak oni mówią, ale się zmarnować chcę, chcę!
To »chcę« wrzasnął i wypił duszkiem zwietrzałą już szklankę piwa.
Przestał mówić, i jakby ciężki nagle od wypitych trunków osunął się
głębiej na fotelu, milcząc.
Wstałem. Szarzało już. Niebo, zaciągnięte chmurami, zkąd pruszył
drobniutki deszcz, zdawało się dalszym ciągiem czarnych dachów. Dziwna,
że pomimo swej ciemnej szarości, promieniało jakimś smutnym
grobowo-zimnym świtem. Pokój w tem oświetleniu, które kłóciło się z
żółtem światłem lampy, jeszcze ohydniejszym mi się wydawał. Rozróżnić
już można było i tapety, odpadające od wilgotnych ścian, i puder,
pościerany na pięknej może niegdyś twarzy dziewczyny. Czułem, że
powinienem, że muszę iść do domu.
--Żegnam cię--powiedziałem, podając rękę Jerzemu. Zajdź do mnie.
Mieszkam na Senatorskie; pod dwudziestym drugim. Chciałbym cię w innej
chwili widzieć.
--Po co? Nie chodzę nigdzie, nie bywam nigdzie. Ja nie mogę bywać w
porządnym domu.--Zaśmiał się ironicznie.--Bądź zdrów!
Wyszedłem. Na schodach słyszałem, jak wołał: Franka! Franka! Widocznie
budził uśpioną dziewczynę.
Chcąc dostać się do bramy, musiałem przejść przez salę. Na szczęście
kompanionów moich już nie było. Zadowolony, że będę mógł wrócić sam, bez
ich głupiego szwargotu, znalazłem się na ulicy. Przejmujący, cienki,
zimny deszcz orzeźwił mię z resztek trunku i niezdrowych zapachów.
Gardząc ofertami usłużnych dorożkarzy, szedłem wolno, wdychając
wilgotne powietrze najpierwszego ranka. Z tym dniem wschodzącym czułem
jakąś błogość miłą, jaką odczuwa podróżny, gdy z dalekiej drogi wraca w
rodzinne, ciepłe strony. Może tam, na samym spodzie tej błogości była
zadowolona duma, że oto ten rywal dawny ustąpił z placu, że ze mnie, com
mu się czasem i na drugiego ucznia nie dochrapał, dziś redaktor i
pisarz, człowiek ceniony i zacny; a on co? Wielkie zdolności, żałowane
trochę, ale zawsze zapomniane, nieuczczone. A zresztą, kto tam wie, z
temi zdolnościami! W tej trudnej sprawie nieocenionych lub niedoszłych
geniuszów, najlepsza może ta surowa, lecz krótka zasada: co nie jest,
nie mogło być.
Czułem coraz większe zadowolenie, im więcej zbliżałem się do domu. Błoto
na ulicy zaczynało mi już trochę dokuczać. Jak dobrze będzie rozebrać
się w ciepłym pokoju, zrzucić zmoczone suknie i wyciągnąć się w wygodnem
łóżku, gdzie obok na stoliku przyszykowano mi już zapewne szklankę
lemoniady i moje ulubione papierosy!... Po chwili byłem u siebie. Dla
ostrożności, aby żony nie obudzić, buty zdjąłem w przedpokoju i po cichu
na palcach wszedłem do sypialni. Mała lampka nocna dostatecznie pokój
oświetlała. Zbliżyłem się do łóżek; żona spala. Długie opuszczone rzęsy
nadawały uśpionej twarzy wyraz rozkosznego skupienia. Już dawno nie
wydała mi się tak piękną. Umyślnie rozbierałem się jak najciszej.
Położywszy się już obracałem się ku niej, aby zasnąć mając tę śliczną
twarz przed oczami, gdy wtem na głos prawie wybiegła mi na usta myśl,
której na pozór w duszy mej nie było i nie wiem, zkąd się wzięła: _Das
Laster ist doch schön..._


W PEŁNEM SŁOŃCU.
(SIELANKA).

W pełnem słońcu.
--Jakaś ty śliczna, jaka śliczna, śliczna--powtarzał prawie bezwiednie,
wpatrzony w jej twarzyczkę zgrabną, w oczy żywe i radosne, w usta
drobne, pulchne, jakby uśmiechów pełne i pieszczoty. Tyle razy spotykał
ją tutaj i za każdym razem odnosił to wrażenie, że ona nie jest
właściwie piękna, ani nawet może ładna, ale właśnie śliczna: tak jakoś
dziwnie zestrojona z tą przyrodą, która ich otaczała, tak jasna, jak
jasnem jest światło, i tak uśmiechnięta, jak uśmiecha się błękit, i tak
nęcąca, jak nęci sina dal przezroczej przestrzeni, i tak nieprzeparcie
pociągająca, jak ciągnie zieleń lasów i szmer strumieni. Chwilami
wierzyć mu się nie chciało, że przyszła tu z domu, a nie wyrosła, jak
kwiat, na polu.
Objął ją wpół i szybkimi pocałunkami obsypywał jej oczy, skronie, włosy
ciemnozłote, jedwabiste, miękkie. Głowę położyła mu na ramieniu,
zmrużyła oczy, oparła się na nim cała, bezwładnie zdawała się roztapiać
pod pieszczotą całunków i słońca. Dreszcz po niej przebiegł.
--Dosyć, dosyć... chodźmy.
Nie odrazu jej usłuchał. Oderwał się wreszcie.
Wzięli się za ręce i, nie mówiąc do siebie nic, poszli.
Szli miedzą.
Złotozielony owies ścielił się im do stóp; chabry błękitne, białe
rumianki, kąkole krwiste wychylały się ku nim. Nieopodal, na wzgórzu
jasnoniebieski łan lnu kołysał się lekko, jakby rzucony na trawę szmat
nieba i jeszcze drżący. A dalej znów lśniła w słońcu jasna zieleń
dojrzewających zbóż, gdzieniegdzie prawie czarne wystrzelały z ziemi
jodły wysmukłe; na krańcu, jak gęsty cień, ułożyły się góry. Lekka mgła
srebrzysta wieszała się na skałach, a niżej w świetliste zasłony
przystrajała ciemne plamy lasów, łagodziła ostrość załamów, a nie
odbierała światła. Jasność ogromna, szczęśliwa, słoneczna unosiła się w
błękitnem powietrzu, trącała rozłogi pól, i lasy i skały, i odbita
wracała znów w przestrzeń, jaśniejsza.
Była cisza. Wiatr zasnął i nie ocierał już z szumem skrzydeł swych o
trawy. Kiście mietlicy nie uderzały o siebie, i nawet lekkie drżączki
stały nieruchome. Tylko dwa białe motyle okręciły się kilka razy w
gonitwie, lecz jakby zmęczone nagle i ciężkie spadły cicho na jeden
kwiat chabrowy. Tylko z dali, z dali dobiegał szum potoku, radosny
zgiełk fali, skaczącej po kamieniach, tak jednostajny, że niknął wnet
dla ucha i zdawał się jednym z tonów wielkie; ciszy.
Z kwiatów i ziół, z ziemi rozgrzanej i zbóż buchał odurzający miodowy
zapach południa. Z najtajniejszych soków żywych upał wydobył wonie mocne
i ciepłe. Pachniało życie w powietrzu... i chęć życia.
Gdy szli tą miedzą, zdawało się im, że doprawdy tyle tylko jest świata,
ile wzrok ogarnie, i tyle szczęścia, ile jest w tej chwili.
Miedza się skończyła; wyszli na większą drożynkę wśród łąki. Zatrzymali
się mimowolnie i spojrzeli na siebie. Rozmarzył ich żar. Opasał ją nagle
rękami, przycisnął ku sobie i przytulił, jak dziecko. Czuł przy sobie
jej postać wiotką i miękką; przez lekkie suknie przenikało doń zbliska
ciepło jej ciała. Patrzyli na siebie jeszcze. Usta ich złączyły się w
pocałunku długim, głębokim. Po chwili chciała usunąć odeń głowę. Nie
mógł oderwać się od niej, upajał się jej tchnieniem.
--Daj mi odetchnąć sobą, daj mi odetchnąć sobą... Pił oddech jej ust,
jak woń kwiatu. Świat zakręcił mu się w oczach.
Usiedli na trawie. Nie prowadzili nigdy ze sobą rozmów długich. Wśród
tej przyrody, szczęśliwi jak ona, stawali się też, jak ona, cisi.
Położył się na wznak, głowę na jej kolanach. Na tle jasnego błękitu
widział nad sobą owal jej twarzy i złote płomyki jej włosów. Otulało ją
powietrze błękitne, rozgrzane, przenizane nitkami światła i czyniło ją
samą podobną do światła. Cisnęła się do niej zieleń murawy, wszystko się
ku niej chyliło miłośnie.
--Śliczna ty moja--szepnął.
Uśmiech radości przeleciał po niej. Nakryła mu jednak usta dłonią. Od
dotknięcia tej ręki gładkiej a drżącej, jak schwytany ptak, przebudziły
mu się w krwi ogniki. Spojrzał na nią. Rumieniec ją oblał. Odwróciła od
niego oczy, czuła na sobie jednak wzrok gorący, nieruchomy, chciwy.
--Nie patrz na mnie, nie patrz...
Uniósł się na rękach i schował głowę na jej piersiach; w skroniach i
czole czuł dreszcz i ciepło.
Ujęła mu głowę w ręce, odsunęła od siebie nieco i patrząc prosząco, a
zalotnie w oczy, powiedziała pieszczotliwie:
--Kochany mój, nie... nie, drogi.
I pocałowała go w usta.
Wstał na chwilę, wyprostował się, usiadł obok niej.
--Chodźże bliżej.
Przybliżył się. Podjęła kapelusz pilśniowy, który był rzucił na ziemię,
zgniotła go, położyła sobie pod głowę, wyciągnęła się na wznak.
--Lubię patrzeć w niebo.
Mimowoli pobiegł oczami za jek wzrokiem.
Błękit był bezchmurny, jasny i bardzo głęboki. Wzrok, wpadłszy tam, wnet
uczuwał znużenie, jakgdyby jasność ta była dlań zbyt lekka i subtelna.
Zaraz też nadbiegała siatka drżąca, czarna, i rozpościerała się po
niebie, jakby na ratunek oczom. Lub też głębia nieba zdawała się
skrysztalać, twardnieć i odrzucała od siebie wzrok ku ziemi, nie
pozwalając mu wybiedz tam, w przestrzenie. Ale już po chwili złudzenia
lazurowy kamień nieba rzedniał, kryształ stawał się znów podobny do pary
bardzo lekkiej i tak zupełnie przeźroczystej, że przez nią silny wzrok
starał się dostrzedz... nieskończoności.
Położył się przy niej bez ruchu; do uszu z gęstwy traw dochodził czasem
tylko trzask świerszcza lub szelest mrówek, ciągnących do gniazda
ciężary.
Nieruchomość skuła mu mięśnie i uśpiła na jawie krew; odbierała mu życie
własne, i zespalała natomiast z życiem ziemi. Kilka mgnień zdawało mu
się, że nie potrafi już sobą ruszyć--ale w dreszczach ciała czuł za to
pęd ziemi, rwącej w przestworach. Zapomniał, że nie jest sam i milcząc,
pogrążał się w rozkosz unicestwienia.
Na powiekach uczuł nagle jej palce. Zasłoniła mu oczy ręką.
--Co widzisz teraz?--zapytała go z uśmiechem w głosie.
--Krew twoją.
--Bardzo czerwona?
--O nie, różowa ledwo, jak...--Urwał.
--Jak... no... powiedz.
--Jak u ryb.--Uśmiechnął się.
Odwrócili się nagle ku sobie, nie wstając z ziemi. Na wpół rozplotły się
jej włosy i na czarną pilśń, na której opartą miała głowę, ściekały, jak
strumień złota pociemniałego w ogniu. Od przypływu krwi rozpaliły się
jej na licach rumieńce i usta pokraśniały żywiej. Czuł jak z pod rzęsów
długich padało nań spojrzenie rozmiłowane, pieszczotliwe.
Leżąc przysunęła się ku niemu trochę, i z groźnym niby wyrzutem w oczach
szepnęła: Ty, ty...
Zaczął całować jej usta, rozchylone w tym uśmiechu; zarzuciła mu ręce na
szyję, tuląc ku sobie.
................................
Z łąki spędziło ich słońce. Zatoczywszy kawał kręgu, stanęło wprost nad
nimi, oblało ich żarem, świeciło w oczy.
--Trzeba iść.
--Ale dokąd?--Zamyślili się oboje.
--Chyba ku potokowi: Tam cień jest napewne.
Zgodziła się odrazu.
Trudno im było wstać; osłabił ich upał. Podnieśli się jednak i poszli.
Wzgórze niewysokie, lasem świerkowym porosłe, wznosiło się przed nimi
tak blisko, że wierzchołkami swych drzew sięgało połowy nieba prawie. Ku
stronie gór pochylało się zwolna na równinę: urywał się las i ciągnęły
zagony zielonych i złotych zbóż. Małe, do gniazd podobne, chaty,
rozrzucone tu i owdzie, czerniały na skrajach lasu.
Pod wzgórzem strumień szumiał. Ścieżynka polna gubiła się wnet wśród
gęstwy krzaków, którymi porastał brzeg parowu. Weszli w wilgotny cień i
krętą drożyną schodzić poczęli w dół. Minęli mały lasek osiny i zbiegli
już prawie pędem na polankę, nad brzeg potoku. W zamkniętej kotlinie aż
huczało od kłótni fal.
Przeciwległa ściana wzgórza wyrastała teraz tuż przed nimi, prostopadle.
Nie widać już było ani pól na stokach dalekich, ani chat, tylko świerków
zieleń, jakby zwieszoną z nieba zasłonę ciężką. Błękit zdawał się
ciemniejszym i bliższym, jakby na szczytach drzew tych się rozpostarł.
Był cień, i tylko gdzieniegdzie przekradał się promień słoneczny,
zaigrał na liściach, plamą jasną zadrżał na trawach, lub przejrzał się
w pianach i snopem iskier strzeliwszy, zagasnął z sykiem na dnie wód.
Strumień z za zakrętu wybiegał wartko, i w płytkiem łożysku rwąc
osrebrzył się cały pianą. Po warstwach łupku, równych jak schody,
staczały się fale, jak kaskada srebra płynnego. A dale; rozszerzało się
nagle koryto i woda natrafiwszy na miękki grunt i piasek, wyżłobiła
sobie jamę głęboką. Zwalniał się tu pęd fali, a grzbiet jej nabierał
barwy i błysku szmaragdów. I raz jeszcze trąciwszy o rozrzucone głazy,
rozpryskały się szmaragdy, i fale tak jak wbiegły srebrne, srebrne
przepadały z oczu.
Zacisznie tu było i samotnie. Świat, który zginął dla oczu, wysuwał się
też mimowoli i z pamięci. Oboje odczuli odrazu tę wielką radość, że
zagubili się w gąszczu takim, gdzie nikt ich nie odnajdzie, że przepadli
dla wszystkich i wszystkiego, prócz dla siebie. Dopiero tu naprawdę
poczuli się razem, sobie blizcy.
W parowie, mimo cienia, upalnie było, nie upałem suchym, płomiennym, jak
na łące, ale wilgotnym, ciężkim żarem dusznym.
Zbliżyli się do brzegu i po kamieniach zaczęli przechodzić przez
potok--ale przejść nie mogli, gdyż droga przez głazy utworzona, urywała
się w połowie, zostawiając jako ostatni kres skalistą wśród fal wysepkę.
Na omszonym wilgotnym głazie, po którym jeszcze niedawno fala się
ślizgała, siedli, trzymając się w pół i cisnąc ku sobie, gdyż zewsząd
potok rwący im groził. Mniemane niebezpieczeństwo, które zewsząd niby
ich otaczało w potoku pół łokcia głębokim, czarowało ją i zachwycało.
--Jak tu dobrze, jak pięknie--najdroższy.
--Ubóstwiam ciebie.
Ale zgiełk monotonny jakąś zadumę smętną w niej rozkołysał, gdyż
umilkła, zamyśliła się i pochyliła główkę, patrząc na piany, tańczące po
fali. Na miękką linię jej ramion i szyję odsłoniętą upadł, wymknąwszy
się z liści, blask słoneczny, pełen zielonawych refleksów i śniadą nieco
jej płeć rozświecił tysiącem iskierek złotych. Przez migotanie tych
błysków złotawych, jasnoróżowa przelśniewała krew ciepła. Patrzył z
zachwytem na te plamy słoneczne, drżące barwami ognia i krwi. Ale ona
zamyśliwszy się nie czuła wzroku, który z uwielbieniem po niej
przebiegał. I nie odwróciła oczu. Więc przyklęknąwszy jak mógł, pochylił
się, aby zajrzeć jej w twarz i spytał:
--Co tobie?
--Smutno mi, smutno.
--Czemu, jedyna?
--Czemu? Tak wszystko płynie, przechodzi, ucieka... Już sierpień...
Łza zakręciła się w jej głosie; schwyciła go za szyję i zaczęła całować
po ustach, po czole, po oczach--bez pamięci. Przebiegł oboje dreszcz
chłodny, jesienny, trwożny.
Nagle zabrzmiał gdzieś w górze odgłos dzwonków miedzianych--powracały
stada.
Oderwała się od niego, wybuchła śmiechem i zanurzywszy dłoń w wodzie,
prysnęła mu na twarz. Wyrwali się tęsknocie.
Schwycił jej dłoń, z której ociekały krople, niby rozsypane klejnoty, i
całować ją począł i pić tę wilgoć, przesyconą rozkoszą jej ciała.
--Puść mnie, puść mnie.
Zerwała się i podniosła, ale pantofelek luźno zapięty przechylił się i o
wilgotny mech poślizgnął. Byłaby osunęła się w wodę, lecz zdążył ująć ją
wpół i podtrzymywać.
--Jakiś ty silny.
Chciał okazać swą siłę i zatrzymać w swym uścisku, lecz wysunęła mu się
z rąk.
--Drogi, muszę już iść, muszę wrócić koniecznie. Dzwoniły stada--już
szósta. Spostrzegą, żem wyszła.
Skoczyła na następny kamień, i znów na kamień--wreszcie wybiegła na
brzeg.
--Kochany, drogi, do jutra.
Pomknęła przez gąszcz zieloną; mignęła raz i drugi jasnoróżowa jej
suknia.
Ledwie zdążył rzucić w ślad za nią:
--Do jutra.


PIERWSZY WIERSZ.

Pierwszy wiersz.
Kiedy po zerwaniu z Maryą minęła pierwsza, nieutulona, nieokiełzana,
prawie głośna rozpacz, Jan Karski jeszcze więcej odsunął się od ludzi--i
wtedy zaczął tęsknić. W oczach pobladły mu wszystkie barwy i w szarą
mgłę smutku, jednostajną i miękką owinęły się dlań wszystkie kształty.
Wielkie ukojenie ztąd czerpał, bo ból jego stracił wtedy tę okrutną
jasność, która przedtem mieszała mu zmysły. Pożądanie zasnęło w nim
jakby na śmierć zmęczone, i gorzki żal zawodu uciszał się zwolna,
roztapiając się w senną tęsknotę, w wielki, odczuwany wszędzie brak.
Nieraz w ciszy samotnych wieczorów z długiego udręczenia rozdartej
miłości zostawało mu tylko to poczucie braku, świadomość mętna, że
czegoś niema, czegoś, co może życiem jest, marzeniem, szczęściem, snem,
lub może.. jej postacią. Wtedy wszystko, co posiąść można wydawało mu
się tak lichem i śmiechu wartem, że drwić mu się chciało z całego życia
swego, z zabiegów różnych, nadziei i dążeń. Nawet te zbiory wierszy
dźwięcznych, pieszczonych, w które wkładał cały swój kunszt wytworny i
subtelny, cały talent i miłość poety, tylko pogardliwą litość w nim
budziły. W tych dniach ponurych, beznadziejnych i nic już nie pragnących
było mu gorzką radością, gdy mógł w tęsknocie swojej zatopić się tak
niepodzielnie, że nie rozniecały się w nim nawet wyobraźnia i zdolność
poety, ta chęć twórcza, by o łzach swych mówić tak, jak nikt inny.
Rozmiłowywał się w unicestwieniu swojem, w ubóstwie ducha, skazanego na
jedno wrażenie, w tej dobrowolnej ofierze, którą bez przerwy składał dla
niej. Wdzięczność wielka i uwielbienie, które mimo przekleństw rozłąki
przepełniały mu serce, szukały sobie wyrazu w tem całopaleniu własnem, w
samobójstwie, którego jedyną trucizną był żal.
Odtąd samotność stała się jedyną towarzyszką długich godzin, które
spędzał błądząc po mieście bez celu, obojętny wszystkiemu, z
uśmiechniętą twarzą. Gwar życia, łoskot kół, szum tłumów, obijał się o
jego uszy i rodził w nim tylko--chwilami--wielkie zdziwienie. Im więcej
obcym wydawał mu się zgiełk i to życie, tym lepiej czuł, że bliższą mu
jest i żywszą--przeszłość. Niekiedy przesiadywał też do późnej nocy na
werandach kawiarń i znajomi rozmawiali z nim wtedy wesoło o wypadkach
dni ostatnich, nie wiedząc nawet, że człowiekowi temu życie ich jest
niczem. Dopiero gdy ich żegnał w najciekawszym nieraz zwrocie rozmowy,
niejeden uczuł, że nie wiążą ich już nawet słowa.
Najchętniej jednak Karski krył się w ciszę kościelną, w pół jasny brzask
pod sklepionymi łukami chłodnych, pustych świątyń. Siadał wtedy w ławce
i zasłuchiwał się w niezmierny spokój, niezmącony nawet szeptem
modlitwy; wzrok jego rozpraszał się na złotych aniołach ołtarzów, na
szafirowych smugach, rozwieszonych w powietrzu, na liniach wysmukłych,
lecących gdzieś ku górze, jakby w przepaście nieba. Jakaś głąb wielka i
jasna opływała mu wtedy duszę, i wyrwawszy ją prawie z zawiasów
cielesnych, niosła na przestwory dalekie, gdzie zostawał już całkiem sam
z tą jedną myślą swoją. I wtedy przeczucie tej wieczności, w którą nie
wierzył, lecz której nie zaprzeczał nigdy, ogarniało go--na
chwilę--lękiem tęsknoty zaziemskiej, samotności bezgranicznej. Więc z
zamyśleń takich dusza jego przebudzała się nietylko już tęskna, lecz i
trwożna, i z trwogi prawie o łaskę wołająca. Pod groźbą tego strachu,
jak w dziecku, rodziła się w nim pierwotna chęć, aby upaść na kolana i
szlochać i błagać Boga, żeby go tą wiecznością nie karał, lub ją
błagać, aby go na wieczność te nie odbiegała.
A gdy na ulicy potem blask słońca przywracał mu trzeźwą równowagę myśli,
z widzeń zaśmiertnych zostawała mu złowroga radość, że tęsknota
przerwała już tamy, któremi rozum graniczy z obłędem.
Ze wszystkich kościołów miasta najwięcej upodobał sobie ogromny na rynku
kościół gotycki.
Potężna wyobraźnia mistrza rzuciła tam na mury splątane pasma jaskrawych
barw; na purpurowych płomieniach kolumn oparła błękitne gwiaździste
sklepienie, za czarnym krzyżem z kroplami krwi rozpostarła wśród zieleni
chóry aniołów. Przepych barw potrącał w jego duszy tajemnicze struny,
ubierał w blaski każde ogniwo jego wspomnień i jej blednące widmo czynił
nietylko nad inne kochanem, lecz i nad inne pięknem. Wielka ekstaza
owładała tu nim często i słowa gorące, pełne czci nieskończonej, dławiły
go wtedy w gardle--ze łzami żalu marnego, że żywej tych słów nie
powiedział. Szczypta zdrowego sądu, która za hulacynacyami jego się
wlokła, bryzgała mu tym żalem w twarz, jak zniewagą, jak winą hańbiącą,
i w uczuciu rodzącej się skruchy wzmagała w nim jeszcze bolesną chęć,
aby przykuć się na zawsze do tej tęsknoty. W takich chwilach mógł
godziny całe trawić w tym kościele, ciężko oparty o poręcz ławki, z
oczami nawpół przymkniętemi, niebaczny już nawet na kaskady świateł,
które słońce kolumnom rzucało na czoła. Usta jego były wtedy ciche i do
westchnień nawet już niezdolne, lecz z dna jego istoty wyrywało się z
uporem szaleństwa jedno imię, jedno błaganie. W chwilach ocknienia czuł
wtedy w piersiach taki gniotący ból, jakgdyby gardło był zerwał na krzyk
i wołanie. Nie wychodził nieraz z kościoła, dopóki zachrystyan nie
trącił go w ramię, przypominając, że zamykać musi. Spostrzegał dopiero,
że zeszły mu w myślach godziny dnia, i zimny zmierzch otoczył już
pobladłe nawy. Uciekał wtedy czemprędzej z tych ołowianych sklepień,
martwych nagłe i ciszą przerażających. Lecz nazajutrz znów jedyną jego
chęcią było wrócić do tego kościoła, do tych barw i do tych myśli.
W godzinach południa, gdy gwar pobożnych i odgłosy ich kroków wyrywały
go z cichego upojenia, przechadzał się bezmyślnie z nawy do nawy i
niedbałym wzrokiem przerzucał po raz tysiączny skarby katedry. Wychudłe
ascetyczne twarze drewnianych świętych w gotyckich niszach nad stallami,
duże czarne krucyfiksy z krwawiącą raną w boku Zbawiciela, tłuste
anioły, uśmiechnięte nad cudacznymi gzemsami późniejszych ołtarzów,
obrazy wyblakłe, szare od kurzu i starości wpadały mu w oczy, nie
budząc żadnych wrażeń, i na chwilę nawet przykuć nie mogły jego uwagi.
A jednak wśród takiej wędrówki stanął kiedyś natychmiast, jakby w ziemię
wrósł, gdy wzrok jego po raz pierwszy przesunął się przelotnie po
»Zwiastowaniu«, które zapomniane wisiało w ukryciu wśród tablic
nadgrobnych. Na małem spękanem płótnie nieznanego włoskiego mistrza była
sama tylko twarz Madonny, promienna i słodka. Zdawało mu się przecież--i
nie było to złudzenie, bo im lepiej się wpatrywał, tym więcej ufać
musiał swoim oczom--że przez te rysy błogosławione i natchnione dojrzał
twarz inną, więcej mu blizką i więcej kochaną.
Więc patrzeć zaczął... Tak spragnionym był jej widoku, tak często w
bezsenności nocnej wyczekiwał w naprężeniu wszystkich zmysłów snu
dobrego, który mógł mu jej postać przywieść przed oczy i rzucić w
objęcia, że teraz, kiedy ją ujrzał tak blizką, tak świętą i tak
uśmiechnioną, jakaś rzewność miękka, jakaś tkliwość rozbudzonych
wspomnień oblała mu serce, i wargi mimowoli się rozchyliły i na usta
wybiegał już okrzyk ten, którymby ją powitał obecną. I skoro opanował
pierwsze wzruszenie, z tego chwilowego omdlenia przyniósł ze sobą jedno
szczęście wielkie, na całe życie łaskę jedną. Bo oto ona została z nim
i będzie mógł tak jak dawniej klęczeć przed nią i mówić jej na głos
zaklęcia, prośby pełne i poddania, i będzie mógł, tak jak dawniej,
złożyć usta na jej ciepłych, gładkich dłoniach... W kącikach oczu
zakręciły mu się drobne łzy lśniące i radość dziwna, nieoczekiwana
ścisnęła mu krtań, jakgdyby oto miał wybuchnąć szlochaniem. Odstąpił
krok jeden od obrazu, i oparłszy się o mur, patrzył, patrzył jeszcze.
Zapomniane wrażenia dzieciństwa ocknęły się nagle w tym człowieku bez
wiary, wróciła mu nagle pamięć godzin modlitwy i długich tych chwil,
kiedy dzieckiem jeszcze klękał i zwierzał się Bogu z pragnień swych i
żalów. Wspomnienia te jasne i czyste, jak lilje, plątały się bezładnie z
innemi świeższemi stokroć, gdy w niej jednej znajdował spokój swój i
szczęście. Powoli zacierały mu się jak we mgle, granice istot i czasów;
w oczach przyćmionych łzami postać Madonny olbrzymiała, coraz
podobniejszą się stając do straconej, obcej i dalekiej. I zarazem
odrywała się myśl jego zupełnie od wszystkiego, co go tu na dole
otaczało. Wpatrzony w ubóstwione rysy nie spostrzegał, że kościół
napełniał się ludźmi, że księża w ornatach wychodzili z zakrystyi...
Odezwały się organy. Jakby z oddala, z głębokiej otchłani polał się
potężny hymn żalu; pieśń rozpaczy i skruchy, zmiłowania i łaski
prosząca, wybuchnęła głośnymi akordami i biegła roztrącić się i
rozsypać w jęki o gwiaździsty, nieruchomy strop. Jęk za jękiem uderzał o
kamianne sklepienia, które zdawały się wtórować im i dźwięczeć. I wtedy
jakieś czarodziejstwo naszło na Karskiego; zmąciło mu się wszystko w
oczach i w myśli; kolumny kościelne zapaliły się jak pochodnie od
płomieni, które je obejmowały, sklepienie się rozwarło, dając jasnym
błękitom dostęp, i ona, kochana, święta zdawała się zrywać z tego
płótna, schodzić ku ziemi i wyciągnąwszy ku niemu ręce mówić to jedno
tylko: Oto jestem. Wtedy radość przesilna złamała go i rzuciła na
kolana; gwałtowne łkanie rozdarło mu pierś, a zaciśnięte usta powtarzać
zaczęły bezwiednym, bardzo cichym szeptem: Droga, droga, droga...
................................
................................
Kiedy Karski znalazł się potem na ulicy, czuł w sobie wielkie zmęczenie
ciała, ale w myślach miał teraz spokojność łagodną i cichą, jakgdyby
odblask tej wielkiej radości, którąby odzyskanie jej mu dało. Rozumiał
dokładnie, że to było chwilowe oczarowanie, które prysnęło jak tęcza, że
miał widzenie bardzo niejasne i nie wiedział właściwie, przed kim czy
przed czem modlił się i klęczał. Rozumiał też, że ten zachwyt nie
powtórzy się więcej, że nie uda mu się zapomnieć życia tak doszczętnie i
doczekać po raz drugi jej zwiastowania. Lecz po tem spazmatycznem prawie
wrażeniu ukojenie słodkie otuliło jego myśli, jakgdyby na skronie spadła
mu jeszcze jedna jej pieszczota długa, na życie całe zostająca. Chwilami
zdawało mu się bardzo wyraźnie, że jakaś drobna cząstka jej, jakiś cień
jej drżący jest tuż za nim obecny po to, aby nie opuścić go więcej i nie
rozstać się z nim nigdy. W ekstatycznem podnieceniu wyobraźni tęsknota
jego zbladła i odstępowała go zwolna; i ten ciężki przygnębiający
smutek, gdy czuł tylko to, że jej nie ma, osuwał mu się z piersi.
Dnia tego błądził długo po mieście, z ulicy na ulicę, niezmęczony, jakby
ciekawy każdego zakątka. Powietrze, już blizkością wiosny wonne,
swobodniej przenikało mu do piersi: po raz pierwszy od dni tylu zmysłowa
rozkosz życia, rozkosz wiatru i światła budziła się w nim z uśpienia.
Widoki, wpadające mu w oczy, chwytał skwapliwie i czuł nieraz, że myśl
jego, dotąd beznadziejnie zapatrzona w jedno wspomnienie, drgnęła raz i
drugi, i uniosła się nieco, i spostrzegła skrawek błękitu nad domami i
piosnkę usłyszała, którą nucił ktoś wysoko na poddaszu. Uczuwał w sobie,
jakby nowy przypływ i pełnię sił, chęci przebłyskujące i jeszcze ukryte,
pożądania nowe i możność nowych radości. Mimowoli dzwoniły mu oderwane
nuty melodyj, śpiewanych gdzieś dawno, i niespodziewanie stanęła mu
nawet w pamięci strofa ostatnia ostatniego wiersza, który pisał przy
niej.
.....I duch mój wziąwszy skrzydła purpurowe
Już się do lotu zrywa, tam gdzie nowe
Światło.....
I nagle podrażniony w nieświadomej jakiejś próżności, nie zastanawiając
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 7
  • Parts
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 1
    Total number of words is 4224
    Total number of unique words is 1919
    23.0 of words are in the 2000 most common words
    32.2 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 2
    Total number of words is 4305
    Total number of unique words is 1948
    21.0 of words are in the 2000 most common words
    30.2 of words are in the 5000 most common words
    35.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 3
    Total number of words is 4202
    Total number of unique words is 2157
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.9 of words are in the 5000 most common words
    35.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 4
    Total number of words is 4325
    Total number of unique words is 2070
    22.5 of words are in the 2000 most common words
    31.4 of words are in the 5000 most common words
    36.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 5
    Total number of words is 4231
    Total number of unique words is 2107
    22.6 of words are in the 2000 most common words
    32.4 of words are in the 5000 most common words
    37.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 6
    Total number of words is 4280
    Total number of unique words is 2180
    20.9 of words are in the 2000 most common words
    30.3 of words are in the 5000 most common words
    34.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 7
    Total number of words is 4357
    Total number of unique words is 1734
    24.0 of words are in the 2000 most common words
    34.4 of words are in the 5000 most common words
    39.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 8
    Total number of words is 937
    Total number of unique words is 470
    38.2 of words are in the 2000 most common words
    44.9 of words are in the 5000 most common words
    48.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.