Ironia Pozorów - 07

Total number of words is 3951
Total number of unique words is 2104
23.2 of words are in the 2000 most common words
32.0 of words are in the 5000 most common words
37.3 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
Zapytanie to postawionem było bardzo zręcznie mówiło nic, a pytało
wiele. Krasnostawski natychmiast poinformował krótko i zwięźle pana
Emila, iż wiadomem mu jest wszystko.
- Aaa!.. - wyrwało się tylko z ust Ładyżyńskiego, i dodał
ironicznie:
- No, to w takim razie wiesz pan nie tylko o płaszczu gronostajowym
przywiązania dziecinnego, szalonej miłości młodzieńczej, weselu pod
niebem Italii, et caetera i t. d. ale i o odzieży codziennej, ukrytej
przez nas starannie przed plotką, jedną - purpurą drugiej; zatem
wobec tego, możemy mówić szczerze...
- Widzi pan - tu Ładyżyński spojrzał znów na Krasnostawskiego,
jakby pragnąc się przekonać, czy warto wywnętrzać się przed nim -
ta cała rozpacz "górna chmurna" Januarka, ta dobrowolna wiwisekcya
przywiązania do córki i ów od początku do końca poemat "zbolałego
ojcowskiego serca" - bref ten wielki w duszy jego ostatniemi czasy
fajerwerk romantyzmu... entre nous soit dit - jest tylko od początku do
końca jednym nonsensem. Czy nie miała racyi?
Krasnostawski milczał.
- Pieścili dziewczynę - ciągnął w tym samym tonie Ładyżyński -
upodobała sobie Dzierżymirskiego - wara! Tego, owego - odmówili... To
trudno, panie, kobiety także mają serca i temperament... Zachciało
się Oli ładnego chłopca - nie dali jej go - wzięła go sobie sama, a
raczej wziąć się pozwoliła... Niech Januarek lepiej dziękuje i
śpiewa Hosannę na wysokościach, że bez plebana się nie obeszło!
Lub niechże nawet gniewa się, i wydziedziczy córunię, lecz nie
lamentuje, bo to i nie po męsku, i wcale nie ma sensu! Dixi. To moje
zdanie. Cóż na to pan, panie Bolesławie, herbu Rawita?..
Krasnostawski zżymnął się niecierpliwie; denerwował go zwykle ton
rozmowy Ładyżyńskiego, dziś jeszcze bardziej rozgniewał go
przycinek "herbu Rawita", będący widoczną alluzyą do używanych
niegdyś przez niego biletów wizytowych: Rawita-Krasnowstawski. .
Podrażniony zatem, siląc się na spokój, odparł zimno:
- Przepraszam, ale całkiem inaczej i zupełnie przeciwnie zapatruję
się na tę sprawę, oraz rozumiem doskonale pana Januarego.
- Ha-ha-ha-! nie masz pan za co przepraszać, wiedziałem tylko, że i z
kochanego pana także romantyk; w takim razie w korcu maku dobraliście
się razem z Januarym... Wobec tego, ja w Gowartowie zgoła potrzebny
nie jestem, doskonale się tam obadwa rozumiecie...
- Ale, cóż znowu! - przerwał żywo Krasnostawski, bojąc się, czy
czasem mimo woli nieostrożnem słowem nie zepsuł danego sobie
polecenia. - Mogę być tych samych zapatrywań na tę sprawę, co i pan
Gowartowski i odczuwać jego charakter, lecz przecież w żadnym razie
nie potrafię zastąpić szanownego pana, który jest tak dobrym jego
przyjacielem...
- No tak, tak..., - urwał z kolei pan Emil - "Wszystko ginie bez
litości, nic stałego na tej ziemi, prócz przyjaźni i miłości;" to
wszystko nader pięknie brzmi i wygląda, lecz mego zdania, ja
osobiście nawet dla przyjaźni zmieniać, niestety, nie uważam za
stosowne. Czy zaś ono Januarciowi się spodoba - grubo wątpię..
Dorożka w tej samej chwili zatrzymała się.
- No, kochany mój panie Bolesławie, addio!.. - odezwał się
protekcyjnym nieco tonem Ładyżyński podając Krasnostawskiemu rękę.
- Zakomunikuj pan z łaski swojej mój sposób widzenia rzeczy panu na
Gowartowie, a jeśli potem jeszcze znać mnie będzie chciał - niechże
mi napisze, a może przyjadę...
Wysiedli obaj. Pan Emil uchylił cylindra i skierował się ku bramie,
na progu zaś jej rzucił jeszcze młodemu człowiekowi, tym razem
jednak przyjaźniej nieco:
- A trzymaj się tam pan dzielnie, ba płeć nadobna ma tu na
wieśniaków wilczy apetyt!.. Au revoir...
Ładyżyński znikł, Krasnostawski pozostał sam ulicy. Rozejrzał
się...
Był w jednym z najruchliwszych punktów miasta; wieczór już
rozpoczynał swe panowanie, nadchodziła noc, wielki gród żarzył się
setkami świateł; środkiem ulicy pędziły pojazdy, po chodnikach
szerokich zwartą gromadą wymijał go pośpiesznie tłum ludzi.
Piękne, zgrabne mieszczanki prawie że ocierały się o niego,
rzucając co chwila zalotne spojrzenia na ładnego chłopca. Niewiele
jednak z nich szło samych, większość miała już przy sobie
czulących się towarzyszy, szepczących im z uśmiechem słodkie
słówka.
Pod wpływem ostatniej uwagi pana Emila, Krasnostawski mimo woli
przejrzał się uważniej w witrynie jednego z okazalszych magazynów, a
zadowolony z przeglądu własnej osoby, spojrzał wesoło przed siebie.
Jakieś puste pragnienie zabawienia się, oszołomienia, podobnie tym
wszystkim, snującym się parom, owładnęło nim.
Przekształcony okolicznościami życia w wieśniaka mieszczuch
przypomniał sobie naraz lata dawne, studenckie, pełne niefrasobliwego
jutra i wesołych kawałów, a choć przeplatane często biedą i
głodem, bogate jednak w miłość i swobodę!
Bawiąc przelotnie w murach miasta, którego każdy zaułek znał na
pamięć, a mijających go mieszkańców, szczególniej kobiety, jednym
rzutem oka nieomylnie segregował, jak znawca, - zapragnął nagle
Krasnostawski napić się koniecznie z musującego uciech miłosnych
kielicha.
I mimo woli młody człowiek począł uważniej przyglądać się
kobietom. Ubrane "szykownie", cienkie w talii, wysmukłe i zgrabne,
mijały go one, śmiejące się i wesołe, uprawiając z zamiłowaniem
flirt uliczny, skrzący się miejscowym brukowym dowcipem, czujne jednak
poza nim na każde spojrzenie przystojniejszego mężczyzny,
odwzajemniające mu się zalotnem źrenic błyśnięciem - "oczkiem" i
obiecującym nieraz wiele uśmiechem.
A rozmaitość dzisiaj była wielka. Wieczór przedświąteczny,
pogodny, lwią część właścicielek nadobnych twarzyczek wywabił na
pierwszorzędne ulice - na wspólną arenę letniego jakby "demisalonu"
pewnych, a szerokich warstw miasta. Brunetki zatem, śniade,
czarnobrewe, blondynki, powiewne - białe, szatynki, o ruchach
omdlewających, a wszystkie prawie ubrane elegancko i z pewnym,
właściwym tylko Polce naszej, gustem, wystrojone, żwawe - sunęły
przed zachwyconym wzrokiem wieśniaka.
I od tego rozpędzonego, barwnego, poruszanego jakby tajną jakąś
sprężyną tłumu, bił na Krasnostawskiego świeży, bo odzwyczajeniem
dłuższem starty, urok; nozdrza grać mu poczęły, wchłaniał w
siebie niewyraźny, niepochwytny powiew, sunący jakby ponad głowami
publiczności, gorętszem okiem patrzył w twarz kobietom, swawolnie i
niechcący, na pozór, zaglądał im prosto w oczy...
Co zaś przeważnie czytał w owych czarnych, szarawych, fijołkowych i
modrych oczach, z natury już swej, zalotnych, bynajmniej nie zrażało
go do tej; czynności.
- Pójdź, pójdź, nie zrażaj się pozornie skromną minką, bądź
odważnym, śmiałym, a może... może... - szeptały, zda się, cicho
wejrzenia nieśmialsze, gorejąc ogniem, nieprzeparcie ciągnąc ku
sobie; daleko więcej jeszcze mówiły spojrzenia inne, a wszystkie
razem, wyzywane śmiałym wzrokiem mężczyzny, całować go jakby się
zdawały, obiecując miłość-pieszczotę!...
Ruchliwą falą w pewnych godzinach przelewający się przez ulice
miasta, a obejmujący sobą oddzielną warstwę wracających z zajęcia
pracownic różnej kategoryi, na wylot znany Krasnostawskiemu, roił
się dalej przed oczyma jego kobieco-dziewczęcy światek, i coraz
bardziej liczny, barwniejszy - obejmował go swym ruchomym uściskiem. I
młody człowiek, ulegając stopniowo nastrojowi chwili, wspomnieniom
dawnym, a związanym ściśle z tymże samym światkiem, zapomniał o
wszystkiem.
Znikły mu z pamięci Gowartów, pan January, marszałkowa,
Ładyżyński, Ola, a odżył w nim tylko dawny łobuz i bałamut,
żądny swawoli i użycia.
Z szelestem spódniczek, zgrabnie ujętych małą rączką, a
odkrywających modelowaną ślicznie, zgrabnie obutą, w ażurowej
pończoszce, nóżkę, otarła się prawie o Krasnostawskiego wysoka
dziewczyna, smukła, jak gazella, czarnowłosa, i rzuciła
młodzieńcowi przelotne spojrzenie. Spotkawszy wzrok jego, palący ,
śmiały, rzuciła mu takie same drugie, uważniejniejsze jednak,
gorętsze. Z dwojga par młodych oczu posypały się iskry, a panu
Bolesławowi stanęło w tej chwili w mózgu, nieodwołalne ultimatum:
Ta, lub żadna!
Puścił się w pogoń za piękną dziewczyną. Dognał ją niebawem,
zajrzał w oczy raz, drugi, trzeci, i począł iść w ślad za nią.
Przy zbiegu jednak ulic kilku, dziewczę skręciło nagle w bok i
znikło w bramie domu.
Zawiedziony i zły, Krasnostawski obrócił się na pięcie, a
włożywszy rękę w kieszenie od palta, z humorem przystanął. W
oddali zachęcająco zieleniał ogród śródmiejski, jakby zapraszając
gościnnie.
Młodzieniec skierował się w tę stronę, i w dziesięć minut potem
wchodził już w bramę ogrodu.
O tej wieczornej i spóźnionej już porze cienie jago, tajemnicze i
ciche, pochłonęły Krasnostawskiego natychmiast, a do uszu jego
doleciały jednocześnie, z pogwarem drzew szumiących splecione,
jakieś szelesty, i szepty, i przyciszone gwary...
To przytulone do siebie, tam i ówdzie po ławkach siedząc samotnych,
gruchające przeróżne "pary" fabrykowały najczęściej udaną, rzadko
szczerą miłość... Miejscami nieestetyczny, czasami wprost brutalny,
tam znów, w kontraście subtelniejszy, miękkszy, ten sam flirt
brukowy, rdzennie miejscowy, musował, kipiał po kątach ogrodu,
przyczajony do tego stopnia, iż w niektórych alejach dla uważnego
słuchacza grała po prostu, zda się, powszechna jakby i wspólnie
harmonijna nuta, złożona ze szmeru pocałunków, głośniejszych
półsłówek, namiętnych protestów, zgody cichej, lub srebrzystego
śmiechu...
Odgłosy te, drgając w powietrzu, leciały cicho ku wierzchołkom
drzew, z których co chwila gdzieniegdzie spadał wolno pożółkły
liść wczesnej jesieni, - jakby pragnąc przypomnieć bawiącym się tu
ludziom, o końcu wszystkiego na świecie.
Przeszedłszy się po ogrodzie, Krasnostawski usiadł na jednej z
ławek. Zmęczonym był nieco... Przyjechał kilka godzin temu zaledwie.
Marszałkowa, Ładyżyński, piękna nieznajoma, gwar miasta - wszystko
to znużyło młodzieńca, przywykłego od lat paru do ciszy i
regularnego wiejskiego życia.
Wyjąwszy papierośnicę, zapalił papierosa, ziewnął, a spojrzawszy
obojętnie na siedzących obok na ławce sąsiadów, wpadł w mimowolną
zadumę.
W myślach stanęła mu nagle własna przeszłość w tem samem mieście
i przed oczyma migać poczęły przeróżne minionych lat obrazy.
Ujrzał zatem siebie maleńkim, u rodziców jeszcze, chłopcem, potem
gimnazistą, a następnie akademikiem. Oblicza rozpierzchłych gdzieś
po świecie, a dawno niewidzianych kolegów zamajaczyły mu żywo,
wspomniał ich przywary, zalety charaktery i serca...
W kalejdoskopie wspomnień odbiło się, przesunęło również, kilka
twarzyczek kobiecych, parę szałów, niepomnych jutra, gorączkowych,
pieniących się wówczas rozkoszą, płomieniem uczucia, a dziś
spopielałych już i zagasłych zupełnie.
A wszystko w tem mieście, z którego murami zżyła się, zrosła jego
dusza. Dla chleba porzucił kolebkę dzieciństwa - młodości...
- Cha!... - westchnął głośno młody plenipotent gowartowski, poczem
instynktownie obejrzał się wokoło, i jakby nieco zawstydzony swem
westchnieniem, z pod oka uważnie popatrzył na swoich sąsiadów.
Obok niego, w wytartej czapce, z daszkiem, nasuniętym na oczy, w
wyszarzałej kapocie i z rękami w kieszeniach, drzemała jakaś męska
figura, z głową, wciśniętą w ramiona, zgarbiona, o nędznej
powierzchowności; był to zapewne pijak jaki ululany, lub może biedak
bezdomny; z przeciwległego zaś krańca ławki jakiś staruszek
zbierał się do odejścia...
- Przepraszam pana, która godzina? - zapytał go Krasnostawski,
pamiętając, iż zegarek zostawił przez roztargnienie w hotelu.
Staruszek malutki, siwiuteńki, o jowialnym wyrazie twarzy, zerknął
przyjaźnie na młodego człowieka, oczy przymrużył i roześmiał się
głośno i dobrotliwie.
- Ha-ha ha.., a widzisz... - dorzucił w ślad za tem - nie przyszła...
Ba!... la donna è mobile... - szczerze zaśmiał się jeszcze do siebie
i podreptał dalej, nie odpowiadając na pytanie młodzieńca.
- A to ci mantyka jakiś ! - uśmiechnął się Krasnostawski i
wzruszył ramionami, a zapaliwszy papierosa, instynktownie zamyślił
się znowu.
Tymczasem w tej samej właśnie chwili siadała obok niego wysoka,
zgrabna, przystojna brunetka. Gdy odchodzący staruszek wygłaszał swą
sentencyę, pośpiesznie przechodziła ona drogą, a usłyszawszy
głośno wyrzeczono słowa, zwróciła uwagę na siedzącego
młodzieńca i uważnie spojrzała nań; poczem zwolniła kroku, a po
przelotnej wahania chwilce usiadła na ławce. Teraz zaś, uporczywie z
pod oka, patrzyła na Krasnostawskiego.
Ten zaś poczuł snać na swojej twarzy magnetyczny wzrok kobiety, bo po
chwili machinalnie obrócił głowę w jej stronę.
Na widok nowej sąsiadki, wyraz przyjemnego zdziwienia odbił się na
jego twarzy, w towarzyszce obecnej bowiem poznawać się zdawał
piękną nieznajomą sprzed półgodziny. Spojrzenia młodych
skrzyżowały się. Z czarnych źrenic ładnej dziewczyny posypały się
iskry, poczem opuściła na oczy powieki, z rzęsami długiemi.
Krasnostawski jednak milczał w niepewności.
- Nie, to nie ona - myślał - tamta, smukła gazella, piękniejszą
była, lecz ta znów... tu spojrzał przeciągle na dziewczę - kto wie,
czy nie ponętniejsza, milsza?... Bez wątpienia... co za oczy!... -
dopowiedział sobie w duchu.
Nie ruszał się jednak z miejsca, nieznajoma bowiem wydała mu się
dziwnie nieprzystępną - przynajmniej z powierzchowności. Ubrana była
z miejskim szykiem, przeciętnym wprawdzie, ale nie rażąco bynajmniej,
całkiem ciemno, z pewnym gustem, ba... nawet jakąś nieujętą jakby
dystynkcyą.
Tak się zdało Krasnostawskiemu.
W tej samej chwili nieznajoma podniosła nań znowu oczy. Powoli
zdjęła woalkę, wciąż paląc spojrzeniem pięknych, dużych źrenic
i westchnęła cicho...
Krasnostawski instynktownie przysunął się do dziewczęcia bliżej. W
parę jednak sekund później, raz jeszcze przyjrzawszy się delikatnemu
profilowi nieznajomej i przywoławszy w pamięci całe swe znawstwo
dawnego "don-juana", zawyrokował w myśli: - "szyk facetka, ale szkoda
czasu," i obojętnie zgasłego zapalił papierosa.
Poza tem, przed godziną pełen werwy i animuszu, teraz czuł się
zmęczonym i spać mu się po prostu chciało, rój myśli zaś,
poruszonych niedawno, bezustannie mącił mu się w głowie. Ziewnął
więc przeciągle i zamierzał już powstać, gdy oto nagle, prosząco,
posłyszał wyrzeczone głosikiem dźwięcznym swej sąsiadki:
- Przepraszam pana... ale.... nie mogę dać sobie sama rady... Czy...
nie byłby pan tak uprzejmym i grzecznym zwinąć mi parasolkę?...
Słowom tym towarzyszył wyraz twarzy, pełny milutkiego wdzięku i
przybranej okolicznościowo zaambarasowanej niby nieśmiałości;
zatrzymała się pytająco...
Widząc jednak na obliczu młodego człowieka uśmiech i wyciągniętą
już rękę po parasolkę, dokończyła zalotnie, podając mu ją:
- Tylko... tak ładnie... cieniutko...
- Pan się dziwi, zapewne - dygnęła już śmiało, lecz z tym samym
nieokreślonym nieco twarzy wyrazem, - że ja, nie znając pana,
ośmielam się, pomimo to, trudzić go... ale...
- Boli rączka? - podchwycił Krasnostawski śpiesznie i pochylił się
ku dziewczęciu, z uśmiechem.
W oczach dziewczyny zapaliły się skry, nerwowo zadrżały jej
wiśniowe usta i rozchyliły się kusząco... Zaśmiała się...
- Tak, mam reumatyzm w prawej dłoni... - odparła z powłóczystem
spojrzeniem.
I rozmowa w ślad zatem potoczyła się gładko... Krasnostawski poczuł
się w swoim żywiole, wpadł w zapał, dowcipkował, śmiał się,
opowiadał. Towarzyszka zaimprowizowanego flirtu odcinała mu się
dowcipnie, podtrzymywała rozmowę...
Gwar dwojga młodych odbijał się echem po coraz to pustszym ogrodzie;
śpiący dotąd spokojnie na ławce sąsiad ich, bezdomny biedak,
zbudzony, zaklął z cicha i bez ceremonyi położył się na ławce,
jak długi.
Wespół z towarzyszem roześmiało się piękne dziewczę. Powstali.
Pobłądziwszy zaś samotnie po alejach ogrodu, w pół godziny
później wychodzili z niego, ochoczo i żwawo, na pustą ulicę,
trzymając się pod ręce, po przyjacielsku już zupełnie. Młody pan
plenipotent gowartowski skinął na stojące opodal "gumy", kazał
stangretowi podnieść budę, wsiadł do powozu razem z piękną nową
znajomą, rzucił adres - i pojechali...
Gdy w ten sposób odżyły w wieśniaku łobuz zabawiał się swobodnie
w wesołym grodzie - na Ukrainie, w pałacu gowartowskim, który
zaledwie opuścił był dwa dni temu, w tą samą noc wrześniową,
pomimo spóźnionej już wielce pory, paliły się, jeszcze światła.
Po obszernych komnatach dużego piętrowego domu, otoczonego cienistym
parkiem, przechadzał się, zamyślony, pan January Gowartowski, z
rękami założonemi na piersiach. Kłaść się na spoczynek wcale nie
miał ochoty, od czasu bowiem powrotu z miasta i otrzymania wiadomości
o ślubie Oli, sen, wypłoszony cierpieniem i myślami, bezpowrotnie,
zda się, uleciał od powiek starca.
Pan January już od kilku tygodni, ku wielkiemu zdziwieniu domowników,
nie sypiał wcale. Chodził po pustych komnatach, myślał, czytał,
czasami wychodził na przechadzkę, błąkał się po polach, z rzadka
bardzo polując do świta na kaczki - ulubionej tej swej rozrywce,
oddając się teraz tylko odruchowo, machinalnie, nawet z pewnem jakby
zniechęceniem.
By sobie zaś te nudne bezsenne noce czemkolwiek urozmaicić, pan
January wziął się do pisania własnych pamiętników, a sunąc
piórem po papierze i godzinami zapełniając go swem drobnem pismem,
nieraz potem, znużony, zasypiał przy biurku, i tak go nazajutrz nad
ranem zastawał lokaj. W ciągu dnia zaś wyraźnie nudził się coraz
bardziej; czasami odwetował sobie długie białe noce ciężkim snem po
obiedzie; poza tem nie wyjeżdżał nigdzie, ani do sąsiadów, ani
nawet do kościoła, nikogo również nie przyjmując.
W pałacu wszyscy po cichu niepomiernie ubolewali nad panem, dziwiąc
się stanowi jego, kontrast bowiem dzisiejszego pana na Gowartowie był
iście rażącym. Poprzednio, wesoły, uśmiechnięty, rzeźki, nad wiek
swój żywy, biorący udział we wszystkich sprawach wiejskich,
interesujący się najdrobniejszym niemal szczegółem, obecnie zmienił
się rzeczywiście do niepoznania.
Wróciwszy do Gowartowa, po kilku dniach popadł pan January w trwający
dotąd stan apatyi, zniechęcenia i nudy, a powiększający się ciągle
i coraz bardziej. Z małżeństwem Oli pogodził się, bo zgodzić się
na nie musiał, rana jednak, zadana nieopatrznie lekkomyślną ręką
córki, w ojcowskiem sercu, nie zagoiła się bynajmniej. Pan January
zamknął się w sobie i przeżuwał cierpienie własne, nie mogąc o
niem zapomnieć.
I czyż nawet można było dziwić się temu? Każdy kąt, każda
ścieżka i sprzęt w pałacu nasuwały biednemu ojcu na pamięć
jedynaczkę, martwota zaś i cisza komnat, oraz ich głucha pustka
przypominały stale nieobecność jej bezpowrotną.
Gdy Krasnostawski, zamieszkały w pobliskim folwarku, Tomaszówce,
wpadał tu czasem w interesach i sprawach majątkowych, - ożywiał
nieco obecnością swą te mury, teraz jednak, od czasu jego wyjazdu,
dnie jeszcze bardziej dłużyły się panu Januaremu.
Na stole w jadalni gowartowskiego pałacu leżało kilka książek, obok
w salonie i buduarze widniały porzucone pisma świeże - na biurku w
gabinecie przyległym bielały rozłożone arkusze, zapełnionego pismem
papieru. Pan January przed chwilą przestał był czytać, oraz pisać
teraz zamierzał, a przechadzając się tymczasem poprzez szereg
czterech leżących obok siebie, otwartych, pooświetlanych pokoi,
myślał.
W ciszy uśpionego już od dawna domu wybiła godzina druga...
Monotonny odgłos zegara zbudził Gowartowskiego z zadumy. Poruszył
się szybciej, sam pogasił światła w czterech sąsiednich komnatach,
poczem, westchnąwszy cicho, przetarł dłonią czoło i usiadł przy
biurku przed rozłożonemi ćwiartkami papieru.
Nie wziął jednak pióra do ręki... Myśl leniwa odbiec na rozkaz nie
chciała, podparł więc pan January dłońmi głowę i zamyślił się
znowu.
Wokoło, z umilkłem echem jego miarowych kroków, zapanowała
niezamącona niczem cisza, i trwale dość długo, nie przerywana zgoła
niczem.
Wreszcie, zbudzony z swej zadumy, podniósł głowę dziedzic Gowartowa,
sięgnął po pióro i zaczął pisać szybko. Jedne po drugich
wypełniały się jego drobnem pismem arkusiki papieru, rozrzucone na
biurku, zgrzyt zaś stalki w milczeniu głuchem donośnie rozbrzmiewał
po pokoju. W ten sposób minęła godzina, a może i więcej...
Przestał wreszcie pisać ojciec Oli, odłożył pióro i schowawszy
starannie papiery do szuflady biurka - powstał.
Wywołany zazwyczaj umysłowem znużeniem, sen nie kleił jednak dzisiaj
powiek jego.
Przeciwnie. Zmuszony przed chwilą jeszcze, oderwawszy się od
teraźniejszości, zanurzyć w przeszłość własnego życia, którą
opisywał - pan January orzeźwionym był jakby, a wyraz melancholyi
smutnej znikł z oblicza jego, oczy patrzały jaśniej jakoś,
zapatrzone, zda się, w odległe dawne wspomnienia...
I wyparte tą chwilą obecną, cierpienie pierzchło na chwilę, ojciec
Oli zaś, spragniony snać powietrza, otworzył okno, wychodzące na
ogród.
Dotykając szyb, zaszeleściły cicho gałęzie pnącego się wysoko po
murze winogradu, i powiew balsamiczny, świeży, wpłynął do pokoju.
Pałac gowartowski górował nad okolicą. Do stóp jego, poza parkiem i
stawem, w półkole, tuliła się wioska, a dalej widniały uprawne
pola, odcinał się na widnokręgu sinawy pas lasów, wśród
rozległych zaś, jak okiem sięgnąć, płaskich obszarów - majaczyło
kilka dalekich siół i futorów...
W chwili, gdy pan January stanął w oknie gabinetu, z którego
krajobraz ten cały, jak na dłoni, można było objąć okiem - nad
otaczającemi Gowartów wkoło równinami, pełnemi nieujętego jakby
smutku i niewysłowionej dziwnej tęsknoty - nad zadumanymi jarami,
sennymi łanami i bielejącymi szerokimi traktami - z wolna gasła
właśnie jesienna noc, pogodna, a z nieba, stopniowo niknąc,
pierzchały ostatnie gwiazdy... Jeszcze tylko mgły przedporanne
błąkały się tam i ówdzie, półmrok zaś szarawy przedświtu,
walczący z cieniami nocy, coraz bardziej zwycięski, hardy, panoszył
się już dokoła.
Gowartowski stał nieruchomo w oknie, a odczuwając głęboko nieujęty
czar, płynący ku niemu senną falą z ziemi rodzinnej, jednocześnie
uczuwał w duszy chęć konieczną wyrwania się, choć na krótko z
tych ciasnych ram pokoju.
W tej samej chwili ciszę drzemiącą przerwał nagle pojedynczy
dźwięk, rytmiczny i daleki. Wplótłszy się melodyjnym akordem w
ogólne milczenie, szedł coraz donioślejszy... bliższy...
Przez perlące się jeszcze nocną rosą łany zboża i łąki, zagony
buraków i jary, leciało monotonne echo dzwonka, żałosne sobą i
jakby smętne, błąkając się po uśpionych jeszcze obszarach, budząc
drzemiące ptactwo, leniwo i niechętnie zrywające się gdzieniegdzie
do lotu.
- Telegram! Może do mnie, pójdę i zobaczę... mruknął do siebie
półgłosem pan January, i odstąpiwszy od okna, sięgnął kapelusz.
W tej samej chwili wzrok jego przesunął się po ścianie, na której
wisiała strzelba i przybory myśliwskie. Gowartowski spojrzał mimo
woli na swój ubiór.
Był w butach wysokich z cholewami, których dobę całą nie zmienił,
pełen apatyi.
Po przelotnej chwilce wahania, pan January wziął strzelbę, torbę,
naboje i wyszedł przez balkon do ogrodu. Czuł potrzebę ruchu,
powietrza i postanowił zapolować na dzikie kaczki. Drzemiąca żyłka
myśliwska przebudziła się w Gowartowskim, a odnalazłszy ulubieńca
swego, legawca, śpiącego w ładnej budce, wyruszył przez park na
pola.
Myśl jego była jakby wolniejsza, wzrok zaś uporczywie ścigał
krajobraz, niejako wsłuchując się w bliski już teraz zupełnie
odgłos dzwonka. Nadzieja zwodnicza podsunęła mu bezpodstawne
przypuszczenie, iż może ten oto znajomy dźwięk, zwiastujący
telegraficznego posłańca, przyniesie mu jakąś dobrą, a
niespodzianą od Oli wiadomość.
Rzeczywistość, jak zwykle, rozwiała chwilowe złudzenie. Spokojnie i
równomiernie, u rozstajnych dróg, przy krzyżu drewnianym,
przesunęła się sennie, w jednego konia, dwukołowa bida, z siedzącą
na niej skuloną postacią, i brzęcząc dzwonkiem, zginęła w mgłach
porannych.
Dziedzic Gowartowa westchnął, i minąwszy park oraz wioskę, boczną
ścieżyną skierował się ku polom. Poprzedzany kręcącym się
wesoło, całym czarnym, z białemi łapami, legawcem, w pól godziny
potem spuszczał się w jar głęboki.
Otulony ciszą przedświtu, drzemał tu staw obszerny, cały zarosły
sitowiem - siedziba kaczek dzikich; mały młynek drewniany, cichutko
szemrząc przelewającą się wodą, odpoczywał, przyparty do wązkiej
grobelki; w jej pobliża maleńka, garbata chatynka młynarza
dopełniała krajobrazu.
Po raz pierwszy od bardzo dawna poddał się pan January obecnej chwili
tylko, zapomniawszy momentalnie o dręczącem go cierpieniu. Stąpając
ostrożnie i cicho po zroszonej trawie, szedł wzdłuż stawu, nad jego
brzegiem, rozglądając się bystro dokoła.
Milczenie i spokój panowały niepodzielnie w tym zakątku. Czasem tylko
załopotało coś w sitowiach i zaraz zcichło; tuż ponad senną taflą
wód przeleciał wolno koło idącego myśliwca jastrząb wodny, kulik,
zniknąwszy niebawem z oczu...
I melancholijna szarość, jeszcze na wpół pogrążona we śnie,
cicha, królowała dalej znowu, skupiona w sobie, niezamącona niczem,
chyba tylko szelestem kroków ludzkich i biegiem legawca.
Nagle pan January przystanął:
- Wara! do nogi! - syknął cicho na psa. Legawiec, podniósłszy lewą
łapę i wyprostowawszy ogon sprężyście, znieruchomiał.
Na czystą taflę wód stawu, rzecz rzadka, wypływały poważnie dwie
kaczki dzikie i kołysząc się niedostrzegalnie, zbliżały się, ufne,
z wolna płynąc, na odległość strzału. Myśliwiec odwiódł kurka u
strzelby, jak mógł najciszej, i przyłożył broń do ramienia.
Przeczekał chwilę jeszcze, i pociągnął za cyngiel...
Odbity w milczeniu dziesięciokrotnem echem huknął w ciszy pierwszy
strzał!... Dosiągł on jednocześnie obie kaczki, położył je
trupem, i zbudził zarazem śpiącą w sitowiach zwierzynę.
Zagotowało się tam teraz wszędzie; tłumione szelesty rozległy się
na wsze strony; kurki wodne, kaczęta, kaczki nawoływały się
wzajemnie, kilka z tych ostatnich poderwało się nawet hen, w
perspektywie, na drugim krańcu stawu... daleko. Jedna zaś, wynurzywszy
skądś, z charakterystycznym poświstem skrzydeł, przeleciała: wysoko
prostopadle ponad głową myśliwego.
Posłuszny legawiec jednocześnie przynosił panu w zębach zabitą
zwierzynę; Gowartowski, odebrawszy psu kaczki, zawiesił je u torby i
poszedł dalej.
Powoli, stopniowo, rozjaśniało się tymczasem.. Na wschodzie, gdzieś
w oddali, widnokrąg zaróżawiał się, niedostrzegalnie, leciutko...
Ojciec Oli Dzierżymirskiej, ze spuszczoną głową, postępował
wciąż brzegiem stawu. Kilka kaczek po drodze jego zerwało się
trwożliwie, myśliwiec jednak nie zadawał sobie trudu strzelać do
nich, bo oto znowu, wywołane na pozór drobnostką, pochłonęły
bezpodzielnie pana Januarego wspomnienia smutne.
Rok temu, podobnie jak dziś, polował on tutaj.
Razem z Olą wyjechali o drugiej, nocą, i przybyli nad staw przy
księżycu jeszcze. Tak samo cisza uśpienia panowała dokoła, tak
samo, jak przed chwilą, na toń czystą, lśniącą się tylko w
dogorywających, drżących promieniach miesiąca - wypłynęła
zwierzyna...
Pamięta, jak dziś, ową chwilę, radość córki z tej przejażdżki i
jej ciekawość asystowania przy polowaniu. Stoi mu żywo przed oczyma
twarzyczka jej zarumieniona, ładniutka, wzruszona, ciekawie śledząca
wzrokiem kaczki, płynące po wodach...
Pamięta doskonale, jak w ostatniej chwili, gdy już cyngla dłonią
dotykał, szczebiot jej wesoły spłoszył zwierzynę, i jak wówczas
Ola tego sobie darować nie mogła...
Westchnienie ciche podniosło pierś Gowartowskiego, brwi zmarszczył i
zatopił się w myślach niepomny zupełnie otoczenia swego.
Tymczasem zwierzyna co chwila podrywała się tam i ówdzie,
przelatując blisko idącego machinalnie naprzód myśliwego.
Legawiec, kręcąc ogonem, wiercił się na wszystkie strony, skamlał
nieśmiało, z cicha, gonił uciekające kaczki i powracał, podnosząc
rozumny swój wzrok na zamyślonego pana, z wyrazem zdziwienia, iż nie
słyszy już strzałów - wyraźnie zgorszony postępowaniem jego.
Staw tymczasem już się kończył..
W pobliżu, nieco dalej, oddzielony od pierwszego stawu pasmem
błotnistych moczarów, widniał taki sam prawie drugi, mniejszy tylko i
sitowiem zarośnięty cały.
You have read 1 text from Polish literature.
Next - Ironia Pozorów - 08
  • Parts
  • Ironia Pozorów - 01
    Total number of words is 4010
    Total number of unique words is 2072
    20.6 of words are in the 2000 most common words
    30.4 of words are in the 5000 most common words
    35.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 02
    Total number of words is 3959
    Total number of unique words is 2144
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    32.0 of words are in the 5000 most common words
    38.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 03
    Total number of words is 3997
    Total number of unique words is 2043
    24.9 of words are in the 2000 most common words
    34.8 of words are in the 5000 most common words
    39.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 04
    Total number of words is 3943
    Total number of unique words is 2110
    23.1 of words are in the 2000 most common words
    32.0 of words are in the 5000 most common words
    36.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 05
    Total number of words is 3998
    Total number of unique words is 2037
    21.9 of words are in the 2000 most common words
    31.1 of words are in the 5000 most common words
    35.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 06
    Total number of words is 4025
    Total number of unique words is 1945
    26.1 of words are in the 2000 most common words
    35.2 of words are in the 5000 most common words
    40.1 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 07
    Total number of words is 3951
    Total number of unique words is 2104
    23.2 of words are in the 2000 most common words
    32.0 of words are in the 5000 most common words
    37.3 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 08
    Total number of words is 3984
    Total number of unique words is 2109
    22.4 of words are in the 2000 most common words
    32.2 of words are in the 5000 most common words
    37.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 09
    Total number of words is 4095
    Total number of unique words is 2050
    24.4 of words are in the 2000 most common words
    33.5 of words are in the 5000 most common words
    38.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 10
    Total number of words is 3945
    Total number of unique words is 1888
    25.8 of words are in the 2000 most common words
    36.7 of words are in the 5000 most common words
    42.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 11
    Total number of words is 4043
    Total number of unique words is 1846
    26.1 of words are in the 2000 most common words
    36.8 of words are in the 5000 most common words
    41.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 12
    Total number of words is 4084
    Total number of unique words is 2012
    24.0 of words are in the 2000 most common words
    34.1 of words are in the 5000 most common words
    39.6 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 13
    Total number of words is 4031
    Total number of unique words is 2085
    22.3 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    36.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 14
    Total number of words is 4085
    Total number of unique words is 1859
    26.1 of words are in the 2000 most common words
    35.0 of words are in the 5000 most common words
    39.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 15
    Total number of words is 3997
    Total number of unique words is 2119
    21.2 of words are in the 2000 most common words
    30.9 of words are in the 5000 most common words
    35.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 16
    Total number of words is 4067
    Total number of unique words is 2017
    24.4 of words are in the 2000 most common words
    33.1 of words are in the 5000 most common words
    38.2 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 17
    Total number of words is 4178
    Total number of unique words is 2006
    23.6 of words are in the 2000 most common words
    33.4 of words are in the 5000 most common words
    39.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 18
    Total number of words is 3913
    Total number of unique words is 2085
    21.7 of words are in the 2000 most common words
    31.1 of words are in the 5000 most common words
    36.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 19
    Total number of words is 3995
    Total number of unique words is 2098
    22.2 of words are in the 2000 most common words
    32.3 of words are in the 5000 most common words
    37.5 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • Ironia Pozorów - 20
    Total number of words is 3405
    Total number of unique words is 1876
    21.2 of words are in the 2000 most common words
    31.6 of words are in the 5000 most common words
    37.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.