Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 2

Total number of words is 4305
Total number of unique words is 1948
21.0 of words are in the 2000 most common words
30.2 of words are in the 5000 most common words
35.3 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
Rozmawialiśmy długo, bardzo długo. Ja mówiłem nie wiele, bo tak mię nowe
położenie Turskiego dziwiło, a nawet, czegom się nie spodziewał,
wzruszało, że trudno mi było myśl jakąś skleić; natomiast on opowiadał
bez przerwy. Naturalnie, chciał się żenić, ale nie było to możliwe
prędzej niż za trzy lata, po ukończeniu studyów: czas ten jednak
przeleci prędko, o tem nie ma mowy. Ona zgadzała się na wszystko, byle
być z nim.
Nie spotkałem jeszcze w życiu człowieka tak uradowanego: radował się w
nim doprawdy każdy atom krwi. I czegóż w radości tej nie było: miłość,
wdzięczność, nadzieja, duma, szczęście, wszystko!
To jednak niezwykły charakter jest Władek Turski. Wśród nas, którzy z
rodzinnego domu nie dostajemy nic, prócz banalnych przepisów, a z życia
bierzemy tylko to, co na wierzchu najdostępniejsze, on rzeczywiście
sprawia wrażenie arystokratycznego dziecka, które się urodziło w
wysokich komnatach i w kołysce słyszało nie jęk nianiek, lecz organy. Co
ten człowiek już stracił, a ileż mu jeszcze pozostało! Szmat za szmatem
wyrwał z siebie wiarę, ale zachował cały bezmiar uwielbienia dla tego,
co czcić chciał; gardził prostytutką i dusił w sobie zmysły, a nie
brakowało uniesień w jego miłości. Jestto człowiek czysty.
Radość Turskiego udzieliła mi się: słuchając go czułem się odmłodzony
jakiś i rzeźwiejszy. Byłem zadowolony, że fałszywy nasz stosunek raz się
wyjaśnił i to pomyślniej, niż przewidzieć mogłem. Wszystko było teraz
wytłómaczone. Cieszyłem się również jego szczęściem: gdy mi o niem
opowiadał, kilka razy kręciły mi się łzy w oczach.
Dla jego narzeczonej posłałem bukiet; kontent jestem, że mogłem jej
zrobić przyjemność, gdyż ona przepada za kwiatami.
Przykro mi tylko trochę, że byłem złym obserwatorem, ale czyż można było
się tego po cichym Władku Turskim spodziewać. Jestem pewien, że każden z
jego dawnych kolegów trzymałby też w zakładzie moją stronę.

_Dnia 29 grudnia._
Władek źle jednak robi, że swych zaręczyn publicznie nie ogłasza; przez
to plotki tylko powstawać będą. Niby nie ma w tem tajemnicy; kto chce,
może domyślać się i wiedzieć. Przed nami t. j. przedemną i Polińskim,
Turski mówi wciąż o swej miłości; widać, że tylko ten przedmiot go
zajmuje. Zdaje mi się, że w podobnym wypadku byłbym więcej skryty.
Chociaż... nie wiem. To powtarzanie: kocham, kocham, kocham... jest
czysto odruchowe i niewłasnowolne, jak śpiew ptaka na wiosnę.
Pomimo, że zaręczyny nie są wszystkim oznajmione, w damskiej kolonii
naszej panuje już straszne oburzenie. Mężczyzna tak jest rzadki i tak
często sprzedaje się teraz »en détail«, że dostać całego odrazu jest
świetnym interesem. Wystawić sobie można wściekłość koleżanek, że
przyjechała obca intruzka, nawet na żadnym wykładzie się nie zjawiła i
rogów wielkiej mądrości nie pokazała, a już męża trzyma. Nie ma nic
pocieszniejszego nad ich ironiczne miny, w których świetnie widać tę
utajoną i niby nie istniejącą złość. Zwykle mię to śmieszy, lecz dzisiaj
Łużecka zirytowała mię do żywego. Jest głupota, która już graniczy z
podłością. Zarzucała Zaleskiej wręcz, że przyjechała tylko, aby wydać
się za mąż--co wiem, że nie jest prawdą. Natarłem na nią ostro i
ostrzegałem, żeby nigdy nie mówiła o małżeństwie i miłości, bo jestto
dla niej teren na zawsze obcy, na którym wygląda, jak kaczka ucząca się
latać. Moja opinia złośliwego gbura jest ustalona na długo.
Teraz jednak, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, widzę, że może nie
miałem tyle racyi, ilem sobie początkowo przypisywał. Mniejsza zresztą o
racyę, ale rola szlachetnego obrońcy bywa czasem śmieszna i kto wie,
czym właśnie takiej roli tutaj nie odegrał. Gdyby Łużecka była dowcipna,
przysłałaby mi paczkę biletów wizytowych z takim np. napisem:
JEAN KARSKI
défenseur de l'amour outragé.
Tak; śmiesznie się wygląda, broniąc, czego się nie posiada.

_Dnia 30 grudnia_.
Dotąd nie chciałem przeszkadzać Turskiemu w jego sielance; widziałem
zresztą, że sobie nie życzył, aby Zaleską kto z nim razem odwiedzał.
Dziś jednak nie miałem nic do roboty po obiedzie, a upłynął już tydzień
od oświadczyn, więc wypadało nawet narzeczonej powinszować. Kupiłem
bukiet białych róż i narcyzów i poszedłem do niej; mieszka teraz przy
ulicy des Feuillantines, na wprost klasztoru.
Widzę z ulicy, że jest światło w pokoju, ale przyćmione; paliło się
tylko na kominku. Pukam do drzwi; otwierają mi. Naturalnie, Turski jest
u niej. Witając się z nimi czuję, że mają dłonie wilgotne i ciepłe. Daję
Zaleskiej bukiet i nie wiem dlaczego, pomimo, że słowa płyną mi dość
gładko, nie zdobywam się na żadne powinszowania lub życzenia. Cała
uroczystość sprowadza się szczęśliwie do mocnego, znaczącego uściśnienia
ręki.
Nie zdaje mi się, żebym im był zawadzał. Siedzieli dalej przy sobie na
kanapie, trzymając się wpół i przytulając do siebie. Siadłem opodal na
krześle; rozmawialiśmy trochę, chociaż najczęściej milczeliśmy--i to
było najwymowniejsze.
Oni są w tem stadyum, że obecność osoby trzeciej nic a nic im nie
przeszkadza. »Ten trzeci« nie istnieje dla nich. Całowali się przy mnie
tak, jakgdyby byli we dwoje. Poliński, którego spotkałem wracając
później, mówił mi, że to samo robili przy nim i przy Starzewiczu,
chociaż go prawie wcale nie znają.
Zaleska jest jednak strasznie zakochana. Dość spojrzeć na jej oczy i
ruchy; a nie przypuszczałem nigdy, żeby panna »z dobrej sfery«, napojona
po uszy konwenansami, dała się publicznie tak całować i pieścić.
Widocznie nie znam się na kobietach--ale Zaleska jest wyjątkowo
uczuciowa, impulsywna, pierwotna.
Jest ona teraz tak naiwnie i niewinnie bezwstydna--co zresztą bardzo
jej do twarzy--że gdy patrzę na nią mimowoli przypomina mi się
nieśmiertelna Haida z Don-Juana. Widzę teraz nawet, że i dla niej i dla
Turskiego przyjemnie jest, jeżeli mają świadków, którzy mogą patrzeć na
nich i podziwiać ich miłość.
Władek ma jednak ogromne szczęście. Narzeczeństwo wśród rodziny, w
rodzinnem mieście jest obstawione tak obrzydliwie ohydnym ceremoniałem
zwyczajów, że wątpię, czy może się tam ostać choćby krzynka szczęścia.
Tutaj, w olbrzymiem obcem mieście, w zupełnej samotności, którą można
stworzyć jednym obrotem klucza, narzeczeństwo staje się piękną uwerturą,
której słuchając, można zapomnieć doprawdy, że czekają całe akty długiej
opery. Bo kto wie, jakie śpiewacy mają głosy i ile dysonansów się
wkradnie.
Za długo widocznie siedziałem w gniazdku przy ulicy Feuillantines, bo mi
się teraz wciąż przed oczami kręci Zaleska w tych wszystkich
rozmiłowanych pozach, w których ją widziałem. Ależ ona ogromnie w
ostatnich czasach wyprzystojniała... Kobieta, która kocha, jest nietylko
najmądrzejszą, ale i najpiękniejszą.

_Dnia 31 grudnia._
Kochana Wandziu, piszę do Ciebie tylko kilka słów na karcie pocztowej,
żeby Ci powinszować--choć może zbyt późno--Nowego Roku. Jestem ogromnie
zajęty i dla tego niemam czasu na obszerniejsze listy. Nie miej mi tego
za złe. Nie mam Ci zresztą nic do oznajmienia, bo u mnie nic nowego nie
zaszło. Ale... Władek Turski zaręczył się z tą koleżanką Zaleską, o
której Ci kiedyś pisałem. Stosunki nasze stały się serdeczniejsze
obecnie i częściej się z nim widuję.
Twoją kartkę, pisaną w pierwszy dzień świąt, otrzymałem. Czyś była
jeszcze u kogo podczas świąt? Byłaś zapewne u pani Reuter. Podobno macie
ciągłe odwilże w Warszawie; czy nie szkodzi ci to na zdrowie?
Twój _Janek_.

_Dnia 2 stycznia._
Od kilku dni absolutnie nic nie robię. Przerwałem studya w bibliotece,
bo czeka mię mnóstwo przepisywania starych dokumentów, a to przejmuje
mię niewysłowionym wstrętem. Natomiast chodzę po obiedzie z Turskim do
kawiarni i przez kilka godzin słucham, czasami nawet z radością, jego
spowiedzi i wynurzeń, które płyną teraz bez końca. On wprost spieszy się
donieść i mówić mi o swem szczęściu. Jestem mu wdzięczny za tę przyjaźń
i za tę ufność. Potem odprowadzam Turskiego do uniwersytetu na wykłady
i idę zwykle nad brzeg Sekwany i chodzę tam dopóty, dopóki zmęczenie
zupełne nie zmusi mię do powrotu.
Nie znam nic piękniejszego nad Sekwanę od Katedry do Luwru, ale teraz
prawie nie przyglądam się temu widokowi; pamiętam go doskonale w
najdrobniejszych szczegółach, a powtóre głowa mię boli jakimś głuchym,
rozsadzającym bólem, i chodzę nie po to, aby patrzeć, lecz aby ukołysać
myśli.
Dawno już nie miałem takiego wrażenia próżni, bezsilności,
bezużyteczności mojej i wszystkiego, co mię otacza--jak w tych dniach
ostatnich. Wstaję, jem, chodzę, myślę, piszę jakąś rozprawę, lecz żeby
mię zabito, nie wiem, po co to wszystko się robi. O tyle jestem
inteligentny, iż rozumiem, że--jak się to mówi--ze mnie nic nie będzie,
że przestanę kiedyś jeść, chodzić i myśleć, że rozprawy moje tak samo
nie obchodzą nikogo, jak moja osoba, jednem słowem, że jestem absolutnie
niczem, jedną wielomilionową częścią czegoś, co samo jest może także
tylko milionową częścią.
A uczucie takie jest stokroć bardziej przykre, jeżeli na początku swego
świadomego życia miało się marzenia i nadzieje, jeżeli wschód życia, jak
wschód słońca rzucał długie, piękne cienie. Sądziłem, będąc dzieckiem,
że wielkość cienia tego, to moja własna wielkość. Teraz jest południe:
cień się zwinął, a ja się zgarbiłem.
Chociaż dzisiaj mi się wydaje, że gdyby mi coś nawet pozostało: jakaś
idea, zdolność jaka--i to byłoby mi obojętnem. Ażeby łzę rozdąć na
poemat, trzeba mieć dużo wody i bezwstydu.
Karg ist Natur, ein Schein die Kunst, dem Triebe
Der Sehnsucht schenkt Gewährung nur die Liebe.
To chyba prawda... bo Turski jest teraz tak żywy i dzielny, tak sobą
tylko zajęty, że mimo swej czułej wrażliwości, zdaje się wcale nie
spostrzegać męczącego mego stanu i świdruje mi uszy nieustannym hymnem
miłości. Potrzeba mu słuchacza, aby mógł śpiewać; a któż lepiej do tego
się nadaje, niż stary, zaufany przyjaciel. Moja teorya stosunków
ludzkich sprawdza się raz jeszcze. Wieczny, wieczny wyzysk.

_Dnia 4 stycznia._
Nie, nie idzie mi praca. Wszystkie usiłowania, aby zmusić się i
przezwyciężyć, spełzają nadaremnie. Robota nie posuwa się, i tylko ból
głowy, gorący, szalony, wzmaga się i przenika wszędzie, szarpiąc i
gniotąc--niby rozpaloną ręką. Zmarnowałem cały dzień na przechadzkę.
Błądziłem po zaułkach, przedmieściach, po ustronnych kątach, byle być w
miejscach jak najspokojniejszych i jaknajdalej od domu. I chodzić i nie
myśleć o niczem... Wreszcie znalazłem się w Auteuil i ztamtąd wróciłem
rzeką. Ta cudowna panorama od wiaduktu w Auteuil, koło Marsowego pola i
Trocadera, koło Luwru, Katedry uspokoiła mię trochę swą kamienną
pięknością--tym łatwiej, że statek o tej porze dnia i roku był pusty.
Już koło domu w Quartier spotkałem Polińskiego, który szedł do mnie, aby
mię zabrać na wielkie bulwary. Lubię z nim chodzić, bo jest tak
gadatliwy, że prędzej wówczas przestaję myśleć, niż gdy jestem
sam--zgodziłem się więc chętnie. Pojechaliśmy na bulwary, siedzieliśmy w
kawiarni, słuchaliśmy ludowych piosnek gdzieś w Café-Concert--nie wiem
już zresztą, cośmy robili. Mój ból głowy stał się podobny do
przepaścistej nudy; a Poliński twierdził, że nie mam humoru i muszę być
zaziębiony.
Wracając już po północy przechodziliśmy przez ulicę Feuillantines.
Świeciło się w oknach, więc zaczęliśmy wydawać okrzyki, służące nam za
hasło porozumienia w takich wypadkach. Poliński świetnie naśladuje ryk
wołu i bek barani. Okno się otworzyło i ukazali się... oczywiście oboje.
Turski powiedział nam, abyśmy chwilę poczekali, a zaraz zejdzie i
pójdzie razem z nami do domu. Okno się zamknęło i na tle firanek
ujrzeliśmy scenę pożegnania, jak zawsze...
W Paryżu, w tem klasycznem mieście rozpasania, staję się strasznym
świętoszkiem: widok ten mię gorszył i poważnie gniewał. Przypuszczalnie,
za jaki tydzień zapiszę się do ligi Berengera.
Turski wyszedł. Był trochę zarumieniony, a na powiekach lśniły mu się
drobne kropelki. Sześć razy kłaniał się oknu, w którem była już tylko
bezkształtna sylwetka. Bałwochwalca!
Scenka ta zirytowała mię tak, że byłbym błogosławił wszystko, coby
Turskiemu mogło sprawić jakąkolwiek przykrość; sam nie wyrządziłbym jej
jednak nigdy. Chciałbym tylko módz się litować nad nim i pocieszać, bo
mimo chwilowej złości, jestem jego przyjacielem. Nie prędko jednak
będzie potrzebował tej przyjaźni.

_Dnia 5 stycznia._
Logika formalna jest stekiem błędów, a największym i najjaskrawszym
_tertium non datur_. Duch nasz jest autokratą i niema sprzeczności,
którejby zgodzić nie mógł.
Jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy radością Władka. Kilka razy na
prawdę się rozrzewniłem słuchając jego wynurzeń. Przytem cieszę się
jeszcze dla tego, że jednocześnie przekonywam się, iż jestem głęboko
wrażliwy na cudze szczęście, a więc jestem uczciwym, szlachetnym
człowiekiem. Mimo to, ani jednej chwili nie przestaję teraz czuć, że
gdyby Turski utracił swe szczęście, byłbym... może kontent. To jest...
zależnie od tego, jakby je stracił. Gdyby Zaleska umarła, płakałbym z
Turskim; gdyby ją nagle potrafił zyskać kto inny, pomagałbym może zabić
uwodziciela, lecz z tego co zaszło, byłbym prawie rad--nie jakąś
radością określoną, zdecydowaną, jasną, ale tym niezwykłym nastrojem,
wewnętrzną pogodą, która się tworzy w najskrytszych podwalinach duszy.
To, do czegom się przed sobą przyznał, nazywa się zwykle nikczemnością,
i z tego jestem dumny. Świadczy to, że uczucia moje są nieustraszone i
potrafią jak bohater z baśni, wtargnąć na każdy szczyt--mimo larw, które
zewsząd grożą.
Dziś zadałem sobie pytanie, którego uniknąć dłużej nie mogę w żaden
sposób. Może ja Zaleską kocham? Jeżeli kobieta, której obecność jest dla
mnie niepotrzebną, twarz--obojętną, pieszczota--zbyteczną, może być
jednocześnie kobietą kochaną;--ha, w takim razie ja Zaleską kocham.
Zdaje mi się, że cierpię nie przez to, że ona kocha innego, lecz przez
to, że mnie teraz kochaćby już nie mogła.
Zabrano mi to, co do mnie należeć mogło. Utracić możność jestto więcej,
niż utracić rzeczywistość. Nie módz istnieć jest gorzej, niż nie
istnieć.

_Dnia 6 stycznia._
Nie przypuszczałem nawet, że tak lubię dawać kobietom prezenty. W
ostatnich dniach byłem kilka razy u Zaleskiej, i nie mogłem iść tam ani
razu, żeby nie przynieść jej chociażby kilku kwiatów. Dziś wydałem na to
ostatniego franka i jestem z tego ogromnie kontent. Mówię sobie, że
tylko głupiec nie rozumie, co to za rozkosz rujnować się dla kobiety. U
Zaleskiej przesiadywałem krótko. Chociaż obecność moja im nie zawadza,
zdaje mi się, że wypada możliwie się usuwać. Zresztą widok ciągłych
pieszczot i uścisków drażni: czuję prędko ogień w skroniach i pot na
ciele. Nie ja sam tylko tak na to reaguję. Mówił mi Poliński, że odczuwa
zupełnie to samo: jestto przecież całkiem naturalne. Dziwię się, jak oni
mogą to wytrzymać.
Równie naturalne, jak ogień w skroniach, jest myśl, która mię poprostu
opętała. Dlaczego ja tak nigdy nie kochałem? Dlaczego w mojem życiu nie
zeszło się nigdy pytanie z odpowiedzią? Dlaczego odepchnięto mię, kiedym
pożądał, dlaczego, kiedy pożądano mię, odczuwałem tylko wstręt lub
pogardę? Dlaczego dla mnie miłość była zawsze zimną, zaciekłą, złą grą,
której wygrana hańbi jak złodziejstwo?
Patrząc na Władka, czuję, że nie mógłbym kochać tak szczerze, otwarcie,
tak prosto--i tego zazdroszczę mu najwięcej. Bo czyż nie jest to
wyrafinowanem okrucieństwem pysznić się przedemną tem szczęściem, które
ostatecznie dostało mu się trafem... Tak, przyjemniej i łatwiej wygrać
majątek, niż się go dorabiać.
Ohydnie śmieszne w tem wszystkiem jest to, gdy Władkowi się zdaje, że
sprawia mi największą przyjemność, odsłaniając przedemną swą miłość. W
tych pieszczotach, których ani on, ani ona się nie żenuje, jest tyleż
bezmyślnej, żywiołowej swobody, ile chęci pokazania, jak szczęśliwym być
można... Wygląda to, jak wyzwanie, jak pogróżka: »Będziemy jeszcze
szczęśliwsi«. Będziecie; wierzę wam.
Postępowanie Turskiego jest nietylko okrutne, ale niemiłosiernie głupie,
bo nie sądzę ani jednej chwili, aby naumyślnie chciał przykrość mi
sprawić i dokuczyć. Doprawdy zgłupiał.

_Dnia 7 stycznia._
Zwiedzaliśmy dziś Luwr. Poszedłem najpierw z Zaleską sam, a Turski
dopiero później po wykładzie z nami w muzeum się spotkał. Luwr nie
zajmował mię wcale; nie lubię tych olbrzymich zbiorów, gdzie wszystko
zbite jest bezładnie w jakąś pstrą mięszaninę, która przytłacza tylko i
dławi. Nie doznaje się tam tego uczucia swobody, bezkresu marzenia,
które przecież jest istotą rozkoszy, jaką dać może sztuka. Arcydzieła
powinno by się chyba wystawiać w oddzielnych kaplicach.
Zdaje mi się, że napisałem kłamstwo. Prawdą jest, że nie lubię muzeów;
ale mimo to, zwiedzałem je nieraz i sztuka, którą widziałem, porywała
mię i czarowała. Dziś nie zajmował mię Luwr, bo była Zaleska i wszystkie
myśli moje są jakby opętane. Sprawia mi teraz okrutną przyjemność
wszystko, co może tę dziewczynę przedemną poniżyć. W ten sposób biorę
jakąś idealną choćby zemstę nad Turskim: znieważam w myśli jego bóstwo.
Naumyślnie nie pokazywałem Zaleskiej arcydzieł i śledziłem, czy je
odczuje i odnajdzie. Ona nie ma wcale zmysłu artystycznego; zatrzymywała
się przed najmarniejszymi obrazami i wygłaszała takie śmiesznie naiwne
zdania, że tylko ta otwarta szczerość była jedyną ozdobą tego, co
mówiła. Wmawiam w siebie, że nie można się zakochać w kobiecie
niewrażliwej na piękno: jestto gminność na cale życie.
Potem przyszedł Turski; nie patrzyli więc już na obrazy, tylko na
siebie. I wtedy byli szczęśliwi.
Nie, ja stanowczo do szczęścia nie jestem zdatny. Szczęście to jest taka
wyłączność, takie zaprzepaszczenie, że na to nie zdobyłbym się nigdy.
Nie wiem, czy za dużo mam zmysłów, czy za wiele w duszy pożądań, ale
jabym skorzystał z każdej szczeliny, aby się ze złotej klatki szczęścia
choć na ból i cierpienie wydostać. Tam gdzie inni oddychają, ja zaraz
się duszę. Było tak już przecież.
Mogę się więc, tak jak teraz, pocieszać cudzem szczęściem. Tylko, że ta
pociecha jest tak gorzka, iż jak dobry absynt, staje się nawet
przyjemną. Tylko, tak jak absynt, pobudza łaknienie.
Łaknienie za czem? Za miłością? Za miłością Zaleskiej? Nie kochałem i
nie kocham nic w tej chwili. Za szczęściem? Nie potrafię go odczuć i
zrozumieć. Za bogactwem? Nie wiem, na co bym go użyć miał. Łaknę życia;
czem jest i gdzie jest--niewiem. Podobne łaknienie uczuwać musi chyba
pisklę, gdy wychyla dziób, aby uderzyć i rozbić skorupę, która dzieli je
od świata. Ale pisklę wiedzie instynkt, a mnie nie wiedzie nic.
Chciałbym wysunąć żądze, jak szpony, i chwycić i zdruzgotać zaporę, co
mi światło kradnie. Lecz nie wiem, gdzie iść, gdzie jest skorupa mej
duszy.

_Dnia 8 stycznia._
Po wczorajszej wycieczce do Luwru Zaleska była trochę słaba i Władek mię
prosił, abym ją odwiózł do Korzyckiego. Korzycki przyjmuje chorych o
trzeciej, a o tej porze Turski ma zawsze zajęcie w uniwersytecie.
Początkowo wymawiałem się wykładami; zdaje mi się, że chciałem Władkowi
zrobić na złość. Potem jednak ustąpiłem i pojechałem z Zaleską do
Korzyckiego, na drugi kraniec Paryża.
Ta dziewczyna, gdy Władka przy niej nie ma, wydaje mi się zupełnie inną.
Rozmawialiśmy cały czas spokojnie, po cichu, ufnie, jak rozmawiają
starzy i dobrzy znajomi. Mimo całej życzliwości dla niej miałem chwilami
dokładne wrażenie, że ta kobieta jest mi chyba obojętną, że nie pociąga
mię do nie; nic nad to, czem każda kobieta pociągnąć może. Gdy nie
mówiła o Turskim, co niestety zbyt rzadko się zdarzało, mogłem czasami
zapomnieć o stosunku, jaki ją z nim łączy: tego mi tylko trzeba.
Coraz więcej mi się zdaje, że w tej dziewczynie ponętną jest tylko jej
miłość. To uczucie działa na nią, jak ów pierścień z bajki, który
posiadaczowi zapewniał wszystkie piękności i skarby. Gdy się przymila do
Władka, rzeczywiście jest prawie piękna i ma taki wyraz w oczach, że
wtedy oddałbym wszystko za to, aby przestała go kochać. Chyba trudno
mniej żądać w życiu. Nie żądam miłości, lecz tylko spokoju, bezczucia,
jak dawniej. Dopóki widzę, że ona jest zakochana, coś mię nurtuje,
łamie, dręczy, odbiera swobodę myśli. Ja nie chcę o tem myśleć. Byłem
tylko zasnął!

_Dnia 9 stycznia._
Jest okropnem błagać kobietę o miłość, wić się u jej stóp, wołając:
kocham, kocham;--i nie słyszeć nic, oprócz echa własnych słów, odbitych
o próżnię, i odejść z myślą, że jest gdzieś marny, podły człowiek, dla
którego kobieta ta tęskni i gardzi wszystkiem: miłością, bólem,
rozpaczą--
Ale gorzej jest, jeżeli w takiej chwili nie można zawołać nic więcej nad
to: nie kochaj go. Są teraz chwile, gdy zazdroszczę Władkowi tak, że
chociaż nie umarłem, zazdroszczę mu życia, jakgdybym wiedział, że on
mnie przeżyje. Zresztą, takie istnienie jak moje, z wiecznem pożądaniem
czegoś nieuchwytnego, niewymarzonego nawet, z ciągłym niepokojem w
duszy, na łasce każdego wrażenia, to nie jest życie, to sen gorączkowy
i tak męczący, że często niewiadomo, czy nie lepiej raz się już obudzić.
Mam takie dziwne zmysły, że potrafię odczuwać tylko gorycz, a to w końcu
mdli i truć zaczyna. Jak zniszczony lubieżnik przez chłostę,
przepędziłem się przez wszystko, co zawiść dać może--i nie doznałem
nawet miłości, która temu dobremu, szczęśliwemu przyjacielowi dostała
się tak łatwo. Nie kocham Zaleskiej i wiem, że w chwili, gdy ona
przestanie kochać Władka, będzie mi tak obcą, jak kobieta, którą
pierwszy raz widzę na ulicy. Jest to straszne, bo pozbawia mię wszelkiej
nadziei. Nie mam się o co starać, bo jeślibym co osiągnął, zyskam mniej
jeszcze, niż mam teraz.
Kłamstwo, ohydne kłamstwo... Nie kocham Zaleskiej?... Za cóż bym więc
tak cierpiał?
Mam chwilami złudzenie, jakgdyby wszystko, co mię otacza: domy, drzewa,
ludzie, chwiało się nagle i groziło zawaleniem. Lękam się trochę sam
chodzić i tego mi wstyd przed sobą. Zawsze gardziłem nerwowymi ludźmi.

_Dnia 10 stycznia._
Godzina siódma rano. Brzask szary wstał i sączy się przez okno. Siedzę
na krześle zbłocony, znużony, złamany, a sen nie przychodzi do mnie.
Ledwie pomnę, co się ze mną działo tej nocy, bo to już nie ma nazwy.
Szaleństwo? Trwoga?... Gorzej. Jakaś odwieczna modlitwa jaskiniowców
świdruje mi mózg: Grozo, Potęgo--jakakolwiek jesteś--bądź litościwa
duszy mojej! Ale nie, nie, nie... jestem znów silny, zdrów i twardy.
Wczoraj wieczór cały spędziłem w kawiarni. Do Zaleskiej nie chciałem,
nie mogłem iść; Polińskiego nie było w domu; innych ludzi szukać
niepodobna było. Wszystko mi było zresztą jedno, gdzie się znajdować,
byle nie być w domu, nie widzieć tych cieni, które jak złe psy kryją się
po kątach i chodzą od stołu do krzeseł, od krzeseł do łóżka, byle nie
kłaść się i nie rozbierać w tem gęstem powietrzu, gdzie jakieś
niewidzialne dotknięcia palą mi skórę, byle nie czuć tej ciemności,
która jak na żer nalatuje na mnie i kładzie mi się na piersiach. Nie
mogłem iść do domu; niewysłowiony lęk, obawa samotności, obawa spokoju i
martwoty gryzła mię nieustannym, prawie fizycznym bólem.
Ale o pierwszej zamknięto kawiarnię i musiałem wyjść. Poszedłem wprost
przed siebie i zacząłem błądzić. Bez celu, pierwszą lepszą ulicą, która
się nawinęła, przez bulwary, przez place, przez zaułki. A za mną
błądziły jakieś wizye potworne i zarzucały mi czarne swe ręce na oczy;
wtedy gasło mi światło, zdawało się, jakby świat cały zapadał się w
ciemność, a słońce nigdy już więcej powstać nie miało. Stawałem wtedy
przed latarnią i wlepiwszy oczy w żółte jej światełko stałem bez ruchu,
drżąc we wnętrzu i słuchem rozognionym przysłuchując się ciszy. Kto wie
co tam siedzi w tem czarnem jądrze, które nieprzejrzyście rozciąga się
aż po same szkła latarni? Tam może czyhać człowiek z nożem, czyhać na
mnie i uderzyć mię w szyję, tam może być tak gęsto, że padnę odrazu bez
tchu... Lub może tam być gwarno od jakiegoś nieznanego życia nocy, może
tam być tak ludno, że zatrzymają mię i przepadnę bez śladu, jakgdybym w
otchłań wleciał.
I nagle zrywał się nademną strach ohydny, niewypowiedziany i jak wicher
zmiatał mię od latarni i w ciemność na zgubę własną odrzucał. Biegłem
nieprzytomny przez ulice, potykając się o kostki, rozrzucone do
brukowania, uciekałem na place widniejsze od ulic i kryłem się jak
zbrodniarz, gdym zdała straż policyjną zobaczył. Rozszalały tabun nędz
tratował mi duszę i szarpał mózgi, jak padlinę. Rozplatały się
wszystkie węzły duszy i było mi, jakbym cały zapadał się w sobie. Pot,
jak w łaźni występował mi na czoło, spływał na szyję i oblepiał na mnie
bieliznę; gorąca para żarła mi oczy; zdało mi się, że w powietrzu jest
jakiś nieznany kwas; gryzący i trujący, jak żaden inny, który wgryza mi
się w ciało i roztlenia tkanki. Koło mnie rozsuwały się tylko i zbiegały
gmachy martwe, bo wszystko, co nie jest kamieniem, zostało spopielone,
rozsypane, wyżarte. Zamknąłem usta, bo piersi mi płoną. I biegłem,
biegłem co raz szybciej ze schylonym karkiem, jak ścigane i oszalałe
zwierzę...
Wybiegłem do Hal. Przedemną w prostych, pewnych, olbrzymich liniach
piętrzyły się żelazne sklepienia. Wielkie lampy błyszczały niebieskawem
światłem, a ku górze pod dachem szklanym, jasność ich jednoczyła się w
jakiś drżący blask, który sypał się na plac cały. Tłok na dole. Kręcą
się tłumy ludzi, wozy podjeżdżają i bez przerwy sypią się z nich wory,
kosze, paki. Mimo to nie było wrzawy. Ludzie pracują cicho, niegłośnie,
jak widma. Tylko czasem zaskrzypi koło łub stuknie o kamień żelaztwo. I
znowu cisza.
Jasność przykuła mię do siebie. Siadłem na ławce; pot stygnął na mnie,
chłodził i orzeźwiał. Bezmyślnie patrzyłem w głąb tego pałacu, na wir
ludzi, kołujący przy mnie, na stosy jarzyn, które co raz wyżej i
gęściej zasypywały chodnik, na żelazne belki, z których zwieszały się
jakieś chorągwie czy płachty, na strop z błękitnemi gwiazdami--i znów
spełzałem oczami z tych wyżyn po belkach na bruk. I znów patrzyłem, jak
schylają się karki parobków, ręce wyrzucają zielone kule kapusty, jak
wozy przesuwają się zwolna--i łowiłem w tej ciszy jakieś szmery, brzęki,
czasem zwrotkę dalekiej piosnki lub przekleństwo. Patrzyłem, słuchałem i
żar odchodził odemnie. Spokój. I chciałem tu zostać, zdala od widm,
które za mną biegły--i czekać ranka.
--_Viens, chéri._
Powiedziano coś blisko mnie:
--_Viens donc, chéri._
Przy mnie na pustej dotąd ławce siedziała teraz pogięta postać, w
czarnych łachmanach, niewyraźna; tylko twarz sprośna, nabrzękła,
czerwona z otwartemi śmiejącemi się usty, patrzyła na mnie zblizka,
coraz bliżej. I ja patrzyłem na tego potwora, który nagle przy mnie się
wylągł i widziałem, jak sinieją mu wargi i jak trupio wyglądają duże
ostre zęby z tych żałobnych obwódek. Brzydzę się... a oczu oderwać nie
mogę, i boję się... a jednak patrzę.
--_Qu'as tu donc peur, mon petit loup?_
Tak, rzeczywiście lękam się; czuję, że roztwierają mi się i
nieruchomieją źrenice. Rękami chwytam się ławki, mdło mi się robi w
duszy i tak smutno i fala jakaś wzbiera mi w piersi, dławi w gardle i
ściska. Suchemi oczami patrzę, patrzę ciągle. Jaka ona podobna, coraz
podobniejsza, coraz młodsza, tamta...
Nagle rozległo się gdzieś nademną przekleństwo furmana; huk zbudził się
we mnie, jakby Halle się ocknęły i z krzykiem rzucały ku mnie. I
przypomniałem sobie gdzie jestem, zerwałem się z miejsca i pobiegłem
przed siebie, wprost w Halle, byle dale; od tej... i od tamtej.
--_Va, sale bête_.
Dogonił mię tylko ohydny śmiech i złorzeczenie.
................................
I znów począłem iść, iść bez przerwy. Wyobraźnia moja, jak motyl bez
skrzydeł, legła ranna śmiertelnie i nie zrywała się więcej. Szał odszedł
mię, a zmysły postrzegały wszystko z jasnością przerażającą. Ale nad
wszystkiemi wrażeniami górowała nieprzeparta, w całej krwi rozlana myśl:
iść, iść. Ta myśl wszechmocna dała mi jakąś potęgę ciała,
niezniszczalność mięśni. Szedłem krokiem sprężystym, jędrnym, jak
wyćwiczony żołnierz. Jak długo szedłem, nie wiem. Nie myślałem o niczem,
nie czułem nic. Tylko chwilami zdawało mi się, że po drugiej stronie
ulicy w mroku prześlizguje się cicho taka sama postać błędna, idąca bez
celu, potępiona. I byłem jej wdzięczny, że idzie ze mną i nie trwożyła
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 3
  • Parts
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 1
    Total number of words is 4224
    Total number of unique words is 1919
    23.0 of words are in the 2000 most common words
    32.2 of words are in the 5000 most common words
    37.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 2
    Total number of words is 4305
    Total number of unique words is 1948
    21.0 of words are in the 2000 most common words
    30.2 of words are in the 5000 most common words
    35.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 3
    Total number of words is 4202
    Total number of unique words is 2157
    20.5 of words are in the 2000 most common words
    29.9 of words are in the 5000 most common words
    35.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 4
    Total number of words is 4325
    Total number of unique words is 2070
    22.5 of words are in the 2000 most common words
    31.4 of words are in the 5000 most common words
    36.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 5
    Total number of words is 4231
    Total number of unique words is 2107
    22.6 of words are in the 2000 most common words
    32.4 of words are in the 5000 most common words
    37.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 6
    Total number of words is 4280
    Total number of unique words is 2180
    20.9 of words are in the 2000 most common words
    30.3 of words are in the 5000 most common words
    34.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 7
    Total number of words is 4357
    Total number of unique words is 1734
    24.0 of words are in the 2000 most common words
    34.4 of words are in the 5000 most common words
    39.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Jeden miesiąc życia: utwory prozą - 8
    Total number of words is 937
    Total number of unique words is 470
    38.2 of words are in the 2000 most common words
    44.9 of words are in the 5000 most common words
    48.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.