Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 5

Total number of words is 4231
Total number of unique words is 2107
22.6 of words are in the 2000 most common words
32.4 of words are in the 5000 most common words
37.8 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
pluszcza i zalewają mu oczy. Spadają te krople wciąż: raz, dwa, trzy...
raz, dwa, trzy... Dłużej liczyć nie może. On szaleje, lecz umrze. Ja
szaleję... a pewno żyć będę.
Myśli moje, zostańcie zemną!!

_Dnia 16 maja._
Obawiam się pomieszania zmysłów. Nie mogę wyjść z pokoju, nic prawie nie
jem, głowę mam rozpaloną. Zdaje mi się wciąż, że jestem z nim pod
kluczem, że z nim razem przed śmiercią... konam. Żona jest niespokojna;
chciałaby posłać po lekarza, lecz boi się; dobrze robi, że się boi.
Przysłała mi dzieci do pokoju; wypędziłem je. Ja nie mogę, nie
powinienem mieć dzieci. Dzwony w uszach dzwonią; krople spadają i
pluszczą, pluszczą, pluszczą.
Głowa mi pęka. Nie sypiam. I czegóż się lękam, jeśli wiem, że nie umrę
na szubienicy? czemu się dręczę, jeśli wiem, żem nie zabił? Ale umrzeć
mogę, zabić mogę! Chciałbym oszaleć!

_Dnia 18 maja._
Nie, śmierć jest inna, straszniejsza, groźniejsza, niż dotąd pojąć
mogłem. Teraz ona jest bliżej i lepiej ją widzę. I tragedya ta leży w
tem, że to nie śmierć nieubłagana, ponura ku nam się zbliża; to byłaby
rozkosz jeszcze. Śmierć czeka spokojna, nieruchoma, a on żywy jeszcze ku
niej schodzi po szczeblach, coraz niżej. Jak grzechotnik na spętaną
czarem wiewiórkę, utkwiła w nim swe oczy i stalowe sznury z oczów tych
wychodzą, wiążą i ciągną ku sobie. I czuję, że żadna wola nie pomoże, że
próżno szamotać się w tej pajęczynie, która zwiąże, ściśnie, ściągnie.
Choć chwilę snu!

_Dnia 19 maja._
Jutro go powieszą, a wieszanie odbędzie się tak:
Ranek. Siódma godzina dzwoniła ledwie na wieżach: śpi jeszcze, bez
marzeń, bez widziadeł, słodkim, czarnym snem. Otwierają się drzwi,
klucze brzęczą, zawiasy skrzypią. Budzi się, ale nie wie, nie czuje
jeszcze nic. Wchodzi cały szereg ludzi, cały tłum bez końca.
Prokurator, dyrektor więzienia, pisarz, ksiądz, stróż, żołnierze,
ludzkość cała się zbiegła: jak oni się tam pomieścić mogą? On wstaje;
jak przed tyloma panami nie wstać? Prokurator czyta dźwięcznym, zimnym
głosem: Wyrok z dnia... zatwierdzony... wedle prawa... dziś o siódmej i
pół wykonanym zostanie. On słyszy doskonale; mógłby powtórzyć wszystko,
choć pamięć ma nędzną--ale nie rozumie, nie wie co to ma znaczyć; wie,
że się zdarzyło, że się zdarzy coś wielkiego, strasznego, nic więcej.
Pytają go, czy niema jakich życzeń. Nie odpowiada. Życzenia? Pytają raz
drugi. Nie odpowiada; sylabizuje po cichu: ży-cze-nia.
Wychodzą wszyscy,--nareszcie--ryglują znów drzwi. To chyba sen. Zostaje
tylko ksiądz--wysoki, cienki, chudy. Bierze go za rękę, mówi coś
jednostajnym, bezmyślnym głosem. Nagle on pada na łóżko, z ust wybiega
mu jakieś krótkie, gardłowe chrypienie, niby śmiech, niby zdławiony ryk.
Zrozumiał. I znów cisza, tylko ksiądz dalej mówi swe pociechy. Teraz on
nic nie widzi, nie słyszy, rozumie tylko. Jest mu tylko ciężko w głowie,
w piersiach; nawet wnętrzności mu coś ciśnie, rozpiera; rozluźnia się w
nim wszystko, rozrywa. Chciałby się wyprostować, odchylić głowę,
odetchnąć, krzyknąć, nie może; tak duszno, tak ciężko.
Ruszyć się nie może; żaden mięsień woli jego nie usłucha. Jest
bezwładny; nawet serce bezwładnieje i wolniej, trudniej się kurczy.
Ciężko, duszno--tylko ksiądz wciąż mówi.
Jak długo to trwa, nie czuje. Tak się boi, tak drży, że nawet nie wie o
tem; nie została mu taka cząstka świadomości, któraby na ten strach
spojrzeć mogła. Czego się boi, nie wyobraża sobie. Będzie _coś, coś_
musi być. To coś już jest.
Minęło pół godziny. Wchodzą znów ci sami, te same tłumy. »Czas
iść«--mówi dozorca. Znów wstał bezwiednie. Kolana ma tak miękkie, że gną
się pod nim. Ksiądz bierze go pod pachę z jednej,--dozorca więzienia z
drugiej strony. Podparty stoi--bezsilny, bezmyślny, prawie martwy.
Takiego trupa nie można wlec. Dyrektor każe podać napój wzmacniający.
Czekają wszyscy, milczą.
Sługa więzienny wnosi napój: mocny arak, gorący, z korzeniami. Nie pije.
Nie wie, czego od niego chcą. Sługa bierze kieliszek i wlewa mu do ust.
Nie wypluwa, połyka--wszyscy czekają i milczą.
Mija chwila; wódka działa; zmysły zaczynają żyć; przedtem był ślepy i
głuchy, teraz widzi i słyszy, jaskrawo, dobitnie; może się poruszyć.
Dyrektor komenderuje znów: »Iść«. Wychodzą: naprzód prokurator, potem
dozorca, potem on między księdzem a sługą, potem 12 żołnierzy z
obnażonemi szablami. On idzie wprawdzie; stąpa, ale przewróciłby się,
gdyby go wypuszczono z rąk. Idą wolno, więc ma czas przyjrzeć się
wszystkiemu, a zmysły od wódki ma żywe.
Korytarz długi, trzykrotnie zagięty, jasny, tak jasny mu się zdaje.
Okienka są małe, ale dzień jest letni, słoneczny, i na przeciwległej
ścianie okna występują jak złote plamy. Bawią go te świeciste plamy,
które z oknem drgający pył łączy; cieszy się, że przez te pyty iskrzące
przechodzić musi. Obejrzałby się za siebie, gdyby więcej miał życia w
karku... i gdyby nie wiedział, że ten korytarz nie ma końca, bo nie
wierzy, żeby się ta droga kiedy przerwać mogła: tak bez ustanku, wciąż
krążyć będą wszyscy, między temi murami, to kąpiąc się w cieniu, to
nurzając znów w złotych blaskach. Idzie więc coraz śmielej i za siebie
się nie ogląda, bo wie, że to wszystko jeszcze setki, tysiące razy
zobaczy. Idzie na śmierć spokojnie...
Nagle wszystko się zapada, wszystko tonie w szumiących jasnych
kaskadach. Jak kamień rzucony w wodę, opada ku dnu w głąb fal. Dobrze,
że z tyłu podbiega dozorca i chwyta go za rękę, bo ksiądz i posługacz
nie unieśliby nagłego ciężaru. Korytarz się skończył: są u wrót
podwórza.
Podwórze jest uśmiechnięte, jasne, wesołe. Słońce obryzgało światłem mur
sąsiedniego domu i wapno bieli się tam i błyszczy, jakby srebrne. Niebo
szafirowe, lśniące. Powietrze ciepłe, świeże, wonne. W powietrzu słychać
jakieś szmery z miasta, z pól, z życia.
Zatrzymują się wszyscy. On nie może jeszcze iść naprzód. Ksiądz szepce
mu do ucha. On pociech jego nie słyszy. Patrzy, patrzy w niebo, potem
spuszcza wzrok na mur przeciwległy. Kominy pobliskiego domu ostremi
cieniami odbijają się w słońcu. Te silne, ciemne linie podobają się jego
oczom. Opuszcza wzrok; na prawo od muru... Ten widok mąci mu mózg; w
głowie ma zawrót, zamęt, druzgotanie; mdłość go ogarnia, wymiotowałby
prawie, gdyby był co jadł. To szubienica. Dwie belki, na nich poprzeczna
trzecia, w poprzecznej hak, na haku długi, skręcony w pętlę rzemień. Pod
szubienicą para schodków: dla niego jedne, dla kata drugie. Przy
schodkach orszak katowski w odzieży czarnej, jak żałobnicy; pięciu
ludzi: kat główny, który wiesza; czterej pachołkowie, którzy trzymają
ciało, nim trupem się stanie. I to wszystko widać jasno, o trzydzieści,
o dwadzieścia kroków--na tle błękitu, zielonych drzew i białego muru.
Patrzy, stoi. Wszystko mu mętnieje w oczach, szubienica zaczyna tańczyć
i w podskokach ku niemu się zbliża. Nie cofa się; żaden mięsień twarzy
mu nie drga, źrenice utkwione spokojnie, tylko dusza, nawpół wyrwana z
ciała, dygoce. Ktoś z obecnych powiada półgłosem, że skazaniec jest
nieprzytomny. Stoi wciąż.
Niepodobna czekać i przedłużać egzekucyę. Dyrektor daje znak--kilku
żołnierzy się zbliża; jeden pomaga księdzu, drugi bierze za rękę, trzeci
podpiera z tyłu. Popychają go raczej, niż prowadzą. Początkowo daje się
posuwać, jak martwy; za trzecim krokiem machinalnie podnosi
nogi--przecież jeszcze żyje; idzie wolno, bardzo wolno, ale idzie. Ma
tylko dwadzieścia kroków do przebycia: kto mógłby żądać, żeby się
spieszyć miał?
Obserwuje każdą piędź ziemi; oczy ma spuszczone na dół. Zbyt osłabiony
jest, aby źrenice ku górze podnieść. Spogląda pod siebie, widzi każde
ziarnko piasku, każdą wśród kamieni trawę. Każdy krok naprzód boli go
fizycznie...
Nad uchem zabrzęczała mu mucha i siadła na czole; schodzi teraz od
włosów ku brwiom. Swędzą go dotknięcia je; łapek, lecz nie odpędza jej;
niech chodzi--przecież są równi: ona żywa i on żywy. Za chwilę przylecą
doń cale roje much i pieścić go będą skrzydełkami, a on nie będzie ich
czuł, tak jak teraz tę jedną małą czuje... Te muchy będą żyły. Idzie.
Nagle ci, którzy go prowadzą, stają--i on staje. Unosi trochę oczy:
przed nim żółte schodki... Więc już przeszli, dwadzieścia kroków
przeszli! To nie może być, szubienicę przysunięto! Wrócić, wrócić! Chce
obejrzeć się za siebie, brak mu sił, aby wykręcić ciało, pochyla się
więc tylko trochę, i ciężej na żołnierzu opiera. Podchodzi kat z
pachołkami: on teraz do nich należy; żołnierze czynność swą skończyli...
Dwaj pachołkowie stają po bokach schodków; dwaj biorą go pod pachy,
wchodzą na pierwszy stopień i jego tam wciągają. Na szczeblu tym ocknął
się: dotąd był równy wśród równych--wszyscy szli, pełzali po ziemi;
teraz on o głowę wyższy od nich. Dotąd, gdzieś w duszy, pod duszą,
głęboko było coś, niby nadzieja, że ta śmierć nie przyjdzie, że zerwie
się jakiś huragan, wichry, gromy i deszcze rozbiją, rozsypią, rozniosą
więzienie, ziemię, świat... Niebo szafirowe, powietrze ciepłe, słońce
złote, tak blisko nad głową, że gdyby podniósł rękę, umaczałby palce w
promieniach. To śmierć przyszła.
Z sąsiednich schodków kat mówi cicho: _schneller!_--Wnoszą go na następny
szczebel. Stal jakaś ściska mu mózg i trzewia. Czczość go mdli, czkawka
wstrząsa mu gardło. _Schneller!_ Są na szczycie. Kat bierze pętlę,
próbuje w ręku, zakłada mu na szyję, poprawia węzeł z tyłu, wprost na
kręgi. Ścisnął, rzemień dotknął skóry. Rzemień zimny, tak zimny, że go
parzy. Dotknięcie pętli wyrywa mu duszę. Dusza szaleje z lęku: tłucze w
ściany czaszki, rani skrzydła swoje, zrozpaczona upada i znów zrywa się,
jak przerażony ptak i wali w czaszkę nieprzytomna, wściekła...
_Fertig!_ Pachołkowie zeskakują z schodków i wytrącają mu je z pod nóg.
Opada pół łokcia niżej. Naprzód brak powietrza, usta otwierają się
szeroko i drgają, oczy wyskakują z orbit; potem lubieżny dreszcz--węzeł
ruszył rdzenia--naga halucynacya przed nim, potem trzask, jakby świat
się zwalił, tuż pod uchem, pod mózgem: czaszka pęka, wszystko się
rozkrusza, węzeł lamie kręgi--i potem nic, nic... drgawki. Kat jedną
ręką oparł mu się na ramionach, drugą zakrył mu usta; pachołkowie
trzymają ręce i nogi; nie łatwo utrzymać, bo kurcze miotają ciałem
silnie. Wreszcie kurcze słabną, można puścić. Wisi prawie nieruchomy.
Skończone.
Widzowie rozchodzą się do swych zajęć; prokurator do sądu, żołnierze do
koszar, dozorca do biura. Wszyscy z tym widokiem w oczach będą żyć,
jeść, pić, całować, mordować.
Trup zostaje na szubienicy sam; grzebać wolno dopiero po sześciu
godzinach. Nie... nie sarn, bo słońce wtargnęło wyże; na niebo i z za
muru zagląda mu ciekawie w twarz. Słońce, bezmyślne słońce, wszystkim
równie jasne, patrzy oko w oko sprawiedliwości ludzkiej, promienne,
obojętne, pogardliwe.
To jest wieszanie. Światu się zdaje, że jednego dostał trupa, a przecież
posiał śmierć w dziesiątkach ludzi. Aby ukarać jednego
zbrodniarza--dziesięciu, stu mniejszych stworzył. Ci wszyscy, którzy
jutro na to patrzeć będą, czy zapomną? Zagłuszą! ale nie zapomną!
Ściskać będzie który pierś, szyję kochanki, pieścić dzieci swoje--i
nagle jak rekin, wynurzy żarłoczną paszczę ten obraz: otwarte usta,
łaknące powietrza, wysadzone przeraźliwie źrenice--i szepnie: mocniej
całuj, silniej ściśnij. I ręka bezwiedna, nieubłagana posłucha, ulegnie,
ściśnie i zadławi. Ten widok tam u tych ludzi, żywy w mózgu--to Moloch,
który zażądać kiedyś może i zażąda swe; krwawe; ofiary.
A kat, pięciu katów? Ja, matkobójca, gdym dobijał swego chorego,
martwego psa, drżałem i płakałem. A oni zabijają człowieka spokojnie,
fachowo, trzymają mu ręce, zatykają mu usta. Kat wraca do domu z
odciśniętemi na dłoni zębami skazańca! Te fioletowe plamy w ręce się nie
wryją, znikną. Biedna lady Macbeth! Myśli, które się w ich mózgach
kojarzą, muszą się o siebie zaczepiać jak rzemień o hak, jak pętlica o
szyję. Myślenie tych ludzi, to syllogizmy z szubienic, stryczków,
trupów. I zbrodniarzy tych, zbrodniarzy płatnych, stwarza sobie
społeczeństwo przez mój wyrok, przezemnie. To los mój, konieczność. Ślad
swój znaczyć muszę trupami, których nikt nie dojrzy, nie pomści. A ja
się tych niewidzialnych trupów tak lękam; lękam się, że staną kiedyś w
urocznej godzinie te białe upiory, widome oczom wszystkich i zduszą
mnie, wołając: »tyś nasz morderca!« Jam ich morderca!

_Dnia 19 maja, wieczorem._
Ocalę Pułkowskiego, ocalę wszystkich, odmienię wyrok, własną bronią
pobiję tych, co go wydali. Bo przecież oszukano nas, przysięgłych,
oszukano haniebnie. Jak mogłem odrazu tego nie spostrzedz!
My, sąd, skazaliśmy go na śmierć, lecz nie na umieranie. Kazaliśmy mu
nie istnieć, nie kazaliśmy mu przestać być. Niech go nie będzie, lecz
niechaj nie znika. Śmierć, nieistnienie, jak wielkość ujemna jest też
rodzajem bytu, ujemnem życiem--tylko zero, przejście, zgon jest niczem,
przerażającem niczem. A przecież katowska kara, którą jutro spełnić
miano, jest tylko umieraniem, męczarnią. Tego w wyroku naszym nie było.
Niech geniusz ludzki znajdzie środek; niech go wtrącą w grób, tak, aby
ani jednej chwili nie umierał, zgoda! Trzeba tłomaczyć wyrok dobrze i
wykonać go ściśle. Niech szukają sposobu, niech wyplączą się z sidełt,
które obłudnie na nas zastawili!
Biegnę do sądu.
................................
................................
Wyśmiano mnie. Ha! ha! ha! ha!

_Dnia 1 czerwca._
Powracam do zdrowia. W nocy, przed tym dniem, kiedy go powieszono,
dostałem gwałtownej gorączki. Majaczyłem, byłem cały tydzień
nieprzytomny. Żona mi mówi, żem krzyczał wciąż: »nie dajcie mnie
powiesić«; podarłem wszystkie koszule, każde dotknięcie do szyi
wprawiało mnie w szał. Musiano mnie posadzić na niskim fotelu, ubrania i
kołdry podwiązano mi pod ramionami. Lekarz sądził, że umrę; nie umiał
mnie leczyć, bo takiej choroby jeszcze nie widział. Przeżyłem. Będę
zdrów, bo tylko dusza we mnie umarła, nie cała. Zostało mi jej właśnie
tyle, ile trzeba, by wolno, zdrowo dojść do grobu. I tym ułamkiem będę
musiał wystarczyć sobie i... światu. Bo społeczeństwo ma swoje
wymagania; jestem zdrów, mam żonę i dzieci, obowiązki. Muszę dzieci
chować, z żoną żyć, z ludźmi handlować, myśleć, działać. Zabijałem
matkę, lecz bez przelewu krwi--nikt, nawet Bóg mnie za to nie ukarze:
zabiłem Pułkowskiego w sądzie--wszyscy mnie za to pochwalą. Kodeks
milczy i serca moich bliźnich milczą. Nie jestem więc w więzieniu. A że
ten okruch duszy zdrowej, który mi pozostał, nie wyplątał się z kajdan i
idzie drogą innych--nie jestem szaleńcem. Gdybym oszalał był, gdyby
świadomość w tych mękach zatonęła, byłbym wolny, chociażby... w
szpitalu; dzisiaj w domu, na ulicach miasta jestem niewolnikiem... nawet
logiki własnych myśli. I muszę drżeć, kiedy dotykam żony lub całuję
dzieci, abym ich niewinnie nie zadusił, muszę się bać każdego swego
czynu, bo może być sprawiedliwy, a ja wiem teraz, że sprawiedliwość jest
większą zbrodnią, aniżeli mord.
Jak będę żył?...


SPOTKANIE.

Spotkanie.
Nieraz czuje się nieprzepartą potrzebę, prawie żądzę pogrążyć się w
błocie, duszą i ciałem wykąpać w brudzie..., aby potem czystszym
podnieść się z upadku. Na dnie tej dziwnej kuracyi leży brutalne
zadowolenie egoizmu, ogłuszenie czasem budzącej się samokrytyki widokiem
istot bardziej upadłych, bardziej podłych.--Zkąd nagle rodzi się to
głębokie niezadowolenie z siebie, które kładłoby nam rewolwery w ręce,
gdyby nie zawsze gotowe ujście do rozpusty? Zdaje mi się, że ani mię kto
obraził i nicość moją wykazał, ani nie zrobiłem nic takiego, czegobym
się wstydzić potrzebował, a jednak... niezadowolony jestem z siebie, i
chciałbym się siebie pozbyć łub zapomnieć. Lada drobnostka, lada błahe
zdarzenie może być szczeliną duszy, kędy, jak z wulkanu, wychodzi dym,
zwykle tłumiony w głębi.
Przyszło na mnie to pęknięcie duszy, tak »bez powodu«, w słotnym
październiku, kiedy bez ustanku spadające krople roztapiały, zda się,
mury domów i mózgi ludzi. Wiatr wył po ulicach, zrzucał czapki i
płaszcze, podnosił suknie i zrywał szmaty zawsze tam, gdzie na ciele
rana była, lub obrzydliwość jaka. I zdawało mi się, że październik ten
nie będzie miał końca--tak dawno zaczęły się niepogody--że stanął bieg
czasu i chwila ostatnia zastanie nas w tym samym październiku, tego
samego dnia. Obrzydł mi spokój i komfort domu, ładnie umeblowany
gabinet, zarzucony stosem bezmyślnych książek, obrzydło mi życie
codzienne, obrzydła mi nawet żona, stworzenie ładne i dobre: raz
sądziłem się jej niegodnym, i dąsałem na nią, że podchodziła do mnie z
pieszczotami, to znów upatrywałem w niej wszystkie wady i twierdziłem w
sobie, że mię unieszczęśliwiła.
Lecz to wszystko znieść jeszcze można. Najbardziej było mi męczącem, że
dwie pęknięte moje połowy jakby się całkiem rozdzieliły i stały się
sobie i obce i wrogie. Wszystko co robiłem, wydawało mi się, jakby
robionem przez kogoś innego. Krytykowałem wszystkie czyny swoje, i
widziałem, że były bezmyślne i podłe. Z ironią mówiłem do siebie: patrz,
to ty zrobiłeś. I ten ironiczny śmiech powtarzał się wciąż, na każdym
kroku.
Wyszedłem późnym wieczorem z domu, i pomęczywszy się trochę po ulicach
wstąpiłem do knajpy. Rozejrzałem się po sali: zastałem kilku znajomych,
dawnych kolegów, nieżonatych jeszcze, więc korzystali z pełni swobody.
Zwykle towarzystwo ich nie sprawiało mi przyjemności, unikałem ich
nawet, mając za ludzi głupich i nie wiele wartych. Wtedy jednak kontent
byłem, że ich widzę i zbliżyłem się do nich. Przywitali mię okrzykami:
»Oho, nasz żonkoś, co to? Z domu ucieka« i t. p. Nie pamiętam, ale zdaje
mi się, że pozwolili sobie kilku docinków dla mojej żony, za które
zwykle bym wypoliczkował; wtedy jednak znosiłem spokojnie... sam się
śmiałem. Kazaliśmy podać wódki, potem piwa, potem znów wódki, potem
likieru, i tak siedziałem w nocy, słuchając banalnych dowcipów i starych
plotek, któremi dawno niewidzianego przyjaciela raczyli. Była już późna
noc.
--Pojedziesz, zapytał jeden drugiego.
--Jeżeli chcesz... nie idę jutro do biura, to można się wysypiać.
--To pojedziemy. Jak się bawić, to porządnie.
--Dokąd pojedziecie, zapytałem obu.
--Eh! Niby to można, odpowiedział twórca projektu, przy
żonkosiu--żonkosiem stale mnie nazywali--o tem mówić, jeszcze się
pogniewa i obrazi.
--Ależ mówcie, cóż to szkodzi, rzekłem trochę zirytowany.
--Żonkoś pewnie nawet nie wie, co to jest.
--Mówcież, bo się pogniewam, u furgonów mil beczek--miałem dobrze w
głowie.
--Powiedzieć mu? zapytali jeden drugiego jednocześnie.
--Mów; i jeden nachylił mi się do ucha i zaczął szeptem: »pojedziemy do
... Loli. »Loli« wrzasnął prawie na całe gardło.
Spojrzeli na mnie, jakby ciekawi wrażenia, jakie to na mnie wywrze.
Przeszedłem ich oczekiwania.
--Pojadę z wami, rzekłem.
Była chwila zdziwienia; i za kawalerskich czasów chodziłem tam rzadko.
Wnet posypały się zmieszane okrzyki radości i wybuchy śmiechu tem
głośniejsze, że dwie butelki wódki były próżne, a piwo poodnosił już
kelner, bo inaczej cały stół byłby zastawiony.
--Brawo! Dzielny chłop! To mi zabawa: zawieziemy żonkosia zdrajcę.
Zapoznamy go z Lolą. Daj buzi! Jak Boga kocham, nie zbabiał!...
Pocałowaliśmy się.
Wyszliśmy z restauracyi, bo już nas przepraszano, że zakład zamykać
muszą. Dorożka była tuż zaraz. Pojechaliśmy, ściskając się i całując z
rozczulenia przez całą drogę.
Na miejscu nie zastaliśmy wiele osób. Było dość późno i dzień powszedni:
pięć czy sześć dziewcząt, porozkładanych na fotelach w jaskrawych
kostyumach i paru mężczyzn. Stary, siwy jegomość umawiał się z jedną w
kącie sali; jakiś bezwąsy młokos leżał wyciągnięty na fotelu: oczy
szklane, bez wyrazu utkwione w jeden punkt sufitu, mówiły, że mu już nic
do szczęścia na ziemi nie brakuje. Był jeszcze trzeci mężczyzna oprócz
nas--siedział na kanapie, tyłem zwrócony do mnie. Nie widziałem jego
twarzy, uderzyła mię tylko wysoka postawa i bujne krucze włosy, które,
niestrzyżone widać dawno, spadały mu na szyję. Ubranie na nim było
obdarte i brudne. Przyciskał na kolanach siedzącą wątłą, szczupłą
blondynkę i mówił je; coś, co jak mi się zdawało, nie zawsze i nie
każden w takiem miejscu mówi. Moi towarzysze przywitali się z nim; podał
im rękę obojętnie i nie przeszkadzał sobie w rozmowie. Zapytałem ich,
kto to taki.
--Widać, że tu nie bywasz; toć to stały gość, niejaki Rysiński, literat
podobno i adwokat.
--Co? Rysiński, Jerzy, zawołałem i spojrzałem raz jeszcze uważnie na
tego, który mi się dotąd nieznajomym wydawał.
Tak, to on! Jak mogłem go nie poznać! Wszak to jego wzrost i zarost i
twarz nieprawidłowa, powykręcana, a jednak prawie piękna, i te usta
ogromne, czerwone, jakby rozkazujące kiedy mówić zaczynały. Nie
widziałem go lat tyle, a jednak niema najmniejszej wątpliwości--to on.
Podszedłem ku niemu, i kładąc mu rękę na ramię, zawołałem po imieniu.
Obejrzał się na mnie, trochę zły na intruza, który mu przeszkadzał; nie
poznał mnie. Rzeczywiście, zmieniłem się znacznie od chwili ukończenia
gimnazyum.
Przedstawiłem się.
Wstał i patrząc wciąż na mnie, silnie, dwukrotnie uścisnął mi rękę.
Teraz, gdy widziałem go przed sobą, twarzą w twarz, poznałem go jeszcze
lepiej. Rzeczywiście, mało się zmienił, tylko zarost miał bujniejszy i
we włosach nad skronią--czego nie mogłem dostrzec z tyłu--przeświecała
gdzieniegdzie dość gęsta siwizna.
To on! Mój dawny antagonista ze szkolnych czasów, któryby zawsze w
niwecz obrócił pracowitość mych domowych godzin, gdyby nie sprawowanie.
Zawsze z nauczycielami miał zatargi, a gdy się uniósł, na słowa nie
zważał, więc mu ledwie tylko dostateczny stopień ze sprawowania dawano.
Ileż razy chciano go wydalić! Ocalił go tylko nasz filolog--ważna figura
w gimnazyum--który dyrektora upewniał, że czterdzieści lat uczy, a nie
spotkał ucznia, któryby tak łacinę i grekę pojmował. I w historyku miał
przyjaciela, bo ten lubił, gdy mu kto obszernie lekcyę wydawał, a Jerzy
miał zawsze jakieś swoje fakty i poglądy, o które się spierali.
Po ukończeniu gimnazyum, rozeszliśmy się. Studyowałem zagranicą,
podróżowałem, długi czas mieszkałem na prowincyi; co się z nim działo,
słyszałem tylko urywkami. Z trudem przeszedł przez wydział prawny,
został adwokatem, gwałtowną mową w jakimś skandalicznym procesie zyskał
sobie imię i wziętość. Pisał trochę; parę utworów jego czytałem; były
może nie tyle piękne, ale tak osobliwe i niezwykle, jakich dotąd u nas
nie spotykałem. Nawet urzędowa krytyka chwaliła go, choć nie zbyt
chętnie. Lecz wszystko to były wspomnienia dawne. Od pięciu, sześciu lat
straciłem go całkiem z oczu. Nikt prawie nie wiedział, co robi i gdzie
się obraca.
I oto spotkałem go tam...
--Tyle lat, co za szczególny traf. Ale mówże, co się z tobą dzieje. Od
nikogo wiadomości o tobie dostać nie można.
--Udzieli ci ich nawet szwajcar z przed bramy.
--Wiesz, nie przychodziło mi na myśl tu się o ciebie dopytywać.
--Tak, zawsze unikaliście tego, co z pierwszej ręki płynie.
Rozmowa nasza była co najmniej dziwną. Stałem też zmieszany prawie, nie
wiedząc, czy się żegnać, czy dalej rozmawiać.
--Ale czegóż stoisz, siadaj.
Schwycił mię za rękę, aby przy sobie posadzić. Po gwałtownem,
nieelastycznem szarpnięciu poznałem, że musiał był pić dosyć.
--Albo po co tu, gdzie te małpy na nas patrzą. Weź klucz--zwrócił się do
dziewczyny--i chodź z nami na górę, tylko każ przynieść piwa.
Zrozumiałem, że początek naszej rozmowy nie zdradzał wcale osobliwej ku
mnie antypatyi. Ta szorstkość, prawie gburowatość, stała się zapewne
jego manierą w stosunkach towarzyskich.
Dziewczyna wstała, aby spełnić polecenie. Zobaczyłem teraz, że była
ubrana w półkrótki kostyum. Nogi w czarnych ażurowych pończochach
delikatnemi liniami zarysowały się po kolana.
--Ładna, rzekłem odprowadzając ją wilgotnym wzrokiem.
--Ładna; ale co tam, zdechnie ta, to będzie inna.
Poszliśmy za dziewczyną. Z towarzyszami moimi nie pożegnałem się nawet.
Od nowych wrażeń zaczynałem już trzeźwieć, towarzystwo ich znów stawało
mi się wstrętnem. Byłem kontent, że przy kuflach o mnie zapomnieli.
Po chwili siedzieliśmy troje w jednym z tych małych pokoików na trzeciem
piętrze, jak zawsze w takich domach. Przed nami na stole paliła się
lampa, naokoło obstawiona butelkami, które wniósł posługacz. Za
wychodzącym nasza gospodyni zamknęła drzwi na klucz. Potem zdjęła stanik
i chciała odwiązywać spódnicę; gotowała się widać na zabawę. Jerzy
przerwał jej i podchodzącą ku nam podniósł w górę, i nieruchomą,
zduszoną posadził sobie na kolanach. Piwo było w naszych trzech
szklankach.
--A ty ciągle to samo; pisujesz do dzienników?
--Tak, jestem współredaktorem Przeglądu;
--Cóż? Podobają ci się twoje artykuły, co?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
--Przecież mój drogi, nie są gorsze ...
--Tak, tak, ale pocóż je pisać? Niby nie wiesz, co się robi z
zeszłotygodniową gazetą. Więc ty nie wstydzisz się pisać po to, aby
inni... Wybuchnął głośnym pijackim śmiechem.
--Przyznam ci się...
--Tak, tak, przerwał spieszniej, niewłaściwe żarty; obraź się, obraziło
się już tylu; dlaczego ty masz być wyjątkiem? Tak, obrażać ci się wolno,
tylko nie wolno ci udawać, że wiesz, poco pracujesz. Ot, jak stare konie
w kieracie, jeden za drugim ślepy, zawsze w kółko obraca swe jarzmo i
powiada: pracuję dla ludzkości, dla kraju, dla rodziny... Kłamstwa,
kłamstwa!
Rysiński milczał chwilę, patrząc bez wyrazu przed siebie, jak gdyby
szukał słów, które oddawna miał w pogotowiu, tylko gdzieś nagle ich
zapomniał.
--Rozgłos, pieniądze, nic, błahostka, choćby chęć droższej kolacyi, to
was pcha da roboty. Praca dla innych, altruizm, ha, ha! Człowiek,
któryby chciał być altruistą, musiałby od tego zacząć, żeby przestał
istnieć. Spróbuj pracować, gdyby każde słowo prawdy--tej prawdy, która
wiesz, że nie istnieje--miało cię kosztować jedną ranę. Co? Pracowałbyś?
Ale dla was to waryackie myśli; wy macie swoje teorye, zgodności
społeczne: jednostka i ogół, egoizm i altruizm, wszystko się ze sobą
godzi; jednego mniej, drugiego więcej, a zawsze jakieś ciasto wyjdzie.
Istne z was centaury. Głowy kawałek w was ludzkiej, lub małpiej, lecz
reszta nawet nie końska, ale świńska. I wy się macie za ludzi, za całych
ludzi, kiedy zręczny nóż tak zawsze wykroić was może, że wam człowieka
wytnie, a zwierzę na cztery wiatry światu puści!.. Ale krótki macie
wzrok, nie widzicie własnych racic. Dla kawałka ludzkiej głowy brać się
za człowieka, to zabawne! Zaśmiał się serdecznie.
--Może swoje postępowanie wystawiasz za wzór ludzkiego życia, odparłem
trochę zirytowany.
Rozmowa po tylu latach niewidzenia nie była zbyt serdeczną.
--Co, ty myślisz, że po ludzku żyć to wygrzewać się w pielusze waszej
moralności. Świetna ta stara bajka o lisie, któremu ogon odcięto:
obowiązki, przepisy ma ten, kto nie ma sił. Wybyście wszyscy tutaj
przyszli, nie wychodzilibyście ztąd, i z gorszych jeszcze nor, gdyby wam
sił starczyło. Przyjdą, popatrzą, i spluną, jak lis na zielone
winogrona. Przychodź tygodniami, tak jak ja, a zobaczymy, czy będziesz
tak wyglądał.
Rysiński był znanym w szkole siłaczem i pomimo zmęczonych oczu i cery,
widać było, że mięśni swych nie stracił.
--Tak, ale dla was to niepotrzebne, wy używacie zawsze umiarkowanie, po
ludzku. Trochę prostytucyi, trochę małżeństwa, wszystko w takiej samej
miksturze, jaką wy jesteście. Gardło mi zaschło.
Wypił duszkiem szklankę piwa i pochylił się w tył na fotelu. Ruch ten
rozbudził dziewczynę, która znudzona rozmową, zasnęła mu była na
kolanach. Jak nieprzytomna otworzyła oczy, ziewnęła, ale wnet przyszła
do siebie.
--Pójdę spać, rzekła do Jerzego.
--Dobrze, odpowiedział jej krótko.
Dziewczyna wstała, podeszła do łóżka, obojętnie zrzuciła spódnicę,
zdjęła pończochy; położyła się pół naga na kołdrze. Po chwili miarowy,
głośny oddech dał nam poznać, że zasnęła. Milczeliśmy w tej ciężkiej
ciszy, przepełnionej zapachami perfum i ciał.
Otrzeźwiałem był zupełnie. Dziwna, gwałtowna tęsknota za żoną, za tak
nikczemnie poniewieranem domowem ogniskiem mnie opanowała. Obrzydzenie
do wszystkiego, co mię otaczało, rosło z każdą chwilą.
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 6
  • Parts
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 1
    Total number of words is 4224
    Total number of unique words is 1919
    23.0 of words are in the 2000 most common words
    32.2 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 2
    Total number of words is 4305
    Total number of unique words is 1948
    21.0 of words are in the 2000 most common words
    30.2 of words are in the 5000 most common words
    35.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 3
    Total number of words is 4202
    Total number of unique words is 2157
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.9 of words are in the 5000 most common words
    35.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 4
    Total number of words is 4325
    Total number of unique words is 2070
    22.5 of words are in the 2000 most common words
    31.4 of words are in the 5000 most common words
    36.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 5
    Total number of words is 4231
    Total number of unique words is 2107
    22.6 of words are in the 2000 most common words
    32.4 of words are in the 5000 most common words
    37.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 6
    Total number of words is 4280
    Total number of unique words is 2180
    20.9 of words are in the 2000 most common words
    30.3 of words are in the 5000 most common words
    34.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 7
    Total number of words is 4357
    Total number of unique words is 1734
    24.0 of words are in the 2000 most common words
    34.4 of words are in the 5000 most common words
    39.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 8
    Total number of words is 937
    Total number of unique words is 470
    38.2 of words are in the 2000 most common words
    44.9 of words are in the 5000 most common words
    48.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.