ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 7

Total number of words is 4216
Total number of unique words is 1829
25.2 of words are in the 2000 most common words
35.5 of words are in the 5000 most common words
39.9 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
-- Zdziwi się pan, słysząc, że dostarcza mu żywności dziecko --
rzekł. -- Widuję małego chłopaka przez mój teleskop, umieszczony
na dachu. Idzie zawsze jedną i tą samą ścieżką, o jednej i tej
samej godzinie. A gdzieżby chodził, i po co, jeśli nie dla
prowiantowania więźnia?
Dzięki Bogu! Frankland był na fałszywym tropie. Udawałem, że ta
wiadomości jest mi zupełnie obojętną.
Już Barrymore mówił mi, że nieznajomego obsługuje chłopak. A więc
Frankland odkrył ślad postaci tajemniczej, nie zaś Seldona. Jeżeli
potrafię wydobyć z niego więcej faktów, oszczędzi mi to czasu
i trudu. Niedowiarstwo mogło jedynie skłonić Franklanda do
udzielenia mi bliższych informacyj.
Widząc, że nie przywiązuję wagi do jego słów, zaperzył się,
poczerwieniał jeszcze bardziej i spojrzał na mnie złośliwie.
-- Więc pan wątpi? -- zawołał. -- Spojrzyj pan przed siebie. Widzisz
skałę, zwaną Black-Tor? Sterczy na nagim pagórku, wśród dzikiej,
kamienistej płaszczyzny. Pan sądzi, że ten chłopak jest pastuchem?
Pozwól sobie powiedzieć, że to przypuszczenie jest niedorzeczne. Niema
tam ani źdźbła trawy, więc cóżby skubała trzoda, a bez trzody niema
pastucha.
Odpowiedziałem pokornie, że uznaję nietrafność mojej hypotezy.
Rozbroiło go to, skłaniając do dalszych wynurzeń.
-- Wierzaj mi pan, że zanim wyrażę mój sąd, staram się go oprzeć na
pewnych danych. Widuję chłopaka z zawiniątkiem codziennie, a czasem
dwa razy na dzień. Poczekaj pan chwilkę. Jeżeli mnie oczy nie mylą,
coś porusza się na górze...
Od danego miejsca dzieliło nas kilka mil, lecz mogłem wyraźnie dojrzeć
czarny punkcik.
-- Chodź pan, chodź -- zawołał Frankland, biegnąc na górę. --
Zobaczysz pan na własne oczy i przekonasz się, że na wiatr nie mówię.
Na dachu ustawiony był olbrzymi teleskop. Frankland spojrzał przez
niego i krzyknął z radości:
-- Śpiesz się, doktorze, bo przejdzie na drugą stronę góry!...
Istotnie ujrzałem malca, niosącego zawiniątko na plecach. Wspinał się
pod górę powoli. Gdy doszedł do szczytu, ujrzałem wyraźnie jego
drobną postać na tle nieba. Rozejrzał się dokoła, jak gdyby obawiał
się pogoni, następnie spuścił się drugim stokiem.
-- No i cóż? Mam racyę? -- zagadnął Frankland.
-- Tak, widziałem chłopca na własne oczy; z jego zachowania się można
poznać, że spełnia jakąś misyę potajemną.
-- A jaką, łatwo się domyśleć... Ale nie pisnę słówka przed
policyą i pana proszę o sekret. Ani słowa, pamiętaj!...
-- Jeżeli panu na tem zależy...
-- Tak, chcę im zrobić na złość. Postąpili ze mną nikczemnie
w sprawie przeciw włościanom. Nie myślę dopomagać _konstablom_.
Pan już odchodzi?... Nie puszczę! Musimy „oblać” to odkrycie.
Nie dałem się jednak uprosić i potrafiłem go odwieść od zamiaru
towarzyszenia mi do Baskerville-Hall. Trzymałem się gościńca, dopóki
mógł mnie widzieć, następnie skręciłem w bok i dążyłem w stronę
góry, po której przeszedł chłopak.
Wszystko mi sprzyjało; postanawiałem skorzystać z okoliczności
i dziś jeszcze tę tajemnicę wykryć.
Słońce już było na zachodzie, gdym doszedł do szczytu góry. Cała
równina była pogrążona w ciszy grobowej. Nie było nigdzie chłopca.
Rozglądając się dokoła wśród rozrzuconych kamieni, dojrzałem trzy,
tak ułożone, że mogły służyć za kryjówkę. Serce zabiło we mnie
żywiej. Tu musiał przebywać nieznajomy.
Zbliżywszy się, spostrzegłem dwa kamienie, stojące prostopadle; jeden
leżał na nich poziomo. Wszedłem do tej skalistej nory, a przyznaję, że
z pewną obawą. Miejsce było puste, ale były w niem ślady, że
zamieszkiwała je ludzka istota. Na płaskim, wygrążonym kamieniu, który
zapewne służył przedhistorycznemu człowiekowi za łoże, była kołdra,
zawinięta w pled, na ziemi pozostał jeszcze popiół od zagaszonego
ogniska, obok były rondelki i blaszana konewka z wodą, w drugim rogu
dostrzegłem butelkę z _ginem_. Pośrodku był płaski kamień, w rodzaju
stołu; leżało na nim zawiniątko -- to samo zapewne, które przez
teleskop widziałem na plecach chłopaka. Rozwiązałem je -- był tam
bochenek chleba, wędzony ozór i dwa słoiki owocowych konserwów. Pod
prowiantami leżał kawałek papieru. Wziąłem go do rąk i w świetle
zapałki odczytałem te słowa, skreślone ołówkiem, ręką niewprawną:
-- „Dr. Watson pojechał do Coombe-Tracey”.
Przez chwilę stałem z kartką w ręku, nie rozumiejąc, co znaczy to
uwiadomienie. A więc śledzono nie sir Henryka, lecz mnie... Tajemniczy
nieznajomy, nie mogąc sam mnie tropić, polecił to owemu chłopcu. Ten
donosił mu zapewne o każdym moim kroku.
Szukałem innych kartek, ale napróżno; nie mogłem też znaleźć
niczego, coby mnie objaśniło o zamiarach człowieka, który obrał
tak dziwne miejsce pobytu. Bądź co bądź, odznaczał się spartańskiemi
obyczajami... Wśród dni słotnych kapało mu pewno na głowę, kostniał
z zimna wśród chłodnych nocy, a jednak nie opuszczał swej kryjówki.
Ważny cel przykuwał go zapewne do tej nory... Poprzysiągłem sobie, te
stąd nie wyjdę, dopóki nie dowiem się, czy ten człowiek jest naszym
przyjacielem, czy wrogiem.
Słońce już spuszczało się nisko, w blasku złota i purpury; po jednej
stronie sterczały wieże Baskerville-Hall, po drugiej były bagna
Grimpen-Mire, a w bok na prawo, wznosił się dom Stapletonów. W naturze
był rozlany spokój, tylko moja dusza była wzburzona. Usiadłem
u wejścia do jaskini i czekałem na przybycie jej lokatora.
Nareszcie doszedł mnie odgłos jego kroków. Wsunąłem się
w najciemniejszy kącik i wyjąłem rewolwer z kieszeni. Kroki umilkły,
nagle cień zasłonił otwór.
-- Mamy piękny wieczór, kochany Watson -- rzekł głos, dobrze mi
znany. -- Sądzę, że ci będzie lepiej na powietrzu, niż tutaj...


XII.
Śmierć na bagnie.

Przez chwilę siedziałem z zapartym oddechem, oczom własnym nie
wierząc, wreszcie odzyskałem głos, powróciła mi przytomność,
a jednocześnie spadł z serca kamień odpowiedzialności. Taki głos
ironiczny, chłodny, miał tylko jeden człowiek na świecie.
-- Sherlock! -- zawołałem.
-- Wychodź, a proszę cię, bądź ostrożny z rewolwerem.
Stanąłem w kamiennym otworze i ujrzałem Holmesa o parę kroków przed
sobą. Siedział na kamieniu i patrzał na mnie wesoło. Był blady,
wychudzony, miał twarz ogorzałą, ale bieliznę tak czystą, a brodę tak
starannie wygoloną, jak gdyby znajdował się w swojem mieszkaniu przy
Baker-Street.
-- Jakże się cieszę, że to ty! -- zawołałem, ściskając mu rękę.
-- A czy się nie dziwisz? -- zagadnął.
-- Przyznaję, że tak.
-- I ja jestem zdziwiony -- odrzekł. -- Nie spodziewałem się, że
odnajdziesz moją kryjówkę, a tem mniej, że cię tu zastanę.
Spostrzegłem twą obecność dopiero, gdym był o dwadzieścia kroków od
tej jaskini.
-- Poznałeś mnie po odbiciu stóp?
-- Nie, Watson, nie umiałbym rozróżnić twoich śladów z pośród
innych. Lecz gdy chcesz mnie wywieść w pole, radzę ci używać innych
papierosów, bo ilekroć ujrzę munsztuk z marką fabryczną Broadley,
Oxford-Street, zawsze się domyślę, iż mój przyjaciel Watson jest
w pobliżu. Patrz, rzuciłeś niedopalony papieros, zapewne w chwili,
gdyś zdecydował się wejść do tej jaskini.
-- Istotnie.
-- Tak przypuszczałem, a znając twoją odwagę, byłem pewien, że
zaczaiłeś się z rewolwerem w garści, czekając na powrót
„lokatora” tej siedziby. A więc sądziłeś, że to ja jestem
zbrodniarzem?
-- Nie wiedziałem, kim jesteś, ale poprzysiągłem sobie wykryć
tajemnicę.
-- Kiedy się dowiedziałeś o przebywaniu drugiego człowieka na bagnie?
Dostrzegłeś mnie może owej nocy, gdy byłem tak nieostrożny
i stanąłem na tle tarczy księżycowej?
-- Tak, wtedy cię ujrzałem.
-- I niewątpliwie zaglądałeś pod wszystkie kamienie, zanim natrafiłeś
na moją kryjówkę?
-- Nie; dostrzeżono twojego chłopaka i to mi posłużyło za drogowskaz.
-- Dojrzał go zapewne stary gentleman przez teleskop. Gdym zobaczył po
raz pierwszy blask od soczewki, nie mogłem zmiarkować, co to takiego.
Wstał i wszedł do jaskini.
-- Ha! widzę, że Cartwright przyniósł mi prowianty... Jest
i zabazgrany papier. A więc jeździłeś do Coombe-Tracey?
-- Tak.
-- Żeby się rozmówić z panią Laurą Lyons?
-- Nieinaczej.
-- Dobrze. Bardzo dobrze! Nasze wywiady szły równoległymi drogami,
a gdy połączymy badania, musimy dotrzeć do dna prawdy.
-- Cieszę się ogromnie, że tu jesteś, bo już nerwy zaczynały mi
odmawiać posłuszeństwa. Ale jakim sposobem znalazłeś się na bagnie
i co tu porabiasz? Sądziłem, że siedzisz spokojnie przy Baker-Street
i zajmujesz się sprawą o wyzysk.
-- Chciałem, żebyś tak sądził.
-- Więc używasz mnie do roboty, a jednak mi nie ufasz... -- zawołałem
z goryczą. -- Zdaje mi się, że zasłużyłem na zaufanie.
-- Mój drogi, jesteś poprostu nieoszacowany; w wielu razach oddałeś
mi znakomite usługi, jestem ci wdzięczny i mam nadzieję, że mi
przebaczysz ten fortel. Dopuściłem go się poczęści ze względu na
ciebie: znając niebezpieczeństwo, na jakie się narażasz, chciałem je
zbadać sam, na miejscu. Gdybym przebywał z tobą i z sir Henrykiem,
dzieliłbym zapewne wasze poglądy na tę sprawę, a moja obecność
zmusiłaby naszego przeciwnika do zdwojonej baczności. W obecnym stanie
rzeczy dokonałem tego, czegobym nie mógł zrobić, mieszkając
w Baskerville-Hall, a w dodatku pozostaję w ukryciu. W chwili potrzeby,
wystąpię z całą energią i siłą.
-- Ale czemuż ukrywałeś się przedemną?
-- Bo w razie przeciwnym nie wstrzymałbyś się od komunikowania się
ze mną; zechciałbyś mnie zaopatrywać w lepsze jadło, cieplejszą
odzież i wprowadziłbyś tamtych na mój ślad. Przywiozłem ze sobą
Cartwrighta -- pamiętasz tego malca z hotelu -- on myślał o mnie:
przynosił mi chleb i czystą bieliznę. Czegóż mi więcej potrzeba?
Dał mi przytem parę bystrych oczu i parę zwinnych nóg, co jest
pożądane.
-- A więc moje listy były niepotrzebne?
Holmes wyjął paczkę listów.
-- Oto twoje sprawozdania -- rzekł. -- Dostawałem je z 24 godzinnem
opóźnieniem i oddały mi znaczne usługi. Muszę cię pochwalić za
gorliwość i spryt, których dowiodłeś w tej niezwykłej sprawie.
Serdeczne słowa Holmesa rozproszyły mój żal do niego, tembardziej, iż
czułem, że lepiej się stało, żem nie wiedział o jego przebywaniu na
bagnie.
-- A teraz opowiedz mi twoją wizytę u mrs. Lyons -- rzekł. --
Nietrudno mi było domyśleć się, że jeździłeś do niej, gdyż wiem,
że ona jedna w Coombe-Tracey może nam dostarczyć potrzebnych
informacyj. Coprawda, gdybyś nie był rozmówił się z nią dzisiaj,
ja byłbym do niej poszedł jutro.
Słońce już zaszło, powietrze ochłodziło się. Weszliśmy do jaskini.
Usiadłszy na kamieniu obok Holmesa, opowiedziałem mu moją rozmowę
z panią Lyons.
-- To bardzo ważny szczegół -- poświadczył. -- Wypełnia lukę,
której nie zdołałem pokryć. Wiesz zapewne, że pomiędzy tą damą
a Stapletonem zachodzą bardzo blizkie stosunki?...
-- Nie wiedziałem.
-- To rzecz pewna... Widują się, pisują do siebie, są w porozumieniu
serdecznem... Ta wiadomość jest niebezpiecznym orężem w naszem ręku.
Gdyby tylko udało się zniechęcić do Stapletona jego żonę!...
-- Żonę?
-- Teraz ja udzielę ci garstkę informacyj wzamian za te, których ty
mi dostarczyłeś. Dama, uchodząca tutaj za miss Stapleton, jest
wistocie jego żoną.
-- To niemożliwe! Czyżby on pozwalał sir Henrykowi starać się
o własną żonę...
-- Co mu to szkodzi, że sir Henryk zakochał się? On ze swojej strony,
jak to sam spostrzegłeś, dokładał wszelkich starań, aby sir Henryk nie
objawiał i nie wynurzał swych uczuć... Powtarzam ci: ta piękna dama
jest nie siostrą, lecz żoną Stapletona.
-- Więc czemuż ta komedya?
-- Stapleton przewidywał, że ona może mu oddać usługi w charakterze
osoby wolnej.
Wszystkie moje posądzenia ożyły. Ten człowiek chłodny,
nieprzenikniony, do którego od pierwszej chwili wstręt uczułem,
wydawał mi się teraz potworem o słodkim uśmiechu.
-- On, nie kto inny, jest naszym wrogiem; on nas śledził
w Londynie!... -- oświadczył Holmes.
-- A ostrzeżenie wyszło zapewne od niej?
-- Niewątpliwie -- potwierdził mój przyjaciel.
-- Jakim sposobem dowiedziałeś się, że ta kobieta jest jego żoną? --
spytałem.
-- Dzięki temu, że on sam wyjawił ci pewien szczegół ze swego
życia; sądzę, że musiał żałować tej nieostrożności. Przy
pierwszem z tobą spotkaniu mówił, że kierował kiedyś szkołą
w północnej Anglii. Otóż niema nic łatwiejszego, jak wytropić
nauczyciela. Istnieją agencye szkolne, za pomocą których można
dowiedzieć się szczegółów z życia każdego nauczyciela,
a tembardziej kierownika zakładu. Po krótkiem badaniu stwierdziłem,
że jedna szkoła została zamknięta z powodu okropnych nadużyć.
Nazwisko jej kierownika było inne; ten człowiek zniknął bez
śladu. Rysopis zgadzał się, a gdy jeszcze dowiedziałem się,
że ów przełożony odddawał się z zapałem entomologii, nie miałem
już żadnych wątpliwości.
-- Jeżeli ta kobieta jest istotnie jego żoną, jakiż jego stosunek do
pani Lyons?
-- Twoja rozmowa z tą damę rzuciła właśnie światło na ten punkt
ciemny. Nie wiedziałem, że pani Lyons chce się rozwodzić. Widocznie
ma nadzieję wyjść za Stapletona.
-- A gdy się zawiedzie w tych nadziejach?
-- Ha! wtedy odda się na nasze usługi. Przedewszystkiem musimy obaj
widzieć się z nią jutro. Ale czy nie znajdujesz, Watson, że zbyt długo
pozostawiłeś pupila bez swej opieki?... Twoje miejsce obecnie
w Baskerville-Hall.
Ostatnie promienie słońca gasły na zachodzie.
-- Jeszcze jedno pytanie -- rzekłem, wstając. -- Wszak między nami nie
powinno być sekretów. Powiedz mi, jaki on ma w tem cel?
Holmes zniżył głos.
-- Jego celem jest... morderstwo -- chłodne, wyrafinowane -- odparł.
-- Nie pytaj mnie o szczegóły. Oplątuję go w sieci, tak, jak on -- sir
Henryka. Jednego tylko obawiam się, a mianowicie, żeby on nie wykonał
swego zamiaru, zanim będziemy gotowi do walki. Jeszcze jeden dzień,
dwa najwyżej, a będę w stanie zmierzyć się z tym łotrem, ale
tymczasem strzeż sir Henryka; żałuję nawet, żeś go dziś opuścił.
Straszny jęk przerwał ciszę. Krew zamarła w mych żyłach.
-- Co to takiego? -- zawołałem.
Holmes zerwał się na nogi, wybiegł przed jaskinię, nastawił ucha.
-- Cicho! -- szepnął -- cicho!
Ten sam jęk powtórzył się bliżej, dźwięczał w nim strach i ból.
-- Skąd to dochodzi? -- spytał Holmes szeptem.
-- Zdaje mi się, że ztamtąd -- odparłem, wskazując na lewo.
-- Nie, nie -- zaprzeczył.
I znowu rozdarł ciszę okrzyk, pełen rozpaczy i trwogi. Towarzyszył mu
teraz dziki pomruk.
-- To pies! -- zawołał Holmes. -- Biegnijmy na pomoc! Prędzej!
Prędzej!
Rzucił się naprzód, ja za nim. Po raz trzeci, do uszu naszych doleciał
jęk ludzki i straszne warczenie. Stanęliśmy, nasłuchując. Znowu
zaległa cisza.
Holmes załamał ręce. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak bezradnym.
-- Zapóźno już, zapóźno!... -- mówił z rozpaczą. -- Że też
siedziałem tu, jak bałwan, z założonemi rękoma!... A ty, jak
mogłeś wypuścić z opieki sir Henryka!...
Biegliśmy dalej wśród ogarniającej nas mgły i coraz większych
ciemności.
-- Czy nic nie widzisz? -- spytał mnie Holmes.
-- Nie -- odparłem.
-- A to co takiego? -- zawołał nagle.
Dało się słyszeć rzęrzenie. Dolatywało z po za nagiej skały,
sterczącej przed nami. Podbiegliśmy i oczom naszym przedstawił się
straszny widok. U stóp skały, twarzą, do ziemi, z rozpostartemi
rękoma, leżał mężczyzna już martwy. To rzęrzenie było jego ostatnim
oddechem.
Potarłem zapałkę -- w jej świetle ujrzeliśmy coś od czego krew
zastygła nam w żyłach; martwe zwłoki sir Karola Baskerville.[B]
Znaliśmy obaj kraciasty garnitur -- ten sam, w którym ukazał nam się
po raz pierwszy w mieszkaniu Holmesa. Zapałka zgasła, a z nią nadzieja
w naszych sercach.
-- Nie daruję sobie nigdy, żem go zostawił samego... -- szepnąłem.
-- Ja jestem jeszcze winniejszy, Watson. Dla „zaokrąglenia”
i „uzupełnienia” dowodów naraziłem życie mojego klienta... Jest to
największy cios, jaki mnie kiedykolwiek spotkał w moim fachu!... Ale
skąd mogliśmy przewidzieć, że pomimo naszych próśb i ostrzeżeń
puści się sam na to przeklęte bagno?...
-- I pomyśleć, że słyszeliśmy jego jęki i nie mogliśmy nadbiedz mu
z pomocą.... Gdzież jest ten pies przeklęty? Lada chwila może
wyskoczyć z za skały... A gdzie Stapleton? Pociągniemy go do
odpowiedzialności!
-- Tak, nie omieszkam tego uczynić -- mówił Holmes. -- Stryj i synowie
zostali zamordowani! -- to nie ulega wątpliwości. Jednego wystraszono na
śmierć samym widokiem tego zwierza, które wziął za nadprzyrodzone
zjawisko; drugi spadł ze skały, uciekając przed tym potworem... Ale
trzeba wykazać łączność pomiędzy psem i jego ofiarą. Jakże
dowiedziemy istnienia tego czworonożnego potwora?... Sir Henryk
umarł widocznie skutkiem upadku. Ale pomimo całej swej przebiegłości,
Stapleton nie wymknie się z rąk policyi!...
Staliśmy nad zwłokami, bezradni wobec katastrofy, która obróciła
w niwecz wszystkie nasze zabiegi. Wreszcie zeszedł księżyc; weszliśmy
na szczyt skały, z której spadł nasz nieszczęśliwy przyjaciel
i ogarnęliśmy okiem ponurą płaszczyznę, osrebrzoną teraz łagodnym
blaskiem księżyca.
Daleko, w stronie Grimpen-Mire, błyszczało żółte światełko.
Płonęło ono niewątpliwie w domu Stapletona. Zacisnąłem pięść
w bezsilnym gniewie.
-- Aresztujmy go zaraz! -- krzyknąłem.
-- Nie mamy jeszcze dowodów -- przekładał Holmes. -- Ten nędznik
jest przebiegły, potrafi się bronić. Chodzi nie o to, co wiemy,
lecz o to, co zdołamy dowieść. Jeden krok fałszywy, a wyśliźnie
nam się pomiędzy palcami.
-- Cóż nam teraz pozostaje?
-- Będziemy radzili jutro; dziś trzeba pomyśleć o oddaniu ostatniej
posługi przyjacielowi.
Zeszliśmy ze skały i zbliżaliśmy się do zwłok, oświetlonych teraz
księżycem.
-- Trzeba sprowadzić ludzi -- rzekłem. -- We dwóch nie przeniesiemy go
do Baskerville-Hall. Co ci jest? Czyś oszalał?...
Holmes, patrząc na trupa, śmiał się, ręce zacierał. Cóż się stało
mojemu przyjacielowi, tak poważnemu zazwyczaj?...
-- Broda! Broda! Ten człowiek miał brodę! -- wołał.
-- Brodę? -- podchwyciłem.
-- To nie sir Henryk. To mój sąsiad -- skazaniec!
Z gorączkową skwapliwością odwróciliśmy zwłoki twarzą do
księżyca. Nie było wątpliwości: skrwawione czoło, zapadłe oczy,
ruda broda -- tak to Seldon.
W jednej chwili zrozumiałem, jak się rzeczy miały. Baronet mówił mi,
że swoją starą garderobę ofiarował Barrymorowi. Widocznie Barrymore,
na prośbę żony, obdarzył nią Seldona, aby mu ułatwić ucieczkę.
Buty, czapka, garnitur -- wszystko było sir Henryka. Straszny
los spotkał więźnia, ale ten człowiek zasłużył na karę i byłby
ją poniósł z ramienia sprawiedliwości. Wytłómaczyłem Holmesowi
przyczynę naszej pomyłki.
-- To ubranie jest powodem śmierci Seldona -- rzekł. -- Oczywiście
przyuczano psa poznawać sir Henryka po odzieży. Rozumiem teraz,
dlaczego but znikł z hotelu; pies zwęszył zapach ubrania na skazańcu
i gonił go. Jedno tylko mnie zastanawia: jakim sposobem Seldon wśród
ciemności mógł widzieć, że go pies ściga?...
-- Słyszał warczenie, tak jak my.
-- Samo warczenie psa nie wystraszyłoby go tak dalece, żeby wzywał
pomocy, zdradzając swą obecność i narażając się, że go schwytają
strażnicy. Z jego okrzyków miarkuję, że odbiegł spory kawał od
miejsca, z którego pies go spłoszył.
-- A ja nie rozumiem, dlaczego ten pies został spuszczony dziś
właśnie. Sądzę, że nie zawsze jest na swobodzie. Jeżeli Stapleton
spuścił go z łańcucha, to chyba spodziewał się, że sir Henryk
będzie przechodził przez bagno.
-- Cóż teraz zrobić z tym trupem? Niepodobna zostawić go tutaj na
pastwę dzikiego ptactwa.
-- Najlepiej złożyć go w jednej z jaskiń, dopóki nie uwiadomimy
policyi.
-- Masz słuszność -- przyznał Holmes. -- Udźwigniemy go chyba we dwu?
Ale patrz... Watson... to _on_!... Co za zuchwalstwo!... Ani słowa
przed nim o naszych podejrzeniach... ani słowa! bo inaczej, wszystkie
moje plany pójdą w niwecz.
Ujrzałem światełko cygara. W blasku księżyca widziałem wyraźnie
drobną postać naturalisty. Spostrzegłszy nas, zatrzymał się, ale po
chwili szedł dalej.
-- Kogo ja widzę! -- rzekł. -- Jeśli mnie oczy nie mylą, doktor
Watson. Nie spodziewałem się spotkać pana tutaj... Co to takiego?...
Ktoś został ranny... Nie, to niepodobna... Nasz przyjaciel, sir
Henryk!...
Podbiegł i nachylił się nad zwłokami. Słyszałem jego oddech
przyśpieszony, cygaro z rąk mu wypadło.
-- Kto to? Kto to taki? -- szeptał.
-- To Seldon, więzień, który zbiegł z Princetown.
Stapleton zbladł okropnie, ale nadludzkim wysiłkiem zapanował nad
uczuciem gorzkiego zawodu. Przenosił wzrok z Holmesa na mnie i ze mnie
na Holmesa.
-- Co za okropna sprawa! -- mówił. -- Jakże on umarł?
-- Skręcił kark, spadając z tej skały. Spacerowałem właśnie z moim
przyjacielem, gdy doleciał nas krzyk przeraźliwy.
-- I ja ten krzyk słyszałem. To właśnie sprowadza mnie tutaj. Byłem
niespokojny o sir Henryka...
-- Dlaczego właśnie o sir Henryka?... -- spytałem.
-- Bo miał przyjść do mnie. Ponieważ się spóźniał, wyszedłem
na jego spotkanie i wtedy usłyszałem okrzyk... Ale, prawda... --
i znowu przeniósł wzrok a mojej twarzy na twarz Holmesa --
czyście panowie nie słyszeli nic więcej, oprócz tego okrzyku?
-- Nie, a pan? -- spytał Holmes.
-- I ja nie.
-- Więc co znaczy to pytanie?
-- Myślałem o legendach, krążących wśród wieśniaków... Podobno
słychać szczekanie wśród nocy... Byłem ciekawy, czy i teraz
rozlegały się podobne dźwięki...
-- Niceśmy nie słyszeli -- odparłem.
-- A jak panowie tłómaczą sobie śmierć tego łotra?
-- Przypuszczam -- mówiłem -- że coś go wystraszyło; uciekał,
biegł na oślep, aż mu się noga powinęła i spadł z tej skały głową
na dół. Zabił się na miejscu, bo skała wysoka i z tej strony
prostopadle spuszcza się w kotlinę; druga jej strona łączy się
z płaskowzgórzem. Biegnąc, więzień w przerażeniu swem nie
spostrzegł, że stoi nad przepaścią.
-- To bardzo prawdopodobne -- przyznał Stapleton i westchnął
z widoczną ulgą, jak gdyby kamień spadł mu z serca. -- A cóż pan
o tem myśli, panie Holmes?
-- Przypuszczam to samo, co mój przyjaciel.
-- Spodziewaliśmy się pana od chwili, gdy zjechał tu doktor Watson.
Zjawiasz się pan w chwili tragicznej...
-- Mam nadzieję, że wyjaśnienie mojego przyjaciela zostanie uznane
jako jedynie możliwe. Bądź co bądź, wracając jutro do Londynu,
wywiozę stąd przykre wspomnienie...
-- Więc pan wraca jutro?
-- Taki mam zamiar.
-- Spodziewam się, że pańskie badania rzucą światło na tajemniczą
sprawę, która zajmuje nas od paru miesięcy.
-- A ja wątpię -- odrzekł Holmes z doskonale udaną szczerością. --
Detektyw w swoich wywodach zwykł opierać się na faktach, nie zaś na
legendach ludowych. To sprawa trudna i zawiła. Nie spodziewam się jej
rozwikłać.
Stapleton spojrzał na niego bystro, potem zwrócił się do mnie:
-- Chętniebym zaproponował przeniesienie tego biedaka do nas, ale boję
się wystraszyć siostrę. Najlepiej Seldonowi twarz zakryć, a zwłoki
będą bezpieczne do jutra rana.
Takeśmy też zrobili. Stapleton zapraszał nas do siebie, ale
wymówiliśmy się i obaj podążyliśmy do Baskerville-Hall. Naturalista
powrócił sam.
-- Trzymamy go już prawie... -- mówił Holmes. -- A jaka przytomność
umysłu! Co za zimna krew!... Jak śmiało patrzał na zwłoki tego,
którego uważał za swoją ofiarę... Mówiłem ci już w Londynie,
a teraz powtarzam, że nie miałem jeszcze tak groźnego przeciwnika.
-- Żałuję, że nas widział.
-- I ja żałowałem w pierwszej chwili; ale nie było innej rady.
-- Jak sądzisz: czy świadomość, że jesteś tutaj, wpłynie na jego
plany?
-- Zmusi go do ostrożności, a może skłoni do ostatecznych czynów. Jak
wielu mądrych zbrodniarzy, jest zapewne zbyt zaufany w swoim rozumie
i wyobraża sobie, że nas w pole wywiedzie.
-- I czemuż nie aresztujemy go zaraz?
-- Drogi Watson, ty jesteś stworzony na człowieka czynu. Pierwszym
twoim popędem jest -- działać. Ale przypuściwszy, że go aresztujemy
dziś wieczorem, cóż nam z tego przyjdzie? Nie zdołamy mu nic dowieść.
Gdyby mu dopomagał człowiek, moglibyśmy znaleźć dowody; ale
choćbyśmy odszukali psa, nie pomoże nam zaciągnąć pętlicy na szyi
swego pana.
-- Mamy przecież dowód.
-- Ani jednego -- same tylko przypuszczenia i wnioski. Sąd wyśmiałby
nas, gdybyśmy stanęli wobec niego z takim materyałem dowodowym.
-- Wszak możemy się powołać na śmierć sir Karola...
-- Znaleziono go martwym bez żadnych śladów gwałtu, bez ran
i skaleczeń. Obaj wiemy, że umarł z przestrachu, wiemy także, kto go
wystraszył, ale w jaki sposób przelejemy tę wiarę w dwunastu sędziów
przysięgłych?... Jakież ślady pies pozostawił na zwłokach?...
Naturalnie, wiemy, że żaden pies nie ruszy martwego ciała; wiemy
dalej, że sir Karol wyzionął ducha, zanim go dogoniło to dzikie
zwierzę. Wiemy, ale powinniśmy tego _dowieść_ -- a nie potrafimy.
-- Fakt, który się zdarzył dzisiaj, nie jest-że ważną poszlaką?
-- Nie zdołamy wykazać związku pomiędzy psem a śmiercią tego
człowieka. Zresztą, nie widzieliśmy psa; słyszeliśmy go tylko,
a nie możemy dowieść, że gonił Seldona lub kogobądź. Nie, mój
drogi, musimy pogodzić się z myślą, że trzeba czekać i działać
z ukrycia.
-- Jakie masz plany?
-- Spodziewam się wiele po pani Lyons i mam nadzieję, że jutro
pozyskamy choć jeden dowód.
Nie mogłem go skłonić do wyrażenia jaśniej swych zamiarów. Szedł
w milczeniu aż do samego pałacu.
-- Czy wejdziesz? -- spytałem.
-- Ma się rozumieć; dalsze ukrywanie się jest zbyteczne. Słuchaj,
Watson: nie wspominaj sir Henrykowi o psie. Wszak baronet został
zaproszony jutro na obiad do Stapletonów?
-- I mnie prosili.
-- Musisz się wymówić. On pójdzie sam. To łatwo urządzić. A teraz
chodźmy. Spóźniłeś się wprawdzie na obiad, ale przybywamy w samą
porę na kolacyę.


XIII.
Zastawianie sieci.

Sir Henryk był bardziej rad, niż zdziwiony widokiem Holmesa;
spodziewał się bowiem, że ostatnie wypadki skłonią go do przybycia.
Nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego mój przyjaciel nie wziął z sobą
żadnych bagażów. Zaopatrzyliśmy go we wszystko, czego potrzebował,
a następnie, przy sutej wieczerzy, opowiedzieliśmy baronetowi naszą
przygodę, z opuszczeniem pewnych szczegółów.
Ale wpierw czekał mnie przykry obowiązek uwiadomienia Barrymorów
o śmierci Seldona. Dla męża było to poniekąd dobrą nowiną, ale
żona na tę wieść rozpłakała się rzewnie. W oczach wszystkich ów
zbrodniarz był potworem i wyrzutkiem społeczeństwa; ona widziała
w nim zawsze chłopaka z jasnymi kędziorami, którego nosiła na
ręku i kochała, jak własne dziecko.
Niema tak złego mężczyzny, po którymby nie płakała kobieta...
-- Po wyjściu Watsona -- mówił baronet -- snułem się z kąta w kąt,
wierny mojej obietnicy: nie zapuszczania się samemu na bagno po
zachodzie słońca. Teraz jednak żałuję, że nie przyjąłem zaprosin
Stapletona, który do mnie pisał nad wieczorem. Gdybym był poszedł,
spędziłbym wieczór weselej.
-- Nie wątpię o tem -- rzekł Holmes. -- Ale, prawda, zapomniałem panu
powiedzieć, żeśmy go już opłakali. Byliśmy pewni, że to pan umarł.
Sir Henryk spojrzał na niego ze zdziwieniem.
-- Ten biedak był ubrany od stóp do głowy w pańską odzież. Obawiam
się, że Barrymore, który mu jej dostarczył, będzie miał zatarg
z policyą...
-- Wątpię. Nie było żadnych znaków.
-- To szczęśliwie dla niego, a nawet i dla nas, gdyż i pan nie jest
bez zarzutu w tej sprawie. Pociąganoby pana do odpowiedzialności za
to, że, znając kryjówkę zbiegłego więźnia, nie uwiadomiłeś o niej
policyi... Jako sumienny detektyw, powinienbym nawet aresztować pana
i całą służbę pałacową...
-- Zanim pan spełni ten obowiązek -- mówił baronet żartobliwie --
może się dowiem, jak stoi nasza sprawa? Czyś pan jej zawiłości
rozplątał? My z Watsonem tyle wiemy dziś, co na początku.
-- Mam nadzieję, że zdołam wyświetlić tajemnicę. Sprawa istotnie
You have read 1 text from Polish literature.
Next - ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 8
  • Parts
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 1
    Total number of words is 4047
    Total number of unique words is 1925
    23.6 of words are in the 2000 most common words
    33.8 of words are in the 5000 most common words
    39.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 2
    Total number of words is 4210
    Total number of unique words is 1759
    26.1 of words are in the 2000 most common words
    35.9 of words are in the 5000 most common words
    40.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 3
    Total number of words is 4101
    Total number of unique words is 1874
    25.8 of words are in the 2000 most common words
    36.3 of words are in the 5000 most common words
    40.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 4
    Total number of words is 4158
    Total number of unique words is 1906
    24.2 of words are in the 2000 most common words
    35.4 of words are in the 5000 most common words
    39.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 5
    Total number of words is 4231
    Total number of unique words is 1844
    26.4 of words are in the 2000 most common words
    36.3 of words are in the 5000 most common words
    40.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 6
    Total number of words is 4223
    Total number of unique words is 1767
    27.1 of words are in the 2000 most common words
    37.2 of words are in the 5000 most common words
    42.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 7
    Total number of words is 4216
    Total number of unique words is 1829
    25.2 of words are in the 2000 most common words
    35.5 of words are in the 5000 most common words
    39.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 8
    Total number of words is 4198
    Total number of unique words is 1914
    24.4 of words are in the 2000 most common words
    33.6 of words are in the 5000 most common words
    39.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 9
    Total number of words is 2412
    Total number of unique words is 1254
    25.2 of words are in the 2000 most common words
    34.9 of words are in the 5000 most common words
    39.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.