Ironia Pozorów - 08

Total number of words is 3984
Total number of unique words is 2109
22.4 of words are in the 2000 most common words
32.2 of words are in the 5000 most common words
37.7 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
Znając snać dobrze drogę ku niemu, pan January nie zatrzymał się, a
tylko ciągle tak samo zadumany, ruszył w drogę dalej, prosto przez
bagno, stawiając powoli stopy na trzęsących się kępkach zielonych.
Pod ciężarem ciała idącego myśliwca grunt uginał sie, kołysał
niedostrzegalnie, a pod nim chlupotała woda i poruszał się krąg
cały wodnistej ziemi.
Pan January nie zwracał jednak na to żadnej uwagi; w myślach
rozpamiętywał coś ciągle, w oczach zaś uporczywie majaczyła mu
wywołana przypomnieniem twarz i postać Oli, przesłaniając sylwetką
swą wzrok jego zamglony.
Roztargniony jakby, tu, gdzie się znajdował, zgoła nieobecny,
Gowartowski szedł przez moczary, coraz dalej, a raz nawet noga
niespodzianie obsunęła mu się na małej kępce, i mało, mało, że
nie stracił równowagi...
Tymczasem poza nim, w dal roztwierały się niby widnokręgu podwoje...
Stopniowo, wąskie pasmo skrytego jeszcze słonecznego światła, rosło
na niebiosach. Z pod białych puchów posłania i spuszczonych
dyskretnie jakby gazowych u łoża zasłon - zarumieniona, wstydliwa
wychylać się poczęła jutrzenka różana, przeciągając się
lubieżnie jeszcze poza przejrzystą oponą obłoków bladych...
Ponad stawem latały teraz ciągle kuliki; w dali na horyzoncie, z
innego snać legowiska, wysoko na pogodnem niebie, ciągnęło tutaj
całe stado dzikich kaczek - prostopadle pod niemi ogromny jastrząb
krążył majestatycznie nad łanem zboża...
Ostatnie wreszcie cienie przedświtu pierzchły nagle... Pierwszy
promień słońca wyjrzał nieśmiało, błysnął po białych ścianach
chatynki i blaszanym dachu starego młyna, dotknął się tafli stawu,
zamigotał w mętnych błotach moczarów i musnął pieszczotliwie
odwróconą sylwetę idącego mężczyzny.
Na błyszczącej lufie przełożonej przez plecy strzelby zapalił się
blaskiem. Minęła chwila... i już tryumfalnie zajaśniał on,
objąwszy płomieniem świateł liście kilkunastu drzew, rosnących
wśród bagien. Postać kroczącego miarowo po moczarach człowieka na
zakręcie, czy też w drzew cieniu, znikła nagle w mgnieniu oka...
Po chwili w dali rozległo się tylko głośne szczekanie psa.
Umilkło...
Nad ziemią w tej samej chwili wstał dzień nowy, pełen nadziei, z
radością na promienistem czole.
---------

Na platformie kawiarni, położonej na szczycie góry "Gűtsch,"
wznoszącej swój cypel wyniosły ponad wdzięcznie rozrzuconą u jej
stóp Lucerną, roiło się od turystów, siedzących przy stolikach.
Szmery prowadzonych rozmów łączyły się w akord wspólny z grającą
smętnie i cicho orkiestrą, wzrok zaś wypoczywających gości
pieścił widok cudny i wspaniały na miasto, tulące się zacisznie do
brzegów jeziora, zapatrzone w jego ciemnoszafirowe głębie, w których
lustrzanej toni milcząco przyglądały się również zadumane
wierzchołki gór.
Zamykały one łańcuchem swym cały widnokrąg naprzeciw miasta, po
drugiej stronie jeziora, i ramowały na prawo krętą szyję wód jego,
płynących cicho w dal...
Ozłociwszy purpurą i złotem śnieżne szczyty ginących we mgle Alp,
zamigotawszy krwawo na białych frontach nadbrzeżnych hoteli,
spiczastych wieżach "Hofkirche" i szybach pomniejszych domostw,
właśnie przed chwilą zgasł ostatni promyk słońca...
Natomiast zmierzch szary już obecnie wychylał się skądś
nieśmiało, ślizgał się po gładkiej tafli jeziora, przechadzał po
dwóch, krytych daszkiem, drewnianych mostach, starożytnych i wąskich,
a omraczając sześciokątny czubek, położonej tuż przy jednym z
nich, oryginalnej wodnej wieżycy, swawolnie zdawał się zatapiać ją,
jedynaczkę, sterczącą zabawnie pośród wód szafiru.
A tymczasem, pod wpływem idącego wieczora, cichło jakby jeszcze
bardziej wszystko dokoła... Senny spokój płynąć się zdawał od
Lucerny, która, choć przepełniona gośćmi z całego świata,
tętnić poczynająca właśnie o tej porze muzyką i gwarem -
obserwowana jednak stąd, z "Gűtsch" wierzchołka, wydawała się tak
spokojną - tak cichą, jakby nie była zgoła punktem zbornym
kosmopolitycznej towarzystw śmietanki, ale tylko - oazą wytchnienia i
swobody.
W jednym z najlepszych punktów obserwacyjnych kawiarnianej platformy,
przy stoliku, siedziało pięć osób.
Towarzystwo to składali: starsza wiekiem osoba, Polka, z córką i
poważnym jegomościem, ojcem zapewne rodziny - młody, żwawy,
przystojny Francuz i Dzierżymirscy.
Ożywiona, niemilknąca rozmowa, podtrzymywana głównie przez Olę i
młodego Francuza, panowała przy tym, odosobnionym od innych, stoliku.
Stary jegomość śmiał się co chwila serdecznie i jowialnie z
dowcipów młodzieńca, panienka również rozmawiała wesoło i jeden
tylko Dzierżymirski stanowił w tym akordzie dobranym kontrast aż
nadto wyraźny, zachowanie się zaś jego milczące i bierny, li tylko
konieczny, udział w rozmowie, świadczyły dobitnie, że to wszystko
nudzi go nad wyraz.
Oczy Dzierżymirskiego, pełne zamyślenia, prawie bezustannie
spoczywały na krajobrazie u podnóża góry, z rzadka przenosząc się,
obojętne, na towarzystwo. Wzrok jego wtedy zatrzymywał się głównie
na Oli. Zaduma smętna, od otoczenia daleka, znikała wówczas na
chwilę z jego oblicza, źrenice zaś czarne Romana, ciemniejszemi
stawały się, badawcze... Nader korzystnie zaś dnia tego wyglądała
pani Ola. Ubrana w zgrabną suknię, z jasnej materyi, czyniła
wrażenie wytworne i eleganckie; obnażone zaś dość głęboko, z
okazyi niby gorąca, pierś, szyja i ramiona, przykryte tylko ażurową
koronką, stanowiącą całość z suknią - podnosiły jeszcze wdzięk
jej postaci. Siedząc obok młodego Francuza, rozmawiali z nim
przeważnie, śmiejąc się, dowcipkując, i bezwiednie zapewne tylko,
rzucając mu od czasu do czasu rozbawione, zalotne jakby spojrzenia.
Trwało tak dosyć długo. Po niejakim czasie jednak Ola zauważyła
snać dziwne trochę zachowanie się męża, bo, skorzystawszy z
ogólnego powstania, spowodowanego czyjąś uwagą o krajobrazie,
zbliżyła się do Dzierżymirskiego, i przytuliwszy się, otarłszy,
jak kocię, swą rozkwitłą kibicią o niego, miękko i czule
zapytała:
- Coś taki smutny, Romciu, co ci?
-Nic, kochanie! - odparł krótko Dzierżymirski i dorzucił po chwili:
- Ale, a propos, ja cię tu zostawię, bo sam wpaść jeszcze muszę na
pocztę, tam, na dole...
- Koniecznie chcesz tam iść? To może jedźmy już razem?..
Dzierżymirski odczuł niechęć lekką w głosie żony; cień ledwie
dostrzegalnego niezadowolenia, przemknął mu po twarzy, odezwał się
jednak szybko:
- Nie, nie, zostań, ma chère, proszę cię... Spotkamy się później
w alei nadbrzeżnej, będę czekał na ciebie... au revoir...
Dzierżymirski ścisnął zlekka rączkę żony i zręcznie wycofał
się z platformy, zdążając po schodkach na dół, do stacyi kolejki
zębatej, zwanej "funiculaire," a łączącej w pięciu minutach czasu
górę z miastem.
Zajęte lornetowaniem krajobrazu - którego wdzięk teraz dopiero, po
chwilowem wyczerpaniu tematu rozmowy, zdołał przemówić do ich
poczucia piękna. Towarzystwo nie zauważyło nawet odejścia Romana.
Ten ostatni spuszczał się powoli po schodkach i zasiadł niebawem w
wagoniku kolejki, wkrótce ruszyć mającej do Lucerny.
- A to mnie znudzili - mruknął - zakazane towarzystwo...
W tej samej chwili rozległ się sygnał odjazdowy, wagoniki poruszyły
się z chrzęstem, i hamowane, powoli w dół spuszczać się zaczęły.
Roman obejrzał się; w wagonie, dziwnym zbiegiem okoliczności,
znajdował się zupełnie sam.
Wygodnie wyciągnął nogi, rozparł się i patrzył w dół.
Przed nim czerniała stromo idąca para szyn kolei, z położonym
pośrodku trzecim, dziurkowatym relsem; w dole, otulone mrokiem,
drzemało jezioro - wierzchołki gór stopiły się w zmierzchu, zlały
jakby z chmurami niebios, w ciemnościach zaś, coraz to większych,
występowały teraz szaro domy miasta, w których, jak ogniki błędne,
zapalały się co chwila tu i tam światełka.
Roman nagle przymknął oczy.
Bo oto jemu - wpatrzonemu ciągle w dół, w stromą pochyłość i
powietrzną próżnię, dzielącą jeszcze kolejkę od jeziora i, miasta
- zakręciło się w głowie, w wirze zaś tym wyłoniła nagle się
jedyna szalona myśl, spowodowana jakimś jednoczesnym, nic nie
znaczącym wagonów hałasem. Mianowicie zdało mu się po prostu, że
oberwany pociąg leci w dół, coraz szybciej, i... że już... już oto
w katastrofie, chaosie impetycznym - dotknie się on niebawem szklistej
toni wód...
Po krótkiej atoli chwilce Dzierżymirski otworzył oczy i roześmiał
się głośno.
Nic wokoło nie zmieniło poprzedniego wyglądu. Wolno i ostrożnie
staczała się kolejka dalej, jezioro byłe już tylko znacznie bliżej,
u brzegu jego mrugała, iskrząca się dziesiątkami światełek,
Lucerna; wagony, brzęcząc, spuszczały się ciągle, zawieszone nad
miastem.
Roman wzruszył ramionami.
- Co mi dziś jest! sarn nie wiem! - mruknął.
W istocie był nie swój od samego rana. W silnej mierze niewątpliwie
przyczyniło się do tego postępowanie żony.
Zapoznawszy się sama z kilkoma osobami, o natrętnej manji
zaznajamiania się, zanudzała go od kilku dni pobytu w Lucernie ich
obecnością bezustanną, bawiąc się wszakże sama znakomicie. I to
właśnie ostatnie najbardziej irytowało Romana. Tak unikał dotąd
ludzi, tak uciekał od nich, by być samym tylko z Olą, by bez
zamącenia niczem pić szczęście chwili i tą miłością w sobie
wszystko zagłuszyć!..
Ominął wszak nawet dobrowolnie Medyolan, rodzinne miasto swej matki,
gdzie pochowaną była na miejscowem "Cimitero Monumentale," gdzie poza
tem posiadał jeszcze krewnych nieboszczki - uczyniwszy to w jedynym
celu uniknięcia musu obcowania z ludźmi, innymi, prócz niej, Oli...
A tu tymczasem ona sama wyszukiwała sobie jakieś zakazane figury!..
Roman przy tej ostatniej myśli, wyrzuciwszy z ust dogasającego
papierosa, żachnął się niecierpliwie.
Bo na przykład ten Francuz, czyż nie wzbudzał w nim słusznego
gniewu? Młodzik nieznośny, z bezmyślnym, banalnym wiecznie na ustach
uśmiechem, z którego jednak Ola bezustannie tak szczerze się
śmiała...
- Albo ta jej tualeta dzisiejsza, - mówił sobie dalej Roman, - w
Wenecyi przecież było daleko goręcej, nie ubierała ona jednak gorsu
swego tak przejrzyście, a tu chłód w porównaniu...
- Dla tego osła z Paryża niewątpliwie, by mógł cynicznie i
lubieżnie napawać się kształtem i ciałem jej kibici! - półgłosem
dopowiedział podrażniony Dzierżymirski.
- Że też te kobiety bez wabienia mężczyzny po prostu żyć nie
mogą!.. - wyrwało mu, się jeszcze.
Spostrzeżenie powyższe, a tyczące się w danym wypadku własnej
żony, gniewało go niepomiernie.. Od pewnego czasu bowiem, obserwując
Olę, dostrzegł cechę w charakterze jej, nieznaną mu dotąd: chęć
zalotną przypodobania się innemu mężczyźnie - nie jemu...
Jątrzyło go to bardzo, choć pragnął pozornie traktować fakt ów
lekko.
Wagoniki stanęły właśnie. Roman wyskoczył szybko i skierował się
ku gmachowi poczty, położonemu koło głównego mostu, tuż przy
dworcu kolejowym. Przed paru dniami wysłał list do kraju, do jednego
ze swych dobrych znajomych. Powiadamiał go o swoim ślubie i zarazem
prosił usilnie o napisanie mu, co w rodzinnem mieście mówią o jego
małżeństwie i co porabia January Gowartowski.
Dzierżymirski najbardziej był ciekawym tej ostatniej wiadomości, ze
względu na Olę i smutek, od niedawna, stopniowo żłobiący, coraz
częściej jej twarzyczkę.
Podał adres: "Poste-restante, Lucerna," teraz zatem, wyskoczywszy
raźno z wagonu kolejki, w kilka sekund znalazł się już przy
właściwem okienku, w obszernej sali gmachu szwajcarskiej poczty.
Śpiesznie powiedział urzędnikowi swe imię i nazwisko.
Grymas pocieszny wykrzywił twarz tego ostatniego, i wykrztusił z
trudnością:
- Dziez-Dzier... Cornment? Ècrivez, monsieur, sil vous plait! - podał
kartkę Dzierżymirskiemu.
Roman posłusznie napisał swe nazwisko.
Urzędnik wziął papier do ręki, skrzywił się raz jeszcze, poczem
wzruszył wymownie ramionami, a po chwili dopiero podał cudzoziemcowi
list.
Roman chwycił go śpiesznie i wybiegł na ulicę.
Przy świetle latarni rozerwał kopertę i czytać począł zapełnioną
bitem pismem ćwiartkę. Twarz jego wyrażała niepokój i zaciekawienie
widoczne, które po chwili dopiero ustąpiły wrażeniom, otrzymanym
bezpośrednio z lektury pisma.
List ten, donoszący o towarzyskiem życiu w rodzinnem mieście, o
ostatniem przyjęciu u marszałkowej, i pogłoskach o stanie
Gowartowskiego, nic w sobie zatrważającego nie miał.
"Znam pana Krasnostawskiego, plenipotenta gowartowskiego; jeśli chcesz
koniecznie mieć dokładne wiadomości o wszystkiem, tyczącem się
Gowartowa, napisz mi i podaj adres, a doniosę ci szczegółowo.."
opiewał koniec listu szkolnego kolegi Romana, w postscriptum...
Uspokojony, Dzierżymirski złożył list i schował go do kieszeni; pod
wpływem jednak ostatnich słów pisma, zawrócił, przestąpił raz
jeszcze próg gmachu poczty, i kupiwszy pocztówkę z widokiem, napisał
szybko, odręcznie, przyjacielowi swemu kilka słów szczerego
podziękowania, z prośbą o dalsze wiadomości, podawszy adres "Vevey",
dokąd zamierzał z Olą udać się nazajutrz. Poczem wyszedł
śpiesznie i wrzuciwszy kartę, skierował się przez szeroki most ku
nadbrzeżnej, ocienionej drzewami, szerokiej alei, spacerowemu miejscu
Lucerny, pełnemu w obecnej chwili publiczności, rozbrzmiewającemu
muzyką, wesołością i gwarem.
Minąwszy most, Roman wkrótce znalazł się w cieniu drzew i uszedłszy
paręset kroków, siadł na samotnej ławeczce, kapelusz zdjął i
położył obok siebie.
Wpółobróciwszy się jednocześnie, ujrzał stragan z owocami. Poczuł
nagle pragnienie, i skinął, kazawszy sobie przynieść parę gruszek i
brzoskwiń.
Gdy usłużny szwajcar podawał mu je, z ugrzecznieniem, Dzierżymirski
sięgnął do kieszeni, a wyjęta ruchem szybkim sakiewka jego
roztworzyła się, i zawartość jej cała wysypała się szeroko i z
brzękiem na ziemię.
Roman, widząc to, machinalnie schylał się już, by zebrać leżące
na żwirze alei kilkaset może franków, w złocie i srebrze, gdy oto
jakaś refleksja nagła powstrzymała go w pół ruchu. Wyprostował
się.
Rzuciwszy zaś oczekującemu na zapłatę przekupniowi po francusku,
niedbale: "Ramassez Ça.! - odwrócił się obojętnie na pozór w
drugą stronę, i utkwił wzrok w jezioro.
Po chwili, w półobrocie głowy, z pod oka, spojrzawszy raz jeszcze na
zoraną bruzdami, opaloną twarz szwajcara, zbierającego już rozsypany
pieniądz - zamyślił się...
O, jakże on pragnął w tej chwili, by z garści tych oto pieniędzy,
które mu wręczonemi będą za parę minut , zabrakło
pięciofrankówki choć jednej!...
Podarowałby on ją śmiałkowi temu, a biedakowi zapewne, z
pewnością!... Bo czyż?... Czyż godziłoby się "jemu" rzucać na
niego kamieniem?...
Roman, wpatrzony bezustannie w zadumie przed siebie, gorączkowo,
niecierpliwie oczekiwał rezultatu swej próby.
- Weźmie, z pewnością weźmie! - mówił sobie równocześnie w duszy
i głos jakiś cyniczny, drwią co wołał w nim szyderski.
- "Uczciwość ludzka!... ha... ha... ha!.. Frazesy, frazesy!..
malowana, wzorzysta zewnętrznie kraszanka, wewnątrz zaś skrycie
cuchnąca!..."
Przed Dzierżymirskim roztaczał się tymczasem krajobraz wdzięczny nad
wyraz. W drżących więc oto głębiach jeziora, na prawo,
przeglądało się tysiącem światełek miasto... płynące wody, o
kilka kroków od alei, skręcały w bok, tocząc swe ciemne fale, jak
rozpięta nad niemi wrześniowa noc cicha, hen! daleko, ku górom; po
powierzchni jeziora błąkały się łódki i małe stateczki, przy
każdym zaś błyszczała czerwona, duża, okrągła latarka, krwawym
śladem, ścieżyną purpury znacząc głęboko swe przejście w
przezroczej toni.
I ogniki owe, łącznie ze swem odbiciem, drżały tak bezustannie po
jeziorze, sunęły z wolna, zmieniały miejsce - wreszcie malały,
utożsamiając się jakby w dali latającym gdzieś świętojańskim
robaczkom...
Na lewo zaś, tuż przy brzegu, u przystani statków parowych, inne
znów ognie dotrzymywały tamtym towarzystwa. Ku uciesze zapewne
spacerujących gości puszczano tam fajerwerki; kręciły się zatem
młyńce, pękały rzymskie świece, strzelały wysoko barwne rakiety -
spadały snopami iskier, ginęły w ciemnych falach jeziora.
Dzierżymirski, wpatrzony początkowo bezmyślnie, począł się teraz
właśnie przyglądać uważniej, ujęty wdziękiem widoku, gdy nagle
posłyszał głośno wyrzeczone koło siebie słowa:
- S'il vous plait, monsieur!
Roman odwrócił się szybko. Szwajcar, pozbierawszy pieniądze,
oddawał mu sakiewkę.
- To dobrze, macie za owoce i fatygę! - pośpiesznie odparł
Dzierżymirski i wręczył przekupniowi dwa franki, w srebrze.
- Merci, monsieur! - akcentując przeciągle ostatnią sylabę u wyrazu:
pan, odparł zadowolony Szwajcar, skłonił się, bez uniżoności
jednak, i odszedł.
Dzierżymirski wstał i skierował się ku innej, odleglejszej, skrytej
cieniem drzew, a pustej również ławce. Wychodząc z domu, dziwnym
trafem okoliczności, przerachował właśnie pieniądze i wiedział co
do grosza, ile ich znajdowało się w portmonetce. Odtrąciwszy w myśli
wydanych kilkanaście franków, począł gorączkowo liczyć złoto i
srebro.
Nie brakowało ani jednego centa.
Widoczne rozczarowanie odbiło się na twarzy Dzierżymirskiego.
Pochylił się na siedzeniu, oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w
dłonie.
- Więc ludzi uczciwych na świecie nie brak... Uczciwym być potrafi
nawet człek prosty, więc tylko ty... ty!.. - huczało mu bezlitośnie
w głowie, i rumieniec wstydu palił policzki.
Nie mogąc usiedzieć, Roman zerwał się po chwili z ławki i
skierował przed siebie nadbrzeżną aleją.
Minął niebawem jeden z pierwszorzędnych hoteli, przed którym co
wieczór stale grywała orkiestra, dotarł aż do położonego na końcu
"quai" - kursalu, - zawrócił, wciąż opanowany jedną i tą samą
myślą.
W około niego roiło się teraz od eleganckiej, wytwornej
publiczności; piękne kobiety, ubrane bogato i gustownie, wymuskani
panowie przechadzali z wolna przed olbrzymim i urządzonym z wielkim
komfortem hotelem "National", towarzyskie kółka siedziały grupami na
bambusowych fotelach - bawiono się wesoło; wykwintnych gości pełno
było również i wewnątrz hotelu, we wspaniałych salach na dole;
przez otwarte na ścieżaj okna dochodziły dźwięki walca - tańczono.
Kosmopolityczny próżniaczy high-life, zjechawszy się tutaj, używał
do woli wywczasu i przyjemności, starając się zarazem opróżnić
kieszenie z niepotrzebnego złota, oraz zabić czas miło i połknąć
trawiącą nudę.
- A może między nimi znajduje się on "właściciel", "on", wówczas,
przed laty, przez ciebie, kto wie, czy nie skrzywdzony - drażniąc
Romana uporczywie, myśl dziwaczna męczyć go nagle poczęła.
Wstrząsnął się i skrzywił boleśnie...
W tej samej chwili jednak, do uszu jego doleciał świeży, jędrny
głos kobiecy.
Pieśń włoska, namiętna, jak krew i miłość dzieci południa,
drżąca uczuciem, pomknęła po drżącej fali jeziora, ponad głowy
przechadzających się gości, odbiła się o echo gór...
Ktoś z płci nadobnej śpiewał artystycznie i pięknie w jednej z sal
"National'u"; Dzierżymirski podszedł bliżej i słuchać począł,
zniewolony pięknością głosu.
I powoli, rozpędzona czarem pieśni, w jego duszy równocześnie
uspakajała się burza.
Gdy śpiew ustał, Roman już myślą był gdzie indziej; jak wpływ
zewnętrzny życia przed chwilą poruszył był dotkliwie struny duszy
jego - tak samo, ułagodziwszy je teraz, przeniósł naraz myśl Romana
do chwili obecnej.
Dzierżymirski przypomniał sobie żonę, spojrzał na zegarek i
skierował się drogą powrotną do mostu; zaniepokojony raptem, że
dotąd nie ma jeszcze Oli. Idąc zaś, przesuwał wzrok uważny po
twarzach przechodniów.
Nagle brwi zmarszczył. Bo oto o kroków kilkanaście przed sobą
ujrzał Olę, ale samą i w towarzystwie tylko młodego Francuza, w
ciemnej narzutce na ramionach, snać nie swojej, gdyż żadnej podobnej
ze sobą nie miała.
Roman uśmiechnął się ironicznie:
- Zmarzła, biedaczka! - mruknął z zadowoleniem. - Przyśpieszył
kroku, a znalazłszy się tuż przy idącej parze, pochylonej z lekka ku
sobie, szyderczo odezwał się po francusku:
- A, powitać !. . Cóż to, Ola w pożyczanych szatach?...
Urwawszy w pół zdania rozmowę, idący podnieśli jednocześnie
głowy, Ola zaś zarumieniła się nieco i odparła:
- A tak. Pożyczyłam okrycia u panny K... po zachodzie słońca tak
chłodno...
- Można się było z góry tego spodziewać; bardzoś źle zrobiła,
wyletniając się, a z odsyłaniem znów owych zarzutek kłopot tylko
będzie! - rzucił Roman opryskliwie.
- Wiesz przecie, że jutro raniutko jedziemy! A te panie gdzież?...
Dwa ostatnie zdania wymówił Dzierżymirski po polsku tym samym,
niezadowolonym wciąż głosem.
- Wstąpiły po drodze do znajomych - odparła Ola, onieśmielona nieco
tonem męża.
- A... tak. No, to wracamy do domu! - zadecydował Dzierżymirski w
tymże, co poprzednio języku, i odwrócił się szybko, pragnąc w
duszy co prędzej pozbyć się towarzysza żony.
- Przecież już Ola nigdy tego cymbała nie ujrzy! - dodał w myśli
zarazem.
- Państwo jadą jutro? O której? - pytał tymczasem właśnie
młodzieniec.
Widząc, iż Ola pragnie poinformować Francuza, Roman rzekł
śpiesznie.
- O, panie!... nie wiemy jeszcze!... Au plaisir - i wyciągnął
rękę...
- Ach, więc już może nie będę miał szczęścia oglądać państwa?
Doprawdy, jakże mi przykro! - rzekł młody Francuzik, ściskając
podaną dłoń; nie odchodząc jednak, wciąż szedł obok Oli.
- Państwo w którą stronę? - zagadnął uprzejmie. - Tak mało
miałem sposobności rozmawiać dziś z panem... - słodziutko
ciągnął dalej, zwracając się do Dzierżymirskiego - umknął nam
pan tak prędko...
Bawidamek z nad Sekwany umilkł nagle pod drwiącem spojrzeniem Romana.
- Państwo... w roku przyszłym zapewne przyjadą tu również? -
jęknął jeszcze, podtrzymując rozmowę.
- A pan ?.... - słodko i uprzejmie zapytał Dzierżymirski.
- O, naturalnie, iż będę! - pośpieszył z odpowiedzią młodzieniec.
- No, to my - nie! - odparł z przyciskiem, całkiem seryo Roman,
lodowatym głosem, i uchyliwszy ledwo kapelusza, skinął na tramwaj
elektryczny, by stanął.
- Wsiadamy! - rzucił krótko żonie.
- Przecież ten tramwaj do naszego hotelu nie idzie, a tylko w
przeciwną stronę?! - zauważyła zdziwiona Ola.
- Nic nie szkodzi. Pozbędziemy się tego kulfona!- odrzekł po polsku
Roman. - No, wsiadaj!... - rzucił gniewnie do ociągającej się żony,
i pchnął ją z lekka do czekającego na nich tramwaju.
W sekundę później Dzierżymirscy ruszyli; wehikuł elektryczny
pomknął i znikł, odprowadzony osłupiałym wzrokiem Francuza, który,
postawszy na chodniku chwilę, cały, jak burak, czerwony, ruszył w
drogę, i zginął niebawem w różnobarwnym tłumie.
Gdy w Lucernie odbywał się ten drobny epizod, jednocześnie prawie,
szerokim ukraińskim traktem, w bezgwiezdną i ciemną noc wrześniową,
pędził konno na oklep wyrostek, w burej świtce, trzymając w ręku
smolne łuczywo, tak zwany kaganiec.
Krwawy blask jego rozświetlał panujące wokoło nieprzejrzane
ciemności, torując w ten sposób w ślad za jeźdźcem drogę małemu
koczykowi, zaprzężonemu w cztery bułane żwawe koniki. W powoziku
siedział Bolesław Krasnostawski, otulony burką i obłożony
pakunkami. Jechał właśnie od kolei, a powracał z podróży swej do
miasta.
Zabawiwszy tam, zamiast trzech dni, jak mu polecono, - dziesięć, dziś
dopiero pośpieszał do swoich obowiązków, przez całą drogę
łamiąc sobie właśnie głowę, jak upozorować przed starym
Gowartowskim swą przydłużoną trochę nieobecność.
Bo zgoła nie interesy służby przytrzymały pana Bolesława w wielkim
mieście; o, bynajmniej! Młody pan plenipotent wracał goły, jak
święty turecki. Całkowitą, naturalnie że tylko własną, zarobioną
gotowiznę przehulał bowiem tam doszczętnie.
A teraz na ostatek, jadąc w swoim koczyku, rozpamiętywał on jeszcze
miło, na odległość nawet nęcące chwile, w wesołym grodzie
spędzone... Myśląc zaś jednocześnie o swym chlebodawcy, jedna
szczególniej rzecz dziwiła go niepomiernie; mianowicie, dlaczego z
Gowartowa nie otrzymał on dotąd wcale żadnej, naglącej do powrotu,
depeszy, lub przynajmniej choćby jakiego listu ?... Bo że on nie
dawał znaku życia - nie było w tem nic dziwnego - ale Gowartowski?...
To zaiste, było całkiem niezrozumiałem...
I analizując fakt ten, po raz nie wiadomo już który, Krasnostawski
ziewnął przeciągle i roztworzył oczy, przymknięte dotąd,
usiłował bowiem zdrzemnąć się w powozie.
Patrzał teraz wokoło nieco bezmyślnie, dość szybko względnie
wśród ciemności jadąc swym powozikiem. Na tle czarnej nocnej opony
czerwony od blask kagańca ślizgał się szerokiem kołem po obu
stronach drogi i zapalał się kolejno na zżętych rżyskach, zaoranych
polach, lub majaczył po grzędach zielonych plantacyj buraczanych,
ugorach, stepowych bodjakach - kwiatach i trawach. Czasem zajrzał do
rowu, musnął kurhan, z pochylonym krzyżem, oświetlił przydrożne
samotne drzewo...
- Żeby się tylko stary na mnie nie zaciął i za nieposłuszeństwo
nie wymówił miejsca, hm... hm!.. - chrząkając niespokojnie,
wymówił do siebie pan plenipotent, półgłosem. - E, chyba że nie...
zanadto mnie potrzebuje! - uspokojony zakonkludował głośno.
Nagle wytężył wzrok, bo oto zdało mu się, że w ciemnościach, w
oddali, na prawo, rysują się jakieś cienie, a tuż, niedaleko,
środkiem pola, jak gdyby drogą, posuwają się z wolna, zbliżają,
dwa inne migocące małe światełka, eskortowane z przodu kręgiem,
czerwoną plamą światła.
- Hej, Stepan, czujesz *) ? ha?... - krzyknął na furmana.
[*) Słyszysz.]
Człowiek, siedzący na koźle, w burce i ceratowej czapce, odwrócił
się leniwie. Krasnostawski wskazał ręką na prawo.
- Co to takiego? - zapytał.
- Ktoś z kahańcem jide od Howartowa, - taj hodi **) - zawyrokował
stanowczo woźnica.
[**)Ktoś z kagańcem jedzie od Gowartowa - i już.]
- To już Gowartów? - zdziwił się Krasnostawski.
Jadąc do folwarku Tomaszówki, rezydencyi pana plenipotenta,
przejeżdżało się pod sam Gowartów, oddalony ledwo od traktu o pół
wiorsty.
Kocz Krasnostawskiego, podniszczony nieco i roztrzęsiony, klekotał po
drodze, konie szły raźno, wyciągniętym kłusem, czując snać w
pobliżu już domową stajnię. Krasnostawski zapalił zapałkę i
spojrzał na zegarek: dochodziła druga po północy.
- Hm... hm!.. Stary znów nie śpi, bo widocznie to we dworze się pali
- ponownie mruknął, wpatrzony w gorejące w oddali podłużne wstęgi
świateł.
- Koło hresta - stanesz! - rozkazał, zwracając się do furmana,
zaciekawiony naraz, kto może jechać z Gowartowa o tak późnej porze?
Furman huknięciem donośnem zakomunikował rozkaz wyrostkowi z
kagańcem.
Na rozdrożu stanęli. Ramiona stojącego tu, omszałego starego
krzyża, zabarwiły się od łuczywa purpurą. Czekali.
W nocnej ciszy dochodził już turkot powozu, tętent koni i dźwięk
jazd zbliżał się szybko.
- Semen - Howartowskije koni! - nachyliwszy się ku Krasnostawskiemu z
kozła, furman pospieszył z informacyą.
Pierwszy pod krzyżem zjawił się na rosłym stajennym kasztanie
parobek, z kagańcem, a poznawszy gowartowskiego plenipotenta, uchylił
pokornie czapki.
- Kto to jide? - rzucił pytanie Krasnostawski.
- Pan dochtór! - brzmiała odpowiedź.
Pod krzyż nadjeżdżała zaprzężona w parę rasowych gniadoszów
nejtyczanka, powożona przez wąsatego i porządnie ubranego stangreta.
Krasnostawski wychylił się ze swego kocza, począł machać kapeluszem
i krzyknął donośnie:
- A!... pan konsyliarz kochany!... Powitać, witać! Stój, Semenie!...
Nejtyczanka zatrzymała się posłusznie i w podwójnem migocącem
świetle kagańców u rozstajnego drzemiącego krzyża, zeszło się
dwóch mężczyzn.
- To pan? - Nie poznałem... - odezwał się nazwany przez
Krasnostawskiego konsyliarzem.
- Dobry wieczór, a raczej dzień dobry! - pozdrowił młody człowiek
przybyłego - bo to już dobrze po północy - dorzucił. - Czy szanowny
pan z Gowartowa? Cóż to tak późno, ktoś chory, broń Boże, a może
tylko z wincika?....
Z pod czapki spojrzała uważnie na Krasnostawskiego zdziwiona twarz
doktora, okolona długą brodą.
- Jak to? To pan nic nie wiesz? - zapytał.
- Wracam z podróży... - objaśnił Krasnostawski.
- Aaa! nic nie wiedziałem... Pan January, chory od tygodnia, rozwinął
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Ironia Pozorów - 09
  • Parts
  • Ironia Pozorów - 01
    Total number of words is 4010
    Total number of unique words is 2072
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    30.4 of words are in the 5000 most common words
    35.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 02
    Total number of words is 3959
    Total number of unique words is 2144
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    32.0 of words are in the 5000 most common words
    38.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 03
    Total number of words is 3997
    Total number of unique words is 2043
    24.9 of words are in the 2000 most common words
    34.8 of words are in the 5000 most common words
    39.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 04
    Total number of words is 3943
    Total number of unique words is 2110
    23.1 of words are in the 2000 most common words
    32.0 of words are in the 5000 most common words
    36.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 05
    Total number of words is 3998
    Total number of unique words is 2037
    21.9 of words are in the 2000 most common words
    31.1 of words are in the 5000 most common words
    35.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 06
    Total number of words is 4025
    Total number of unique words is 1945
    26.1 of words are in the 2000 most common words
    35.2 of words are in the 5000 most common words
    40.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 07
    Total number of words is 3951
    Total number of unique words is 2104
    23.2 of words are in the 2000 most common words
    32.0 of words are in the 5000 most common words
    37.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 08
    Total number of words is 3984
    Total number of unique words is 2109
    22.4 of words are in the 2000 most common words
    32.2 of words are in the 5000 most common words
    37.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 09
    Total number of words is 4095
    Total number of unique words is 2050
    24.4 of words are in the 2000 most common words
    33.5 of words are in the 5000 most common words
    38.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 10
    Total number of words is 3945
    Total number of unique words is 1888
    25.8 of words are in the 2000 most common words
    36.7 of words are in the 5000 most common words
    42.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 11
    Total number of words is 4043
    Total number of unique words is 1846
    26.1 of words are in the 2000 most common words
    36.8 of words are in the 5000 most common words
    41.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 12
    Total number of words is 4084
    Total number of unique words is 2012
    24.0 of words are in the 2000 most common words
    34.1 of words are in the 5000 most common words
    39.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 13
    Total number of words is 4031
    Total number of unique words is 2085
    22.3 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    36.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 14
    Total number of words is 4085
    Total number of unique words is 1859
    26.1 of words are in the 2000 most common words
    35.0 of words are in the 5000 most common words
    39.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 15
    Total number of words is 3997
    Total number of unique words is 2119
    21.2 of words are in the 2000 most common words
    30.9 of words are in the 5000 most common words
    35.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 16
    Total number of words is 4067
    Total number of unique words is 2017
    24.4 of words are in the 2000 most common words
    33.1 of words are in the 5000 most common words
    38.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 17
    Total number of words is 4178
    Total number of unique words is 2006
    23.6 of words are in the 2000 most common words
    33.4 of words are in the 5000 most common words
    39.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 18
    Total number of words is 3913
    Total number of unique words is 2085
    21.7 of words are in the 2000 most common words
    31.1 of words are in the 5000 most common words
    36.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 19
    Total number of words is 3995
    Total number of unique words is 2098
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    32.3 of words are in the 5000 most common words
    37.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 20
    Total number of words is 3405
    Total number of unique words is 1876
    21.2 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    37.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.