ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 3

Total number of words is 4101
Total number of unique words is 1874
25.8 of words are in the 2000 most common words
36.3 of words are in the 5000 most common words
40.9 of words are in the 8000 most common words
Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
Sherlock miał niezwykły dar zwracania dowolnie swoich myśli
w jakimbądź kierunku. Przez półtory godziny zapomniał o tej dziwnej
sprawie; pochłonęły go obrazy nowoczesnych mistrzów belgijskich,
mówił tylko o sztuce, na którą miał poglądy bardzo oryginalne.
O naznaczonej godzinie stanęliśmy przed Northumberland Hotel.
-- Sir Henryk Baskerville czeka panów na pierwszem piętrze -- rzekł
portyer.
-- Czy mogę zajrzeć do listy waszych gości? -- spytał Holmes.
-- I owszem.
Księga wykazywała, że dwie osoby stanęły w hotelu, po zatrzymaniu się
tam sir Henryka: niejaki Teofil Johnson z rodziną, przybyły
z Newcastle i pani Oldmore ze służącą, z High Lodge, Alton.
-- Zdaje mi się, że znam tego Johnsona -- rzekł Holmes do portyera. --
Wszak to adwokat: siwy, utyka na nogę.
-- Przeciwnie: ten pan Johnson jest właścicielem kopalni węgla, bardzo
ruchliwy, w wieku pana.
-- Jesteś w błędzie co do jego fachu.
-- Bynajmniej. Znamy go od lat kilkunastu; zawsze do nas zajeżdża.
-- Ha! w takim razie, ja się pomyliłem. Pani Oldmore?... I to nazwisko
jest mi znane. Daruj mi ciekawość, ale chciałbym wiedzieć, czy to moja
znajoma.
-- Jest to osoba niemłoda, bezwładna. Jej mąż był niegdyś merem
w Gloucester. Ona zawsze do nas zajeżdża.
-- Dziękuję za informacye. Widzę, że to kto inny. Nie znam tej pani...
Gdyśmy szli na górę, mój przyjaciel szepnął:
-- Wiemy już, że osoba, która interesuje się losem sir Henryka, nie
stanęła w tym hotelu. Choć go śledzi, jednak boi się być śledzoną.
Jest to fakt bardzo znamienny. Ale... cóż to się stało?...
Gdyśmy weszli na pierwsze piętro, naprzeciw nam wybiegł sir Henryk,
widocznie wzburzony. W ręku trzymał stary but.
-- Drwią sobie ze mnie w tym hotelu! -- wołał -- ale nauczę ich rozumu!
Jeżeli but się nie znajdzie, popamiętają mnie tutaj!
-- Szuka pan wciąż buta?
-- Tak, ale nie puszczę tego płazem!
-- Wszak pan mówił, że but był żółty?
-- Tak; wzięli mi naprzód żółty, a teraz czarny. Miałem tylko trzy
pary: nowe żółte, stare czarne i te oto lakierki. Wczoraj zniknął
jeden od żółtej pary, a dziś jeden od czarnej. No, i cóż? Znalazłeś
go? Mów.
Przed nami stał wystraszony posługacz, Niemiec.
-- Nie znalazłem -- odparł głosem drżącym. -- Szukałem wszędzie, ale
zginął bez śladu...
-- Słuchaj: jeżeli ten but nie znajdzie się przed wieczorem, powiem
zarządzającemu i wyprowadzę się z hotelu.
-- Znajdzie się! Obiecuję, że znajdzie się.
-- Pamiętaj! Przepraszam cię, panie Holmes, za tę scenę. Chociaż to
rzecz drobna, ale straciłem już cierpliwość.
-- To nie jest wcale drobiazg...
-- Widzę, że pan przejął się tą stratą. Jak ją pan sobie
tłómaczy?
-- Nic jeszcze nie rozumiem; bądź co bądź, to dziwne, jak wszystko,
co się panu przytrafia od chwili powrotu do kraju. Ale mamy już
kilka nici w ręku i spodziewam się, że nie ta, to druga, doprowadzi
nas do wykrycia prawdy. Możemy stracić trochę czasu na kroczeniu
po fałszywym tropie, ale wcześniej czy później, wejdziemy na
właściwy.
Śniadanie przeszło bardzo wesoło. Nie mówiliśmy o tej sprawie, dopiero
gdyśmy wrócili do apartamentu sir Henryka, oznajmił nam swoją decyzyę.
-- Jadę do Baskerville Hall -- oświadczył.
-- Kiedy?
-- W końcu tygodnia.
-- Ha! może pan dobrze robi. Jabym tak samo postąpił. Przekonywam się
coraz bardziej, że jesteś pan szpiegowany tutaj, a wśród milionów
ludzi, nagromadzonych w stolicy, trudno jest wykryć tych pańskich
prześladowców, czy opiekunów. Jeżeli mają złe względem pana zamiary,
mogą je wykonać, zanim zdołamy temu zapobiedz. Nie wiesz zapewne,
doktorze Mortimer, że śledzono panów dzisiaj, gdyście wyszli z domu?
Doktor Mortimer zdziwił się.
-- Któż nas szpiegował?
-- Na nieszczęście, nie potrafię tego powiedzieć. Czy wśród znajomych
i sąsiadów pańskich w Dartmoor jest jaki mężczyzna z bardzo czarną
i dużą brodą?
-- Nie... Ach, prawda... Barrymore, kamerdyner sir Karola, ma dużą,
gęstą i czarną brodę.
-- Tak? Gdzież jest teraz Barrymore?
-- Pilnuje pałacu.
-- Trzebaby się przekonać, czy nie bawi w Londynie.
-- W jaki sposób?
-- Daj mi pan blankiet telegraficzny. Napiszę: „Czy wszystko gotowe na
przyjęcie sir Henryka Baskerville?” Zaadresuję: „P. Barrymore,
Baskerville Hall”. Jaka jest najbliższa stacya telegraficzna?
-- Grimpen.
-- U spodu zamieszczam adnotacyę: „Telegram ma być oddany do rąk
p. Barrymore. Jeżeli jest nieobecny, proszę odesłać depeszę sir
Henrykowi Baskerville, Northumberland Hotel”. Przed wieczorem
będziemy wiedzieli, czy Barrymore jest na swojem stanowisku
w Devonshire.
-- Wybornie! -- rzekł sir Henryk. -- Ale powiedzże mi, doktorze
Mortimer, co to za jeden ów Barrymore?
-- Jest synem zmarłego klucznika. Od czterech pokoleń służyli rodowi
Baskervillów i strzegli pałacu. O ile wiem, współczesny Barrymore
i jego żona są bardzo porządnymi ludźmi.
-- Mają zresztą spokojny kawałek chleba, mało roboty i cały pałac do
rozporządzenia, skoro właściciele rzadko w nim przebywają.
-- To prawda.
-- Czy Barrymore został wymieniony w testamencie sir Karola? -- pytał
Holmes.
-- Oboje z żoną otrzymali po pięćset funtów.
-- Taak?... Czy wiedzieli, że je otrzymają?
-- Tak. Sir Karol lubił mówić o rozporządzeniach, zawartych w swoim
testamencie.
-- To bardzo ciekawy szczegół.
-- Mam nadzieję, że nie będziesz pan patrzył podejrzliwie na
wszystkich, którzy otrzymali legaty od sir Karola, bo i mnie zapisał
tysiąc funtów -- rzekł doktor Mortimer.
-- Doprawdy? Komuż jeszcze?
-- Jest kilka legatów na drobne sumki i duży zapis na cele
dobroczynne. Reszta kapitałów przeszła na sir Henryka.
-- Ile wynoszą?
-- 740,000 funtów szterlingów.
Holmes podniósł brwi ze zdziwienia.
-- Anim przypuszczał, że suma jest tak wysoka -- szepnął.
-- Sir Karol uchodził za bogacza, ale i my nie mieliśmy pojęcia,
że jest tak dalece bogatym. Cały majątek z nieruchomościami wynosi
przeszło milion funtów.
-- Doprawdy? Takie pieniądze mogą wywołać pożądliwość
i doprowadzić do zbrodni. Jeszcze jedno pytanie, doktorze
Mortimer. Przypuściwszy, że jakie nieszczęście spotka naszego
przyjaciela -- daruj mi pan tę smutną hypotezę -- kto wówczas
odziedziczy majątek?
-- Ponieważ Roger Baskerville, młodszy brat sir Karola, zmarł
bezżennie i bezpotomnie, zatem majątek przeszedłby na dalekich
krewnych, Desmondów. Jakób Desmond jest niemłodym człowiekiem, pełni
obowiązki pastora w Westmorland.
-- Dziękuję panu. Te szczegóły są dla mnie bardzo ważne. Czy pan
znasz Jakóba Desmond?
-- Znam. Przyjeżdżał kiedyś w odwiedziny do sir Karola. Jest to mąż
bogobojny, wielkich zasług i wielkiej bezinteresowności. Pamiętam,
że nie chciał przyjąć żadnego zasiłku od sir Karola, pomimo iż ten
błagał go o to.
-- Więc ten człowiek, tak skromnych wymagań, zostałby spadkobiercą
olbrzymiej fortuny?
-- Tak, o ile obecny właściciel nie rozporządzi kapitałami inaczej.
-- Wszak zrobiłeś już pan testament, sir Henryku?
-- Nie, panie Holmes. Nie miałem czasu. Dopiero wczoraj dowiedziałem
się, jak stoją rzeczy. Ale, bądź co bądź, uważam, że pieniądze
powinny iść razem z majątkiem ziemskim. Taka była wola stryja.
Właściciel Baskerville Hall nie mógłby utrzymać rezydencyi w stanie
dawnej świetności, gdyby nie miał gotówki. Pałac, ziemia i pieniądze
muszą być w jednem ręku.
-- Masz pan słuszność. Dzielę też najzupełniej pańskie zdanie i pod
innym względem, znajdując, że pan powinieneś wyruszyć natychmiast do
Devonshire. Ale nie możesz pan jechać sam.
-- Doktor Mortimer wraca ze mną.
-- Doktor Mortimer będzie zajęty praktyką, zresztą mieszka o parę mil
od dworu. Pomimo najlepszych chęci nie mógłby służyć panu pomocą
w razie potrzeby. Nie, sir Henryku, musisz wziąć ze sobą człowieka
zaufania, któryby pana nie opuszczał na krok.
-- Czyżbyś pan chciał ze mną jechać, panie Holmes?
-- W razie konieczności, stawię się natychmiast, ale teraz mam ważną
sprawę i nie mogę opuścić Londynu. Przedstawiciel pierwszorzędnego
rodu jest trapiony przez łotra i wyzyskiwacza. Muszę zapobiedz
skandalowi.
-- Może mi pan kogo poleci na swoje miejsce?
Holmes położył mi rękę na ramieniu.
-- Jeżeli mój przyjaciel zechce panu towarzyszyć -- rzekł -- to nikomu
nie mógłbyś pan tak zaufać, jak jemu.
Propozycya zaskoczyła mnie zupełnie znienacka. Zanim jednak zdążyłem
odpowiedzieć, Baskerville wyciągnął do mnie rękę.
-- Mam nadzieję, że mi pan tego nie odmówisz -- rzekł. -- Gdybyś
pan chciał wyświadczyć mi tę łaskę, będę panu wdzięcznym do końca
życia.
Nęciły mnie zawsze niezwykłe przygody, a w dodatku pochlebiała mi
skwapliwość, z jaką sir Henryk przyjął tę propozycyę.
-- Pojadę z przyjemnością -- odparłem.
-- I będziesz mi donosił o wszystkiem -- rzekł Holmes. -- Gdy
przyjdzie kryzys, co jest nieuniknionem, wskażę ci, jak masz postąpić.
Sądzę, że za dni kilka będziesz gotów do drogi.
-- Mogę jechać w sobotę -- oświadczyłem.
-- A więc spotkamy się o godzinie 10-ej minut 30 na dworcu Waterloo --
rzekł sir Henryk.
Nagle wydał okrzyk zdziwienia. Podbiegł do łóżka, schylił się
i z pod nocnej szafki wydobył but żółty.
-- Mam moją zgubę! -- zawołał.
-- Oby wszystkie przykrości zostały równie szybko usunięte -- życzył
mu Sherlock Holmes.
-- To jednak dziwne! -- zauważył doktor Mortimer. -- Przeszukałem
starannie cały pokój przed śniadaniem...
-- I ja także -- wtrącił sir Baskerville.
-- Wtedy nie było buta.
-- Zapewne posługacz podrzucił go w czasie naszej nieobecności.
Posłaliśmy po Niemca, ale twierdził, że o niczem nie wie i nie umiał
wyjaśnić tego dziwnego zdarzenia.
Więc znowu jedna zagadka powiększyła szereg drobnych tajemnic,
następujących tak szybko po sobie. Nie licząc już śmierci sir Karola,
w ciągu dwóch dni wpadaliśmy z jednego zdziwienia w drugie, łamiąc
sobie głowę: to nad drukowanym listem, to nad zjawieniem się szpiegów,
nad zniknięciem żółtego, to czarnego buta. Odnalezienie żółtego
było nowym sękiem.
Holmes nie odzywał się, jadąc ze mną na Baker Street; po jego
ściągniętych brwiach domyślałem się, że waży w myśli te wszystkie
okoliczności i wysnuwa z nich wnioski. Przez całe popołudnie, aż do
wieczora, siedział w obłokach dymu.
Przed samym obiadem wręczono mu dwie depesze: Pierwsza brzmiała w te
słowa:
„Doniesiono mi, że Barrymore jest na miejscu.
Baskerville”.
Treść drugiej depeszy była następująca:
„Zwiedziłem dwadzieścia trzy hotele wskazane, ale nie mogłem znaleźć
owego _Timesa_.
Cartwright”.
-- A więc obie moje nici zerwane -- rzekł Holmes. -- Nic mnie tak nie
podnieca, jak niepowodzenie. Musimy szukać innej drogi.
-- Pozostaje jeszcze dorożkarz, który woził nieznajomego.
-- Telefonowałem do biura policyi, aby dowiedziano się o jego
nazwisku. Ktoś dzwoni. To może odpowiedź?
Było to coś więcej. Do pokoju wszedł dorożkarz we własnej osobie.
-- Doniesiono mi z policyi, że ktoś, mieszkający pod tym adresem,
wypytuje o Nr. 2704 -- rzekł ów człowiek o twarzy dobrodusznej. --
Jeżdżę już siedem lat i nikt na mnie nigdy skargi nie wnosił, więc
bardzo mnie to zadziwiło i przyjechałem, żeby się dowiedzieć, co pan
ma przeciwko mnie.
-- Nie mam przeciwko wam nic zgoła, mój przyjacielu -- odparł Holmes
-- a właściwie mam dla was pół suwerena, jeżeli potraficie
odpowiedzieć jasno i dokładnie na moje pytania.
-- Dzisiaj widocznie dobry dzień -- szepnął dorożkarz. -- Czem panu
mogę służyć?
-- Przedewszystkiem podaj mi swój adres, na wszelki wypadek.
-- John Clayton, Turpey-Street Nr. 3. Stoję z dorożką, na
Shipley-Yard, w pobliżu dworca Waterloo.
Sherlock Holmes zapisał to sobie.
-- A teraz, Clayton, powiedz mi wszystko, co wiesz, o panu, który stał
pod tym domem o dziesiątej rano, a potem kazał ci jechać za dwoma
gentlemanami przez Regent-Street.
Dorożkarz spojrzał na niego ze zdziwieniem.
-- Cóż ja panu mam mówić, kiedy pan sam wie wszystko -- odparł. -- Ten
pan powiedział mi, że należy do policyi, że jest detektywem, i kazał
milczeć.
-- Mój przyjacielu, sprawa jest bardzo ważna, i możesz się znaleźć
w trudnem położeniu, jeśli zachowasz to, co wiesz, dla siebie -- rzekł
Holmes. -- A więc ten pan ci mówił, że jest detektywem?
-- Tak, proszę pana.
-- A kiedy ci to powiedział?
-- Wysiadając z dorożki.
-- Czy wymienił swoje nazwisko?
-- Tak.
Holmes rzucił mi tryumfujące spojrzenie.
-- To było bardzo nieostrożnie -- rzekł. -- Jak się nazywa?
-- Sherlock Holmes.
Nigdy jeszcze nie widziałem mojego przyjaciela tak zdumionym. Spuścił
głowę i milczał. Wreszcie wybuchnął śmiechem.
-- A to szczwany lis! Zadrwił sobie ze mnie. Lubię takich! Powiedział,
że się nazywa Sherlock Holmes?
-- Tak.
-- Dobrze. Powiedz mi teraz, w którem miejscu wsiadł do dorożki i co
było potem?
-- Zawołał na mnie o wpół do dziesiątej na Trafalgar Square.
Powiedział odrazu, że jest detektywem i ofiarował mi dwie gwinee,
jeżeli przez cały dzień będę spełniał jego rozkazy i o nic pytać
nie będę. Zgodziłem się chętnie. Naprzód pojechaliśmy pod hotel
Northumberland i czekaliśmy tam, aż dwóch gentlemanów wyszło. Wsiedli
do dorożki. Jechaliśmy za nimi; wysiedli gdzieś tutaj w pobliżu.
-- Weszli do tego domu?
-- Nie pamiętam dokładnie, ale mój gość widział i zapamiętał.
Stanęliśmy opodal i czekaliśmy półtory godziny. Potem ci gentlemanowie
przeszli mimo nas, mój pan kazał mi jechać powoli przez Baker-Street,
a potem przez Regent Street, do połowy. Wtedy gentleman spuścił
okienko i krzyknął, żebym jechał prosto na dworzec Waterloo, co koń
wyskoczy. Zaciąłem szkapę i dojechaliśmy w dziesięć minut.
Wysiadając, odwrócił się do mnie i rzekł: -- „Może ciekaw będziesz
dowiedzieć się, kogo wiozłeś? Jestem Sherlock Holmes”.
-- A nie widziałeś go już potem?
-- Nie.
-- Jakże ten pan Sherlock Holmes wyglądał?
Dorożkarz podrapał się w głowę.
-- Nie tak łatwo go opisać. Miał może lat czterdzieści, był
średniego wzrostu, ze dwa cale niższy od pana, ubrany był
porządnie, miał dużą, czarną brodę, przyciętą spiczasto,
i był bardzo blady.
-- Jakie miał oczy?
-- Nie wiem.
-- Nie zapamiętałeś nic więcej?
-- Nie.
-- Masz swoje pół suwerena; dostaniesz drugie pół, jak mi doniesiesz
coś więcej. Dobranoc.
-- Dobranoc panu i dziękuję.
John Clayton wyszedł, uradowany.
-- Urwała się trzecia nić! -- zawołał Holmes. -- To sprytny hultaj!
Wiedział, gdzie mieszkam, w jakim interesie sir Henryk przybył do
mnie; poznał mnie na Regent-Street; domyślił się, że spostrzegłem
numer dorożkarza, że go sprowadzę, i dlatego wymienił moje nazwisko.
Powiadam ci, Watson, mamy przeciwnika nielada. Zaszachowano mnie
w Londynie. Życzę ci lepszego powodzenia w Devonshire. Mam wyrzuty
sumienia, że cię tam posyłam. Sprawa nieczysta. Możemy się śmiać,
ale ci powiem, że chciałbym cię już widzieć tutaj z powrotem.


VI.
Baskerville Hall.

Sir Henryk Baskerville i doktor Mortimer byli gotowi do drogi i w dniu
oznaczonym wyruszyliśmy do Devonshire. Sherlock Holmes odwiózł mnie na
dworzec i udzielił ostatnich rad i wskazówek.
-- Nie będę bałamucił twego własnego sądu, poddając ci moje
podejrzenia -- mówił. -- Pragnę tylko, abyś mi donosił o faktach
z największymi szczegółami. Pozostaw mi wysnuwanie z nich wniosków.
-- O jakich faktach chcesz wiedzieć? -- spytałem.
-- Chcę wiedzieć o wszystkiem, co się zdarzy, choćby to napozór nie
miało żadnego związku z naszą sprawą; pragnę zwłaszcza poznać
stosunki młodego Baskervilla z sąsiedztwem, oraz wszelkie szczegóły,
odnośne do śmierci sir Karola. Jedno wydaje mi się pewnem, a mianowicie,
że pan Jerzy Desmond, najbliższy spadkobierca, jest człowiekiem
bezinteresownym i że nie on był sprawcą morderstwa. Możemy go zupełnie
pominąć. Szukajmy wśród najbliższego otoczenia sir Henryka.
-- Czy nie należałoby przedewszystkiem pozbyć się małżonków
Barrymore?
-- Byłoby to wielką nieostrożnością. Jeżeli są niewinni, stałaby
się im krzywda; jeśli są winni, ułatwiłoby im to zatarcie śladów.
Nie! trzeba ich zatrzymać, ale nie spuszczać z nich oka. Jest tam
jeszcze _groom_. Jest dwóch dzierżawców w pobliżu łąki. Jest doktor
Mortimer, ale ten wydaje mi się zupełnie uczciwym; jest jego żona,
o której nic nie wiemy. Dalej jest pan Frankland z Lafter-Hall
i jeszcze paru sąsiadów. Tym wszystkim sąsiadom musisz przyglądać
się bacznie, aby poznać dokładnie ich charakter, ich cele,
upodobania i t. d.
-- Uczynię, co tylko w mej mocy.
-- Wszak masz broń przy sobie?
-- Tak, na wszelki przypadek wziąłem rewolwer.
-- Niech cię nie opuszcza we dnie i w nocy; bądź w zbrojnem pogotowiu.
Nasi przyjaciele znaleźli już przedział pierwszej klasy i czekali na
platformie.
-- Nie mamy żadnych wieści -- odparł doktor Mortimer w odpowiedzi na
pytanie Holmesa. -- Jednego tylko jestem pewien, a to, że nas już nie
śledzono przez te dwa dni ostatnie. Wychodziliśmy zawsze pod opieką
tajnego policyanta, który nic podejrzanego nie dostrzegł.
-- Mam nadzieję, że trzymaliście się panowie razem?
-- Prawie ciągle; wczoraj wyjątkowo spędziłem całe popołudnie u sir
Henryka w muzeum chirurgicznem -- odparł doktor Mortimer.
-- Było to wielką nieostrożnością -- rzekł Holmes z zadumą. --
Proszę cię, sir Henryku, nie wychodź nigdy sam, bo może cię
spotkać wielkie nieszczęście. Czy znalazł się drugi but?
-- Przepadł z kretesem.
-- Do widzenia -- mówił Holmes, gdy pociąg ruszył -- a pamiętaj, sir
Henryku, jedno zdanie z owej legendy: po zachodzie słońca unikaj łąki
i przyległego trzęsawiska.
* * * * *
Podróż była przyjemna; czas zeszedł mi na zawiązywaniu bliższej
znajomości z moimi towarzyszami i na bawieniu się z pieskiem doktora
Mortimera.
Po paru godzinach zazieleniały pola, przez okno wagonu widać było
pasące się trzody. Młody Baskerville przyglądał się krajobrazowi
z widoczną przyjemnością, zwłaszcza, gdyśmy wjechali w jego rodzinne
Devonshire.
-- Od chwili, gdym je opuścił, objechałem świat dokoła -- mówił --
a nie widziałem nigdzie nic podobnego.
-- Wszyscy obywatele Devonshire dzielą pańskie zdanie -- wtrąciłem. --
Żadna okolica nie wzbudza tak wielkiego przywiązania w swoich
mieszkańcach, jak ta właśnie.
-- To zależy od rasy -- tłómaczył doktor Mortimer. -- Dość spojrzeć
na okrągłą czaszkę sir Henryka, aby poznać, że jest celtyckiego
pochodzenia, a Celtowie mają wrodzony zapał i zdolność przywiązywania
się do ludzi i kraju. Głowa biednego sir Karola była nawpół galijska,
nawpół celtycka. Wszak pan, sir Henryku, opuściłeś Baskerville-Hall
w bardzo młodym wieku?
-- Miałem zaledwie lat dziesięć, gdy mój ojciec umarł. Zresztą nie
znam pałacu, mieszkaliśmy w ustronnym dworku na południowem wybrzeżu.
Stamtąd pojechałem wprost do Ameryki. Cały ten kraj jest dla mnie tak
obcym i nowym, jak dla doktora Watson, a chciałbym już jaknajprędzej
zobaczyć łąkę i przyległe trzęsawisko.
-- Pańskie życzenie już się spełniło.
Doktor Mortimer wskazywał nam przez szybę rozległą pustą przestrzeń.
Był to widok smutny, ponury. Baskerville przyglądał mu się ze
wzruszeniem, jako pobojowisku, na którem rozegrywały się tragiczne
losy jego rodziny.
W jego brwiach ściągniętych, w zarysie ust znać było niezłomną wolę
i energię.
Pociąg zatrzymał się przy małej stacyjce. Wysiedliśmy z wagonu. Po
drugiej stronie dworca czekał nas amerykan, zaprzężony w dwa rosłe
konie.
Nasz przyjazd był widocznie wypadkiem dnia, gdyż obstąpili nas
tragarze, a naczelnik stacyi ze swoim sztabem przyglądali nam się
ciekawie. Zastanowił mnie widok dwóch rosłych chłopów w mundurach
żołnierskich; stali, oparci na karabinach i nie spuszczali z nas oka.
Stangret, o twarzy surowej, powitał sir Henryka ukłonem. Zajęliśmy
miejsca w wehikule, konie pomknęły szybko; mijaliśmy schludne fermy,
otoczone ogródkami, ale woddali szarzały wciąż oparzeliska.
Amerykan wjechał na boczną drogę; mknęliśmy wśród łąk żyznych
i pól uprawnych. Przy każdym zakręcie, ujawniającym nowe horyzonty,
Baskerville wydawał ciche okrzyki zachwytu. Minęliśmy lasek dębowy;
zeschłe liście uściełały drogę nowemu dziedzicowi. Można to było
poczytywać za złą wróżbę...
-- Hola! cóż to znaczy? -- zawołał doktor Mortimer, gdyśmy wyjechali
na pole.
Jak wryty w ziemię, stał żołnierz na koniu, z bagnetem przez ramię.
-- Co to znaczy, Perkins? -- spytał znowu doktor Mortimer.
Stangret odwrócił się ku nam i rzekł:
-- Trzy dni temu, jakiś więzień uciekł z więzienia w Princetown;
wszystkie drogi kołowe i wszystkie dworce w pobliżu strzeżone są przez
wojsko. Nie podoba się to naszym fermerom.
-- Powinni być radzi. Policya płaci dobrze za wiadomości o zbiegach.
Można zarobić kilka funtów.
-- Ale można też stracić głowę, bo taki nie daruje i gardło poderznie
każdemu, kto policyę na jego trop wsadzi.
-- Cóż to za jeden?
-- Nazywa się Seldon. Wpakowano go do więzienia za morderstwo
w Notting-Hill.
Pamiętałem dobrze tę sprawę, bo Holmes interesował się nią, z powodu
niezwykłego okrucieństwa mordercy. Złagodzono mu karę śmierci na
dożywotnie więzienie: został uznany niepoczytalnym; sędziowie nie
mogli uwierzyć, aby dopuścił się tak potwornej zbrodni, będąc przy
zdrowych zmysłach.
Nasz amerykan toczył się teraz brzegiem trzęsawiska, najeżonego
wysokiemi kamieniami. Widok był groźny. Nawet sir Henryk przestał się
zachwycać krajobrazem.
Żyzna okolica pozostała za nami; mieliśmy przed sobą ziemię szarą,
jałową, zrzadka ukazywała się ludzka siedziba, opasana murem
z kamieni. Wreszcie wjechaliśmy w jar głęboki; roztoczyła się znowu
zieleń drzew, a w oddali ukazały się dwie strzeliste wieże. Stangret
wskazał biczem.
-- To Baskerville Hall -- oznajmił.
Pan tej rezydencyi, z roziskrzonemi oczyma przyglądał się swojej
siedzibie.
W parę minut potem wjeżdżaliśmy już w pałacową bramę,
staroświecką, sklepioną; po chwili ukazał nam się gmach,
przebudowany za południowo-afrykańskie złoto sir Karola.
Turkot kół zamierał na zwiędłych liściach, stare drzewa tworzyły
tunel nad naszemi głowami. Baskerville drgnął, widząc tę aleję.
-- Czy to było tutaj?... -- spytał półgłosem.
-- Nie; Aleja Wiązów jest po drugiej stronie -- objaśnił go doktor
Mortimer.
-- Nie dziw, że stryj miewał złe przeczucia. Ten liściasty tunel może
najodważniejszego człowieka przejąć strachem. Oświecę go lampami
elektrycznemi. Za pół roku ten dziedziniec będzie nie do poznania.
Minęliśmy ciemną aleję, i szerokim, wzniesionym podjazdem zajechaliśmy
przed pałac.
Środkowy korpus ozdobiony był wspaniałym portykiem; po bokach wznosiły
się wieże, średniowieczne, zębate, ze strzelnicami.
-- Witaj nam, sir Henryku! Witaj w domu swych przodków
w Baskerville-Hall!
Z temi słowami pod portyk wyszedł mężczyzna wysoki, blady, i otworzył
drzwiczki amerykana. Po za nim stała kobieta; pomagała mu wyjmować
kuferki.
-- Pozwoli pan, że, nie zsiadając, odjadę do domu -- rzekł doktor
Mortimer. -- Czeka na mnie żona.
-- Jakto? Nie chce pan zostać na obiad?
-- Chętniebym został i oprowadził pana po tej rezydencyi, ale
Barrymore spełni to lepiej odemnie. Muszę wracać. Dowidzenia!
A proszę pamiętać, że jestem na pańskie usługi o każdej porze
dnia i nocy.
Amerykan potoczył się znowu ciemną aleją. Sir Henryk przestąpił
próg, ja za nim.
Znaleźliśmy się w ogromnej, sklepionej sieni, z wiązaniami z belek
dębowych. W staroświeckim kominku płonął ogień. Obaj wyciągnęliśmy
ręce zziębnięte, a rozgrzawszy się, wodziliśmy oczyma po ścianach,
zawieszonych zbrojami, strzelbami i myśliwskimi trofeami.
-- Tak sobie właśnie wyobrażałem tę siedzibę -- mówił sir
Henryk. -- Typowa rezydencya angielskiego szlachcica. Gdy
pomyślę, że moi przodkowie żyli tu przez pięć wieków, ogarnia
mnie dziwne wzruszenie.
Barrymore, zaniósłszy kuferki do naszych pokojów, wrócił i stał
przy drzwiach, jako wytrawny służbista, nie chcąc przerywać
naszej rozmowy.
Był to mężczyzna lat średnich, niezwykłej urody, o twarzy bladej,
z dużą czarną brodą i regularnymi rysami.
-- Czy jaśnie pan każe podać obiad? -- zapytał.
-- Już gotów?
-- Gotów. Jaśnie pan znajdzie wodę ciepłą w swojej ubieralni. Moja
żona i ja będziemy starali się dogadzać jaśnie panu, dopóki nie
znajdzie nowej służby.
-- Więc chcecie mnie opuścić?
-- Warunki zmieniły się. My dwoje wystarczaliśmy sir Karolowi, ale
jaśnie pan zechce zapewne żyć dworniej, przyjmować gości i będzie
potrzebował więcej służby.
-- Więc chcecie mnie opuścić? -- powtórzył sir Henryk. -- Wszak twoja
rodzina służyła mojej przez kilka pokoleń. Przykroby mi było
rozpoczynać nowe życie od zrywania tak dawnego stosunku.
Zdało mi się, że dostrzegam wzruszenie na chłodnej twarzy kamerdynera.
-- I nam będzie przykro -- odparł -- ale byliśmy oboje bardzo
przywiązani do sir Karola; jego śmierć wstrząsnęła nas do głębi.
Ten dom budzi w nas tak smutne wspomnienia, że wolelibyśmy go
opuścić.
-- Cóż zamierzacie uczynić?
-- Chcielibyśmy rozpocząć jakiś interes. Hojność sir Karola
dostarczyła nam środków po temu. Może jaśnie pan zechce obejrzeć
swoją rezydencyę.
Nad sienią była oszklona galerya. Prowadziły do niej podwójne schody.
Z tej galeryi wychodziły dwa korytarze, wiodące do pokojów sypialnych.
Mój, przylegał do sypialni sir Henryka. Ta część domu była widocznie
przybudowana: pokoje jasne, urządzone nowocześnie, zaopatrzone we
wszelkie wygody.
Za chwilę zeszliśmy do jadalni. Była to komnata wysoka, staroświecka,
przedzielona na dwie części: w jednej, do której wchodziło się po
trzech schodkach, za dawnych czasów jadali suzerenowie, zaś w niższej
-- wasale. Sklepione sufity nadawały jeszcze powagi tej komnacie, która
przy świetle pochodni, wśród gwaru uczty, bywała nieraz jasną
i wesołą, ale teraz, w blasku lampy, przyświecającej dwom gentlemanom
we frakach, wydawała się anachronizmem.
Wszystkie cztery ściany były ozdobione wizerunkami przodków,
poczynając od rycerzy z czasów Elżbiety, a kończąc na przedostatnim
właścicielu Baskerville-Hall.
Mówiliśmy mało i przyznam, że byłem rad, gdy obiad skończył się
i mogliśmy wyjść do bilardowego pokoju na cygaro.
-- Niezbyt wesoła rezydencya... -- rzekł sir Henryk. -- Przypuszczam,
że można się do niej przyzwyczaić, ale na razie czuję się nieswój.
Nic dziwnego, że mój stryj stał się dziwakiem. Połóżmy się
wcześniej. Może jutro, przy blasku słonecznym, te komnaty
przedstawią nam się weselej.
Przed udaniem się na spoczynek, podniosłem roletę i wyjrzałem przez
okno. Widok był na trawnik przed portykiem. Pośrodku stały dwa dęby,
miotane wiatrem, Księżyc, w ostatniej kwadrze, przeświecał blado przez
chmury. Zdala widniały nagie skały, a po za niemi trzęsawisko.
Spuściłem roletę, nie chcąc patrzeć dłużej na ten ponury krajobraz.
Byłem zmęczony, a jednak usnąć nie mogłem; obracałem się z boku na
bok. Na dole zegar wybijał kwadranse, po za tem panowała cisza
grobowa.
Nagle przerwał ją płacz niewieści. Usiadłem na łóżku i począłem
nasłuchiwać. Przez pół godziny czekałem w natężeniu, ale oprócz
płaczu nie usłyszałem nic zgoła.


VII.
Stapleton z Merripit-House.

Świeżość następnego poranka rozproszyła smutne wrażenie, jakie na
nas obu wywarła rezydencya Baskervillów. W świetle promieni
słonecznych, ślizgających się po starych zbrojach, sala jadalna
wydała nam się weselszą, gdyśmy zasiedli do śniadania.
-- Widzę że to była wina naszego usposobienia, nie zaś dworu -- mówił
baronet. -- Byliśmy wczoraj zmęczeni drogą, zziębli, więc wszystko
You have read 1 text from Polish literature.
Next - ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 4
  • Parts
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 1
    Total number of words is 4047
    Total number of unique words is 1925
    23.6 of words are in the 2000 most common words
    33.8 of words are in the 5000 most common words
    39.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 2
    Total number of words is 4210
    Total number of unique words is 1759
    26.1 of words are in the 2000 most common words
    35.9 of words are in the 5000 most common words
    40.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 3
    Total number of words is 4101
    Total number of unique words is 1874
    25.8 of words are in the 2000 most common words
    36.3 of words are in the 5000 most common words
    40.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 4
    Total number of words is 4158
    Total number of unique words is 1906
    24.2 of words are in the 2000 most common words
    35.4 of words are in the 5000 most common words
    39.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 5
    Total number of words is 4231
    Total number of unique words is 1844
    26.4 of words are in the 2000 most common words
    36.3 of words are in the 5000 most common words
    40.7 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 6
    Total number of words is 4223
    Total number of unique words is 1767
    27.1 of words are in the 2000 most common words
    37.2 of words are in the 5000 most common words
    42.4 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 7
    Total number of words is 4216
    Total number of unique words is 1829
    25.2 of words are in the 2000 most common words
    35.5 of words are in the 5000 most common words
    39.9 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 8
    Total number of words is 4198
    Total number of unique words is 1914
    24.4 of words are in the 2000 most common words
    33.6 of words are in the 5000 most common words
    39.0 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.
  • ajemnica Baskerville'ów: dziwne przygody - 9
    Total number of words is 2412
    Total number of unique words is 1254
    25.2 of words are in the 2000 most common words
    34.9 of words are in the 5000 most common words
    39.8 of words are in the 8000 most common words
    Each bar represents the percentage of words per 1000 most common words.