Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 4

Total number of words is 4325
Total number of unique words is 2070
22.5 of words are in the 2000 most common words
31.4 of words are in the 5000 most common words
36.3 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
przywiązania? Chłodne z natury miała zmysły--a zresztą na tem pustkowiu,
gdzie się osiedlili, nie miała z kim go oszukiwać; nie upadła, bo droga
jej była równa i prosta.
I poczuł nagle dziką złość do kobiety, która była jego żoną, złość za
wszystkie niedoznane pieszczoty miłości i męki zdrady, za dziesięć lat
spokojnego filisterskiego szczęścia w zawsze ciepłych i zawsze otwartych
ramionach.
Nie, nie miał racyi złorzeczyć jej. Czyż nie dbała o jego wygody, czyż
nie dawała mu dowodów uległości, czyż nie obdarzyła go dwojgiem dzieci,
które od lat ośmiu krzykiem, i kłótniami dziecięcemi zapoznawały go z
rozkoszami ojcostwa? Myśl o dzieciach przywiodła mu na pamięć, że
obiecał był wcześniej do domu powrócić i po obiedzie z rodziną udać się
do pobliskiego lasu. Nagle wyobraźnia, jak znarowiony koń rzuciwszy się
w bok, jaskrawo i dobitnie przedstawiła mu obraz takiej rodzinnej
wycieczki...
...Po rżysku, oblanem promieniami zachodzącego słońca, idą dzieci,
prowadzone przez guwernantkę; za nimi w odległości kilku kroków, on, pod
rękę z żoną, której nie ma nic do powiedzenia, prócz zapytań, co będzie
dziś na kolacyę lub jutro na obiad. Słońce rzuca coraz krwawsze blaski,
z ziemi wilgotnej po deszczu powstają fioletowe opary, nadając odległym
drzewom fantastyczne kształty widm; zbliża się pełna uroku godzina
zmierzchu; oni nie widzą, nie czują, wszyscy idą spiesznym krokiem,
skarżąc się na zimno: herbata na wieczerzę przygotowana, wystygnąć może.
Nie takiem okiem i sercem spotykał niegdyś wschodzącą noc!!...
Wzdrygnął się przed tym obrazem dyrektor, i jakby pragnąc odeń uciec
wyszedł gwałtownie z sali. Chciał iść gdziebądź w pole, ale mimowoli
tyloletniem przyzwyczajeniem wiedziony skierował się przez podwórze do
domku swego, naprzeciw fabryki. Nie widział ukłonów składanych mu przez
robotników i oficyalistów, przeszedł ogródek, który dworek jego otaczał,
i przez podjazd szybko wbiegł na schody, prowadzące do mieszkania;
nerwowo, silnie, dwukrotnie zadzwonił. Po chwili drzwi się otworzyły. W
drzwiach ukazała się sama pani domu, elegancko ubrana; w ręku trzymała
miotełkę--znak, że mimo kokieteryjnego stroju, gospodarskich kłopotów
jeszcze nie ukończyła. Powitała męża zwykłym uśmiechem i wyciągnęła doń
usta dość jeszcze świeże i ponętne. Dyrektor nie miał jednak humoru do
pieszczot. Na uśmiech nie odpowiedział, usta pocałował machinalnie bez
zwykłej czułości, i nic nie mówiąc wszedł do swego gabinetu. Żona nie
próbowała nawet pytać o przyczynę złego humoru, wiedziała, że mąż
najłatwiej sam się uspakaja, zamknęła więc drzwi i do przerwanej roboty
wróciła.
Dyrektor tymczasem dalekim był do uspokojenia; przeciwnie, spotęgowały
się jeszcze rozstrój i niezadowolenie z siebie w domu, gdy codzienne
życie mocniej go objęło. Przeszedł kilkakrotnie pokój szybkimi krokami,
rzucając dla siebie tylko zrozumiałe wyrazy; w końcu zmęczony usiadł
przy biurku i znów zagłębił się w ponurą zadumę.
Tak; zmarnował życie; czuł to aż nadto dobrze; zapóźno już teraz, gdy
czwarty krzyżyk do ziemi go przygniata, nowe zaczynać. Zresztą, czyż
warto? Gdzież pewność, że nie byłby po raz drugi zawiedziony gorzej, niż
teraz? Gdyby można porzucić szalone marzenia, zgodnie zadawalniać się
tem, co życie dało: spokojnem ciepłem domowego ogniska, względnym
mieszczańskim dobrobytem, tem wszystkiem, co położenie jego dla wielu
zazdrości godnem czyniło! Nie czuć, nie myśleć, nie przypominać sobie...
w bezmyślnym spokoju dobrze karmionego zwierzęcia korzystać z okruszyn
życia byłoby najlepiej! Wszak upływały całe lata, kiedy podobne myśli do
głowy mu nie przychodziły, gdy żył, jak inni, z zimną głową i jak inni
był szczęśliwy. Niestety, spokój długich lat zatruć mogła jedna taka,
jak obecna, godzina.
Bezcelowy wzrok podniósłszy z ziemi, obrzucił nim cały pokój: wstrętnemi
mu były drogie obicia, sztychy na ścianach, świecidełka stojące na
biurku, te wszystkie oznaki średniej zamożności, upiększającej swe
siedlisko parodyą bogactwa i sztuki. Od figurki saskiej wzrok jego
przesunął się po biurku i padł na rozłożoną książkę. Książka ta zwróciła
jego uwagę. Przypomniał sobie, że ubiegłego dnia wieczorem czytał w
gabinecie, lecz co, nie pamiętał. Wziął rozwartą książkę, spojrzał w
nią--był to tom poezyi Krasińskiego. Oczy jego błądziły chwilę po
otwartej stronie, w końcu zatrzymały się, jakby przykute: »Trzeba być
Bogiem lub nicością«.
...Tak, gdyby, nawet całkiem inaczej życiem swem pokierował,
niezadowolenie, wieczny wielkich żądań towarzysz, nie odstąpiłoby go ani
na chwilę... Teraz zrozumiał się jasno. »Trzeba być Bogiem, lub
nicością«.
Bogiem niemożliwa, nicością zostać łatwo. Jedna krótka chwila bólu,
chwila pasowania się życia ze śmiercią i później wieczna noc: zniknie i
rozprószy się, jak zdmuchnięty płomień.
Pociągnęła go ta myśl. Napróżno? nadludzkim wysiłkiem duszy chciał
odczuć to, co będzie czuł, gdy czuć przestanie, chciał Odczuć siebie,
jako zimnego trupa; wyobraźnia smagana biczem woli, cofała się z
drżeniem przed nieuchwytnością śmierci. A jednak ten przeraźliwy spokój
i cisza nęciły go coraz więcej. Leżeć tak z zamkniętemi oczami, z
rozchylonemi usty, z pogardliwym uśmiechem dla wszystkich rozkoszy i
zgryzot, które po jego śmierci, jak dawniej, będą dusiły ludzi w
wiecznej z sobą walce, wyrwać się wszystkim myślom, które dręczą, uciec
tam żalowi za młodością, za siłami, które znikły, za marzeniami, które
się rozpłynęły--co za rozkosz! Czyż nie przyjemna, że śmierć jego
zadziwi wszystkich, śmierć człowieka, który był bogaty, młody,
szczęśliwy, że go zaczną podziwiać, zanim nie nazwą głupcem, łub
waryatem, bo rozumieć nie będą?
Dyrektor otworzył szufladę, wydobył mały błyszczący rewolwer i z uwagą
zaczął mu się przypatrywać. Rewolwer był nabity: jeden otwór bębenka
ukryty w lufie, pięć innych świeciło niklowymi stożkami kul. Dość
zbliżyć lufę na odległość cala, potem jedno pociśnięcie, jeden błysk i
grom, jedno uderzenie krótkie i druzgoczące, a kula przebije skórę,
wciśnie się w warstwy mięśni, strzaska szaniec kości, aż zmęczona walką,
obmytą w krwi odpocznie w miękkich zwojach mózgu. Z dziwną lubością
zatrzymał się na tym obrazie. Widział się leżącym na kanapie z ustami
szeroko rozwartemi, pełnemi na wpół skrzepłej krwi, z rysami
wykrzywionymi przez ból, z ręką daleko odrzuconą, z rewolwerem w
kurczowo zaciśniętej dłoni. Widział naokoło siebie domowników, zbiegłych
na odgłos strzału, żonę ze łzami w oczach, dzieci przerażone nowością
widoku, sługi, zaglądające ciekawie przez uchylone drzwi, i gdy naokoło
niego krążyć będzie ten cały tłum, pełen zgryzot i kłopotów, które jutro
już inne zastąpią, pełen szczerego smutku, skazanego na prędkie
pocieszenie, on leżeć będzie spokojny i pogardliwy. Nawet ta myśl, która
często głowę mu rozsadza, ta myśl, że śmierć--to ostateczny koniec jego
istnienia, przerwanie gwałtowne jego ja, które myśli, czuje i chce,
nawet ta myśl, która dziś jest w nim nie przeciśnie się przez spokój
grobu.
Dyrektor zanurzał się w otchłań śmierci, jak pływak nierozważny idący w
morze, które falą ruchliwą i wiotką, pieszczotliwą a figlarną otacza mu
kolana i biodra, łechce piersi, szyję całuje, to zbliża się, to ucieka,
a wabi zawsze. Za zmienną falą idzie odurzony pływak coraz dalej; nie
widzi, że uciekła mu już ziemia, nie czuje, że noga dna nie chwyta, że
fala do ust mu się skrada, tysiącem pereł oczy mu oślepia, do uszu
rozkoszne obietnice szepce. Jeszcze jeden krok--i roztwiera się toń,
która ma go schłonąć. Dyrektor zbliżył się już do tej granicy. Żądza
spokoju, niebytu, coraz potężnie; ogarniała mu duszę; błyszcząca lufa,
świecące ostrza kul zdawały się go hypnotyzować i usypiać zwykle nie
drzemiącą chęć życia. Wolną bezmyślna ręka zaczął kręcić bębenek
rewolweru; słuchał chrzęstu, jaki wydawała każda kula, stając przed
otworem lufy i znów przysuwał do lufy następną, jakby nie wiedząc,
której poruczyć wykonanie nieświadomego jeszcze, choć już zapadłego
wyroku. Znów obrócił bębenek dokoła; teraz wybierze trzecią kulę. Trójka
była zawsze jego ulubioną liczbą.
Nagle zapukano do drzwi. Cienki dziecięcy głosik odezwał się: »Tatusiu,
mama prosi na obiad«.
Na dźwięk głosu dyrektor wzdrygnął się i rewolwer prędko rzucił na stół,
jak żak schwytany na gorącym uczynku. Spojrzał na zegarek. Była druga:
obiad podano punktualnie, godzinę już rozkoszował się przedsmakiem
śmierci. Ale teraz wykonać zamiar jawnem było niepodobieństwem: cały
obraz, który sobie wymarzył i ukochał, mógłby ulec zmianie: zresztą
dziecko przeraziłoby się strzału i strasznego widoku trupa. Nie iść na
obiad nie można; przyjdzie żona, zapyta o powód, zobaczy rewolwer; jeśli
się domyśli lub przeczuje, zaczną się płacze i spazmy. Najlepszem więc
zdało mu się udać spokój i siąść do stołu a zamiaru zaraz po obiedzie
dokonać.
Dyrektor wstał, twarz do zwykłego wyrazu ułożył, rewolwer schował i
wyszedł do jadalnego. Dzieci pocałowały go w rękę i zaczęły gwałtownie
wspinać się na swe krzesełka. Jadalnia mimo jego woli przyjemne na nim
sprawiła wrażenie: uderzyły go mile jasne tapety, których barwę
podnosiło łagodne światło słoneczne, przecedzone przez gęste story,
uderzył go zapach róż z bukietu, stojącego na kredensie. Duży stół
czysto był nakryty i symetrycznie zastawiony srebrnymi przyborami; na
środku pyszniła się waza; pokrywa broniła jeszcze parze wydostać się z
ukrycia i roznieść po pokoju woń podanej zupy.
Cały ten widok zamożnej jadalni podczas smacznego obiadu bił żywo w
najgłębsze struny ludzkie; zwierzęcości, zdawał się wysławiać wszystkie
rozkosze jedzenia... jak zachwycone nozdrza rozszerzają się z lubością,
aby wciągnąć podniecający aromat; język wybredny kochanek, krótko się
pieści z każdym kąskiem, lecz i w szybkim uścisku potrafi wyssać całą
skalę uniesień; żołądek mniej zręczny i gibki zadawalniać się musi
odpadkami języka, aż wreszcie zlekka wzdęty nakaże koniec biesiadzie.
Ciepłe strumyki rozchodzą się po całem ciele, tysiącznemi korytami do
serca i mózgu, do piersi i ręki biegnie od żołądka radosna wieść, dobra
nowina: »jestem zdrów i pełen«. Serce chciało kochać i cierpieć,
mózg--zwyciężać i ginąć, ręka--tworzyć i opadać; żołądek zmusił ich do
milczenia, on sam tylko jest panem.
Dyrektor siadł. Czuł, że myśli, które w głowie ułożyły się w systemat i
żądały wniosku, pierzchnęły, jakby wsiąkły w parę, buchającą z wazy i
jak mgła rozprószyły się w nicość; czuł, że _ten on_, który z zimną
krwią przykładał rewolwer do ust, wymykał mu się; napróżno go
przywoływał; czuł, że gdyby nim był teraz, wśród żony i dzieci, udawałby
tylko. Chciał się gniewać na siebie i oburzać--nie mógł.
Rozlano zupę. Żona wybrała mu najładniejsze i najcieńsze uszka.
Machinalnie wziął łyżkę, zanurzył w talerz i poniósł do ust. Gorący,
ostry, zaprawny korzeniami barszcz, jaki bardzo lubił, połechtał mu
podniebienie. Myśli, które jak ćmy płomień otaczały go przed godziną,
pierzchnęły jeszcze dalej; jeszcze jedna łyżka--już ich nie widać, tylko
cień ich padał mu wciąż na duszę; jeszcze jedna--i cień zniknął, jak
ostatnia chmura po letniej burzy.
Dyrektor się uśmiechnął: był to znak pożegnania dla znikomych
przywidzeń, pobłażania dla siebie; z tym uśmiechem spojrzy teraz w
przeszłość.
Wziął jeszcze parę łyżek, zaśmiał się do żony, poklepał ją po ramieniu i
do dzieci zawalał: »No dzieci zaraz po obiedzie mi się ubrać i marsz na
spacer«.
Barszcz był tak smaczny.


PRZYSIĘGŁY.
Przysięgły.

_Dnia 5 maja._
Skazaliśmy go na śmierć. Sprawa była tak prosta, że obrady nasze, nie
wiem czy pół godziny trwały. O piątej popołudniu przewodniczący wręczył
nam pytania i objaśnił, co każde z nich znaczy i jakie za sobą pociąga
skutki, a już przed szóstą oddaliśmy nasze głosy. Na wszystkie pytania
odpowiedzieliśmy _tak_, jednomyślnie. Nawet doktór Kuczyński, który od
czasu, jak się hypnotyzmem zajął, wszędzie upatruje suggestyą, nawet ten
musiał odrzucić swą łagodność i skrupuły. Bo też rzeczywiście ani jednej
okoliczności, zmniejszającej winę. Chłopak 25-letni, nicpoń, leniuch
wypędzony z warsztatów za ciągle awantury z majstrami i kolegami,
dręczył matkę, która go napominała; ostatni, ciężko zapracowany grosz od
niej wyłudzał, aż wreszcie, aby sprzedać resztę jej rzeczy, których
oddać nie chciała, zabił ją trzykrotnem uderzeniem siekiery. I żeby choć
cień skruchy. Wiedział, że kary nie ujdzie, więc, aby korzystać z
czasu, rzeczy za bezcen sprzedał i poszedł pić do szynku ze znajomemi
prostytutkami; u jednej z nich go znaleziono. W sądzie opowiadał o
zabójstwie z krwią najzimniejszą, choć rozumiał dobrze co go czeka, bo
siostrze, gdy zeznawała, pokazywał wciąż na gardło swoje, jakby chciał
rzec: »ostrożnie ze słowami, bo powieszą«.
Zresztą był spokojny. Zupełne zwierzę: zgoła uczuć moralnych; wrażliwość
nawet zmysłowa osłabiona, dotyk nieczuły, zwyrodnienie najwidoczniejsze.
Wyszedłem z gmachu sądowego z radcą Tańskim; spieszyliśmy się bardzo: o
godzinie 12-stej zaczęło się to ostatnie posiedzenie, do godziny 6-tej
pozostaliśmy bez jedzenia. Regulamin zabrania jadać w sądzie. Z
prawdziwą rozkoszą wyobrażałem sobie powrót do domu. Sprawa ciągnęła się
tydzień i przez ten czas prawie wcale w domu nie bywałem. Nie wiedziałem
jak dzieci stoją w naukach; mały Franuś trochę kaszlał, nie zdążyłem
nawet posłać po lekarza, z żoną od dwóch dni chyba nie mówiłem nawet.
Wyobrażałem sobie szczekanie psa w przedpokoju, radość dzieciaków,
uśmiech żony, że wreszcie do nich wróciłem. O samej sprawie już nie
myślałem.
Przechodząc koło sklepu z zabawkami, kupiłem dla Jasia pałasz, dla Zosi
i Franka--łamigłówkę. Toż będzie uciecha!...
Kiedy w końcu dostałem się do swego mieszkania i zadzwoniłem, zdziwiłem
się, bo długo kazano mi czekać. Czyżby wyszli? Zadzwoniłem raz, drugi.
Po chwili dopiero otworzono. Ani światła w przedpokoju, ani dzieci nie
widzę, tylko słyszę z kuchni lament i płacz. »Co się stało?«--zapytałem
przestraszony.
--Hektora tramwaj przejechał i dzieci tak po nim lamentują.
Odetchnąłem lżej, choć psa żal mi było bardzo, bo dziewięć lat był u
mnie i do dzieci się przywiązał. Wszedłem do kuchni. Na ziemi leży
Hektor z otwartym brzuchem i połamanemi nogami; dzieci nad nim
szlochają, a żona napróżno stara się je pocieszyć, bo widzę, że sama
zmartwiona i gdyby nie dzieci, też by się rozpłakała.
Dzieci nawet nie zwróciły na mnie uwagi; zbyt były zajęte swym
bólem.--Zły byłem, że mi się popsuła cała przyjemność, które; się
spodziewałem. Psa mi też żal było: dziewięć lat trzymać zwierzę, to
można je prawie pokochać.
--Weźże dzieci; to nie dla nich widok, rzekłem do żony. Przemocą prawie
trzeba je było wyprowadzić. Słyszałem przez drzwi, jak płakały.
Pochyliłem się nad Hektorem, chcąc zobaczyć, czy nie możnaby go
uratować. Żył jeszcze; widocznie bokiem na szyny upadł, bo obie tylne
nogi były w kilku miejscach złamane i brzuch miał rozpłatany brzegiem
koła, i trzewia przecięte zupełnie prawie z jamy brzusznej wypadły; krwi
naokoło wylała się kałuża. Dotknąłem go ręką; drgnął, lecz już nie
jęknął wcale. Nie ma co myśleć o ratunku. I żal mi się go zrobiło tak
bardzo, że sam uczułem łzę w oku. Mój biedny Hektor!
Trzeba go było dobić, bo inaczej mógłby parę godzin konać. Poszedłem po
rewolwer; nie wiedziałem jeszcze, czy będę miał odwagę do psa strzelić.
Przy pomocy służącej włożyłem go do drewnianej wanienki. Zawył, gdyśmy
go przenosili. Na ziemi, prócz krwi, została kupka skrwawionych kiszek.
Służąca wyszła z kuchni; nie chciała na ten widok patrzeć. Nabiłem
rewolwer; czułem, że mi się mdło robi i ręka mi skacze i rewolweru
prawie nie trzyma. Jak mogłem, psu w ucho lufę wsadziłem i zamknąwszy
oczy, strzeliłem. Po strzale nie śmiałem otworzyć oczu. Słyszałem, że
drzwi skrzypnęły; spojrzałem, to żona weszła. Kula rozbiła psu czaszkę;
nie drgał już, tylko mu skóra na szyi dygotała i nozdrza trochę się
ruszały. Trwało to chwilę--ustało w końcu. Nie żył.
Wróciłem do pokoju. Słyszałem jak się żona krzątała w kuchni,
rozmawiała ze stróżem, potem z kucharką, kazała dać obiad. Nie ma co
mówić, ładny obiad! A ja się tak spieszyłem na ten rodzinny obiad z
wesołymi memi dzieciakami. Dzieci wciąż ucierają nosy, jedzą, ale do
łyżki łzy im kapią; są tak smutne, że nawet moje podarki ich nie
pocieszyły. Żona siedzi chmurna; widzę, że jej psa żal. I mnie żal
Hektora i zły jestem, żem sam smutny i że inni naokoło mnie smutni.
Wreszcie się ten ponury obiad skończył. Wyszedłszy z sądu, cieszyłem
się, że wieczór w domu spędzę. Nie mogłem jednak teraz usiedzieć.
Poszedłem do kawiarni na gazety. Rzeczywiście dobrze mi się wiodło! W
domu zmartwienie, a tu wpadli na mnie dwaj znajomi i kazali opowiadać
wszystkie szczegóły przeklętego procesu. Przecież to była _cause
célèbre_! I znów musiałem przeżywać te wszystkie obrzydliwości, któremi
mi cały tydzień zajęto. Trzymali mnie do pierwszej po północy. Musiałem
im opowiadać dokładnie akt oskarżenia, zeznania świadków, odpowiedzi
oskarżonego, wszystko. To nieznośne. Na drugi raz po takim procesie, na
miesiąc w domu się zamknę, o ile mi naturalnie psa znów nie przejadą.
Wróciłem późno do domu, z bólem głowy, zły na wszystkich.

_Dnia 6 maja._
Nie wiem, czy mnie śmierć mego ulubionego psa tak rozstroiła, że dotąd
się wzdrygam, gdy na rewolwer spojrzę, czy też dlatego, żem wczoraj do
późnej nocy o tym procesie mówił, ale dziś od rana z myśli mi nie
schodzi. Jestto tak męczące, to zwrócenie wszystkich myśli na jeden
punkt, którego żadną siłą ruszyć nie można, że doprawdy mam zawrót
głowy, jak ten, kto tak długo w jedno miejsce się wpatrzy, aż mu barwne
kółka przed oczami skakać zaczną. i nie tylko myśli mam jakby
zaczarowane, na zmysłach moich jakieś przekleństwo. Widzę, ależ
najrealniej wyobrażam sobie tego Pułkowskiego zabójcę i te całe hordy
jego przyjaciół i przyjaciółek, których tam za świadków spędzono. Nie
jestem muzykalny, melodyi zapamiętać nie umiem, a teraz zdaje mi się, że
mógłbym odtworzyć każdy ton jego chrapliwej mowy. Musiałem bacznie
czuwać nad sobą, abym nie spróbował _jego_ głosem mówić. Przypominam
sobie najdrobniejsze szczegóły sprawy; z pamięci mógłbym chyba powtórzyć
wszystkie akty.
Co to jest? Przecież między nami skończone wszystko. Spełniłem swój
obowiązek; wybrano mnie, osądziłem według sumienia, nie miałem żadnych
wątpliwości, powinienem wrócić do swych zajęć, a nie myśleć o tem,
gdziem wszystkiego, czego odemnie żądano, dokonał. Stanowczo muszę być
niezdrów, to tylko mnie ten proces tak dokucza. Po obiedzie był u nas
Tański; mówił wciąż o swej podróży do Wiednia i o tem, że zapewne
dostanie tam awans; przecież, gdyby go coś dręczyło, mówiłby o tem ze
mną najprędzej. Gdzie tam... Zacząłem mu wspominać o wczorajszym sądzie,
ale widziałem, że go ten przedmiot wcale nie zajmował. Muszę się
przezwyciężyć. Zresztą to samo przejdzie; nie wiem, coby mnie zmusić
mogło, abym bez przerwy, jak ćma koło świecy, kolo tego zabójstwa w
myśli się kręcił. Matkę już pochowano, jego powieszą. Co mnie to teraz
obchodzi?

_Dnia 8 maja._
...A jednak myślę wciąż o nim. Przedmiot ten jedyny tak mnie ciągnie,
tak zajmuje, że już nie staram mu się oprzeć. Przeciwnie, wczorajsze
rozumowania moje były błędne. Ja rozstrzygałem o jego losie, słuszną
więc jest rzeczą, abym dopóki on jest jeszcze, o niego się troszczył.
Nie należy przecież obowiązków swoich zbywać machinalnie. To dobre dla
panów urzędników, radców i nadradców, podpisać papier i sądzić, że już
cały obowiązek wykonali. Nie, papier podpisywany przeczytać, rozkaz
wydany śledzić należy, wtedy jest się wzorowym działaczem. Ja takim
chcę być, dlatego śledzę i śledzić muszę.--Tembardziej, że ten człowiek
mnie obchodzi, obchodzi bardzo żywo. Cały tydzień się z nim spotykałem,
zadawałem mu pytania, zaglądałem mu w duszę i... poznałem ją trochę.
Chcę więc wiedzieć, co się z nim dzieje. Przyjść do sądu, słuchać, potem
wydać wyrok, choćby na śmierć i wyjść i o nic więcej się nie
troszczyć--to nie dosyć. Przecież słowa nasze, to nie Jowiszowe gromy,
nie zabijają od razu. Od wyroku naszego, od chwili, kiedy przewodniczący
odczytał: Pułkowski Jan skazany jest na powieszenie--do samej śmierci
ten człowiek żyje. Ja powinienem wiedzieć, czy to trochę życia, które mu
zostaje, czy to rozkosz dla niego, czy kara.
W imię sprawiedliwości, ja powinienem wiedzieć, co on teraz czuje,
powinienem z nim być.
Pójdę do prezydenta i zażądam, aby mnie do jego celi wpuścić kazał. Ja
muszę go widzieć, muszę zobaczyć, czyśmy go rzeczywiście ukarali.

_Dnia 9 maja._
Prezydent zdziwił się mojemu żądaniu. Argumenty moje są przecież jak
najściślejsze i nie do zbicia, a on doprawdy nie rozumiał. Już to
prezydent orłem się nie urodził. W końcu mi oświadczył, że nie może nic
dla mnie uczynić, albowiem skazany na śmierć z nikim, prócz dozorcy,
widywać się nie ma prawa; ostatniego dnia wolno skazańcowi zażądać do
celi, kogo zechce. Potem mi mówił, że moja chęć jest wysoce
niehumanitarna: wyzyskiwać dla swego kaprysu tak wyjątkowe położenie
człowieka. Czyż mu się zdawało, że ja chciałem tam studya powieściowe
robić? Ja chcę zbogacić kodeks o jedną grozę nową, a znieść tę krew,
która się tam leje. Bo kto wie... jeśli ten czas przedśmiertny jest
straszną karą, to będzie można skazywać już nie na śmierć, lecz na
krótszą lub dłuższą obawę śmierci. Oto skazujemy Pułkowskiego na 5 lat
ciągłego lęku śmierci. Przez 5 lat w każdej chwili może wejść oprawca i
zażądać swej ofiary, a ona przez 5 lat nie wie czy kat wejdzie--i umiera
przy każdem skrzypnięciu rygli, przy każdym odgłosie kroków,--a jednak
żyje.
Rekursu nie założył, zrzekł się więc już wszelkiej nadziei.
Chociaż mnie do więzienia nie wpuszczono, ale ja znajdę sposób. Tak mi
się ten Pułkowski blizkim wydaje, tak znanym. Cóżby mi jego słowa
powiedzieć mogły?

_Dnia 10 maja._
Co on czuje, nie wiem. Wysilam się próżno, a jednak powinienem i muszę
wiedzieć.

_Dnia 11 maja._
Nie wiem nic, ani wczoraj, ani dziś. Te daremne wysiłki mnie męczą.
Jestem zdenerwowany, silnie zdenerwowany. Unikam wszystkich; siedzę w
swoim pokoju. Mam odszukać duszę, która zniknąć musi, i uczynić ją
swoją.

_Dnia 13 maja._
To, co się ze mną zdarzyło, jest tak straszne, tak niesłychane, a jednak
tak naturalne, że nie wiem czy znajdę siły, aby o tem pisać. Łudziłem
się, łudziłem się jeszcze dziś rano. Jak mogło mi się zdawać, że to mój
obowiązek, obowiązek sędziego pcha mnie, żebym szedł wolny do jego celi
i dygotał z nim razem w przedśmiertnych drgawkach? Kto niewinny mógłby
sobie zadać taką tytaniczną, a próżną katuszę? Komuby to na myśl
przyszło? Dziś wiem, że to była obłuda, przed samym sobą obłuda.
Dziś czuję, co on czuje, rozumiem, szaleję, bom sam zbrodniarz, bo on
mnie duszą swoją zaraził. I jak mogą ludzie się nie domyślać, że tak
być musi, że na duszę też przyjść może zaraza? Marnej choroby, tyfusu
lub ospy strzeżemy się, uciekamy, gdy twarz rażoną krostami widzimy; a z
dotknięć zbrodni--tego krwawego karbunkułu duszy, wyjść chcemy czyści i
zdrowi? Zamiast uciekać od zbrodniarza, jak psy przed widmem, wiążemy
go, sprowadzamy do sądu, wybieramy przysięgłych: czoło obywateli,
najzacniejszych ojców rodzin posyłamy i każemy im iść w tę zarazę.
I narażać musiałem to, co mam najświętszego--czystość swoją, nie dla
bliźnich, lecz dla słowa, dla bezkształtnego bałwana, dla
sprawiedliwości. Kogo śmierć tego człowieka obchodzi? Ta, przed którą
zawinił, już zgniła i może błogosławi mu z nieba. A ja obcy, ja,
którybym go nigdy nie spotkał w życiu i nie widział nawet, i dwunastu
takich jak ja, poszliśmy i zabiliśmy go...
Dziś rano stanąłem przed lustrem, jak zawsze, aby zaczesać włosy i
odrazu zobaczyłem, jak jestem do Pułkowskiego podobny: te same rysy, te
same wydęte wargi i czoło cofnięte w tył--dziedzictwo po przodkach
naszych dzikich. I kiedym ujrzał tam w lustrze siebie, zabójcę, jak
szalony wybiegłem z domu. Uciec, uciec gdziebądź, gdzie nie ma
zwierciadeł, nie ma szkieł, nie ma wody, gdzie zobaczyć się nie można!
Ale to napróżno. Potwór mój szedł ze mną i każda twarz ludzka była mu
zwierciadłem. Czułem dobrze, jak każdy przechodzień musiał we mnie
zbrodniarza widzieć, tem nikczemniejszego, że go kara nie dosięgnie.
Wiem dobrze, żem dla sądu niewinny, żem jeszcze ten sam szanowny
obywatel. Bo dusze nasze są wolne. Świat do myśli się nie wtrąca; byle
czyny dobre, nikt się nie troszczy, jaka zgnilizna wewnątrz? Kto
pomyślał o zbrodni, może być zbrodniarzem. Ale ludzkość na łąkach
zbrodni ścina tylko kwiaty czerwone od przelanej krwi; korzeni nie
dotyka: to też o bezkwiatowe, zielone badyle ranimy się, jak o stalowe
rżyska.
Nie zabiłem matki i nie zabiję jej; dzięki Bogu umarła. Ale, gdyby żyła,
czyż nie zabiłbym jej? Wszak mogę o tem myśleć, mogę ją sobie tu, pod
moją siekierą, wyobrazić z rozpłataną czaszką, z okrwawioną twarzą. Kto
mi dowiedzie, że nie mógłbym tego uczynić, kto?
A zresztą, choć skonała we własnem łóżku, choć płakałem po niej, czyż
codzień nie wpychałem je; w grób? Gdym się rodził, rozdzierałem jej
wnętrzności; gdym żył, rozdzierałem jej serce. Pułkowski zabijał minutę,
ja--lat 30. He razy w duszy życzyłem jej śmierci, ile razy chciałem, aby
tą siekierą, której udźwignąć nie mogłem, ugodził ja ktoś z góry, szatan
czy Bóg--wszystko jedno! A przecież nie kląłem jej, kochałem ją;
zdawała mi się tylko, jak każdemu, raz za złą, raz za głupią, raz za
starą, i chciałem ją mieć lepszą, mądrzejszą, młodszą, inną; nie
chciałem je; mieć taką, jaką była, chciałem, żeby ta istniejąca, ta
żywa, ta matka, żeby skonała... dla zmartwychwstania wprawdzie; lecz
śmierć jest, a w zmartwychwstanie kto dziś wierzy?
Zbrodnia jest jak szczyt w chmurach: sępy na skałę lecą, a nietoperze o
miękkich skrzydłach u stóp je; się kręcą, ku górze patrzą, łzy mają w
oczach, a wzlecieć nie mogą, więc zataczają kręgi nisko, a gdy na ziemię
spadną, chowane są ze czcią. Lecz kto więcej chmury kochał, kto silniej
do skały się rwał, czy sęp, który na niej siedział, czy nietoperz, który
na nią wzbić się nie mógł? Ja dziś wiem, że nietoperz, że ja, że my. I
pod ciężarem wiedzy tej upadam.
Zaraził mnie, zaraził nas wszystkich. Widziałem ich, kolegów
przysięgłych, uśmiechniętych, zdrowych, szczęśliwych. Nie wierzę im: już
jad w nich krąży; że na twarz im nie wybiegł, świadomości nie
zmącił--cóż to znaczy; wybuchnie. Osłabiony jestem, praca mnie
wycieńczyła, więc prędzej uległem; na nich też przyjdzie kolej.
Zbrodniarzem jestem, zbrodniarza też teraz rozumiem. Jeszcze wczoraj
nie mogłem odgadnąć jego myśli, dręczyłem się próżnem usiłowaniem, a
dziś wiem, co on czuje, z nim jestem, jego męczarnią się męczę.
On wie, że żyć będzie tydzień, że po siedmiu dniach otworzą się drzwi i
kat go poprosi, żeby wyszedł z nim... na szubienicę. Może zliczyć w
każdej chwili, ile mu zostaje nocy do przespania, godzin do oglądania
słońca, może zliczyć, ile jeszcze razy puls uderzy, a że myśli wolno,
wie, ile razy jeszcze myśleć będzie mógł. W każdej chwili powiedzieć
sobie może: oto np. trzysta siedemnasta przed śmiercią myśl moja; a że
nie chce kończyć, lęka się myśleć, lęka się tej następnej myśli, która
już trzysta szesnastą będzie, i nie myśli. A jeśli nie myśli, nie żyje.
Czy tak, czy tak umiera.
Każda sekunda, każdy krok zegara przybliża go do grobu, i chociażby z
czasem całą siłą woli się borykał, ani jednej chwili nie powstrzyma. To
też spadają one jednostajne, nieubłagane, zimne, wolne. Tak, bo czas mu
wolno płynie. W sobie rozdziera go na niteczki tak cienkie, że wydłuża
mu się stokrotnie, tysiąckrotnie, lecz jeśli niteczka taka, cienka
niteczka pęknie--to jego śmierć.
Ale nie to jest straszne.
Straszne jest, że on to spadanie chwil słyszy i czuje. Każda chwila
zdaje się żelaznym ciężarem, który na wieko jego trumny--spada i
dzwoni. Dzwoni tak głośno, że on zatyka uszy i głowę w poduszkę chowa,
ale głos ten słyszy: dzwon, dzwon, dzwon... A każdy nowy ton łączy się z
echem poprzednich i biją coraz dźwięczniej, coraz silniej, aż dusza
rozkołysana ich dźwiękiem drga i odrywać się poczyna. O żelazne chwile!
I czuje je. Zdarto mu skalp z głowy i na nagą kość z góry padają krople,
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 5
  • Parts
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 1
    Total number of words is 4224
    Total number of unique words is 1919
    23.0 of words are in the 2000 most common words
    32.2 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 2
    Total number of words is 4305
    Total number of unique words is 1948
    21.0 of words are in the 2000 most common words
    30.2 of words are in the 5000 most common words
    35.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 3
    Total number of words is 4202
    Total number of unique words is 2157
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.9 of words are in the 5000 most common words
    35.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 4
    Total number of words is 4325
    Total number of unique words is 2070
    22.5 of words are in the 2000 most common words
    31.4 of words are in the 5000 most common words
    36.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 5
    Total number of words is 4231
    Total number of unique words is 2107
    22.6 of words are in the 2000 most common words
    32.4 of words are in the 5000 most common words
    37.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 6
    Total number of words is 4280
    Total number of unique words is 2180
    20.9 of words are in the 2000 most common words
    30.3 of words are in the 5000 most common words
    34.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 7
    Total number of words is 4357
    Total number of unique words is 1734
    24.0 of words are in the 2000 most common words
    34.4 of words are in the 5000 most common words
    39.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 8
    Total number of words is 937
    Total number of unique words is 470
    38.2 of words are in the 2000 most common words
    44.9 of words are in the 5000 most common words
    48.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.